W Unii toczy się niezwykle ostra gra, której stawką jest przyszłość Europy
Stary dowcip z czasów PRL-u głosił, że rządzi u nas partia zegarmistrzów, bo jej przedstawiciele nieustannie jeżdżą do Moskwy po wskazówki. Gdy weszliśmy do Unii Europejskiej, okazało się, iż wskazówki przywożą nam do domu.
Kanclerz Niemiec Gerard Schroeder wystąpił w Warszawie z rewolucyjnym projektem podwyższenia podatków w Polsce i jednocześnie wyraził oczekiwanie, że nowi członkowie Unii zgodzą się na zmniejszenie wpłat do unijnej kasy ze strony najbogatszych państw europejskich (czyli przede wszystkim Niemiec).
Niby nie ma w tym pomyśle nic nowego, bo od dawna słyszeliśmy narzekania na zbyt liberalny system podatkowy w „nowej Europie", od dawna też podejmowane są wysiłki na rzecz zanegowania zasady solidarności - będącej dotychczas fundamentem unijnej polityki. Zasady, która zobowiązywała wszystkie państwa członkowskie do wspomagania jak najszybszego rozwoju gospodarczego biedniejszych członków wspólnoty. Dodam, że zasada ta nie była jakimś wymysłem wynikającym z dobrego serca bogatych, tylko opierała się na prostej i znanej z ekonomii prawdzie, że więcej zamożnych konsumentów to gwarancja szybszego rozwoju całości.
Wystąpienie kanclerza Niemiec w Warszawie nie było jakimś oderwanym epizodem. Przeciwnie, mieści się doskonale w nurcie sporu wewnętrznego w Unii, toczącego się jeszcze przed jej rozszerzeniem. Wielkie i przesocjalizowane gospodarki Francji i Niemiec nie są w stanie sprostać wymogom walki konkurencyjnej. Jednak, zamiast pozbyć się kuli u własnej nogi w postaci zbyt kosztownego państwa i antymotywacyjnych programów socjalnych duże państwa UE z podziwu godną konsekwencją starają się zmusić innych, by sobie te kule do nóg przypięli. Kilka lat trwał spór z Irlandią o zbyt niskie - rzekomo - obciążenia podatkowe nakładane przez władze w Dublinie. Podczas debat nad unijną konstytucją Wielka Brytania zablokowała pomysł jednolitej polityki podatkowej Wspólnoty, rozumiejąc, że będzie to oznaczało narzucanie podatków hamujących rozwój i tak dalej. Bruksela, ogłaszając tak zwaną strategię lizbońską, która zakładała dogonienie Ameryki (przynajmniej w tempie rozwoju) przez Europę, równocześnie robi wszystko, by to nie nastąpiło. Okazuje się, że za parawanem haseł o pogłębieniu współpracy i budowaniu jednolitej Europy kryją się narodowe interesy poszczególnych państw. A właściwie nie kryją się już, bo są artykułowane coraz jaśniej i wyraźniej. Niemcy chcą wyższych podatków w Polsce, bo obawiają się, że inwestorzy zaczną uciekać od nich za wschodnią granicę, gdzie zapłacą mniej, a na dodatek będą mieli lepszych i tańszych pracowników. Równocześnie, pragną zmniejszenia wydatków na pomoc j strukturalną - po co bowiem wzmacniać zagraniczną konkurencję.
Unia Europejska wyraźnie nie ma pomysłu na własną przyszłość. Rozszerzenie, zamiast stać się podstawą politycznej strategii Brukseli, zostało przeprowadzone zamiast opracowania nowego unijnego projektu. Ponieważ nie udawało się uzgodnić spójnej 'koncepcji rozwoju Europy, to zakrzyknięto: „rozszerzamy się" i całą energię skupiono na procesie wprowadzania nowych członków. Z polskiego punktu widzenia to dobrze, bo być może do tej pory czekalibyśmy w unijnym przedpokoju. Teraz jednak jako kraj ze „środka" UE mamy prawo, a nawet obowiązek martwić się o całość. I kiedy przywódca największego państwa Unii przyjeżdża do nas z niemądrymi radami, nie powinniśmy ze zrozumieniem kiwać głową, iż rozważymy jego pomysły, a za plecami ironicznie się uśmiechać, tylko jasno powiedzieć, że taka wizja UE nam nie odpowiada.
Prawdą jest, że nie potrafimy jednak powiedzieć, jaka Unia jest nam potrzebna, gdyż takiej debaty w Polsce nie przeprowadzono. Z ciężką zadyszką dobiegliśmy do mety z napisem „członkostwo", a teraz siedzimy i zrzędzimy niczym stara baba na przyzbie, że wołowina drożeje. To przepraszam, ale za co płacimy tysiącom urzędników i polityków z naszych podatkowych pieniędzy? Nie było w odpowiednich ministerstwach nikogo, kto by przeanalizował europejski rynek mięsa? Pisząc ten komentarz, słucham w radiu biadolenia właścicieli bazarowych budek, którzy dowiadują się że muszą swoje stragany wyłożyć kafelkami i kupić oddzielne lodówki dla różnych towarów. Gdyby urzędy państwowe zamiast prowadzić propagandę wmawiającą obywatelom, iż Bruksela przyśle im gwiazdkę z nieba, rzetelnie informowały, problem byłby trzy razy mniejszy.
Takich niespodzianek naliczymy jeszcze setki, jeśli nie tysiące. Niespodzianek wynikających z dramatycznego niezrozumienia swojej roli przez wszystkie elementy polskiego życia publicznego. Politycy zamiast narodową strategią zajmują się tanim aktorstwem w telewizji. Urzędnicy, zamiast analizować i przedstawiać warianty rozwiązań, przejmują rolę osób podejmujących decyzje, a dziennikarze zamiast wyjaśniać rzeczywistość i stawiać trudne pytania, stają się autorami sensacyjnych opowieści. Wiem, że się powtarzam, ale jeśli nie będziemy mieli narodowego minimum zgody dotyczącej tego, jakiej chcemy Unii i czego od Unii oczekujemy, będziemy skazani nie tylko na wysłuchiwanie „dobrych rad" wuja Gerarda, ale również na ich wprowadzanie w życie.
Obserwuję kampanię wyborcza do Parlamentu Europejskiego. A właściwie antykampanię, bo poza dwoma czy trzema plakatami nie zauważyłem jakichkolwiek przejawów publicznej dyskusji, po co wybieramy tam naszych przedstawicieli. Wszelkie złudzenia rozwiał był ostatnio pan Dyduch, informując, że decyzje o terminie wyborów parlamentarnych SLD podejmie na podstawie rezultatów wyborów europejskich. Krótko mówiąc, politycy zafundowali nam (za nasze, rzecz jasna, pieniądze) kosztowny sondaż wyborczy, po którym łaskawie się zastanowią, kiedy i czy dadzą odpiłować się od stołków, do których przylgnęli. A Europa? Kogo to w końcu obchodzi. Tylko bardzo proszę nie narzekać na obywateli, jeżeli powiedzą, że ich również to wszystko nie obchodzi i zbojkotują wybory. Bo oto rozmawiałem wczoraj z młodą i inteligentną urzędniczką jednego z ministerstw. Osoba o zdecydowanie ponadprzeciętnej wiedzy i zaangażowaniu politycznym oznajmiła, że chyba do wyborów europejskich nie pójdzie, gdyż nie widzi powodu, dla którego ma poświęcać swój czas kandydatom, którzy ją w sposób oczywisty lekceważą. Traktowanie obywateli jako durnowatych oglądaczy telenowel i Big Brotherów zaczyna przynosić efekty.
Gospodarka Polski w porównaniu do ogromnej większości krajów Unii jest słaba jak niemowlak. Nie mamy wokół siebie grupy politycznych klientów oraz przyjaciół. Naszym głównym atutem było to, że polscy obywatele przejawiali ponadprzeciętną inicjatywę gospodarczą i spore zaangażowanie w sprawy publiczne. Teraz na życzenie SLD, a w gruncie rzeczy całej nieszczęsnej klasy politycznej, pozbywamy się i tego atutu. Pozbywamy się go w sytuacji, kiedy debata społeczna na temat Unii Europejskiej jest w Polsce potrzebna jak nigdy dotąd. Europa się przekształca. Wyraźnie widać, że jedni chcieliby zbudować z niej jakieś dziwaczne superpaństwo bez ideologii, a już zwłaszcza bez Pana Boga. Państwo socjalistyczne, gdy idzie o stosunek do obywatela i nacjonalistyczne, gdy idzie o realizację interesów wielkich narodów Unii. Zamiast szyderstw, które pojawiły się w prasie po przemówieniu Schroedera, pouczenia niemieckiego kanclerza powinny nam uświadomić, iż w Unii toczy się niezwykle ostra gra, której stawką jest przyszłość Europy (a więc także i Polski) na najbliższe dziesięciolecia. Powinniśmy również porzucić naiwnoromantyczną wizję polityki. Niemcy byli naszym najlepszym sojusznikiem w poprzednich latach. To prawda. Ale wynikało to z czystej kalkulacji. Berlin nie chciał być krajem granicznym Unii i NATO, więc popierał rozszerzenie tych organizacji na Polskę. Mieliśmy wspólny interes. Teraz, zwłaszcza po wejściu Niemców w spór z USA, nasze interesy są rozbieżne. Często nawet konkurencyjne, bo Polska staje się dla Niemiec rywalem gospodarczym w wyścigu po inwestycje. Zamiast więc umysłowej papki serwowanej nam przez polityków o przyjaźniach i szczytnych celach powinniśmy porozmawiać o naszych narodowych interesach i o sojusznikach, których możemy pozyskać dla ich realizacji. Porozmawiać, to znaczy odbyć sensowną publiczną debatę, bo - powtórzę - jedyną silą Polski są jej obywatele.
JERZY MAREK NOWAKOWSKI
Autor był dyrektorem Ośrodka Studiów Międzynarodowych Senatu, w latach 1997-2001 był podsekretarzem stanu i głównym doradcą premiera ds. zagranicznych, obecnie jest komentatorem międzynarodowym tygodnika WPROST.
opr. mg/mg