Nicla, dziewczyna walcząca w latach 70-tych o równouprawnienie, dostała lekcję życia pierwszy raz, gdy pracowała wśród dzieci niepełnosprawnych, drugi - gdy niepełnosprawne okazało się jej własne dziecko
Chodziłyśmy w spódnicach w kwiaty, drewniakach, z pełnymi po brzegi plecakami, walczyłyśmy o równouprawnienie mężczyzn i kobiet, o prawo do samostanowienia i wiele innych rzeczy. Kiedy moja koleżanka Marta zaproponowała mi pracę asystentki w drukarni dla młodzieży o niższej sprawności — tak ją nazywano — zorganizowanej przez drukarza, ojca jednego z chłopców, zgodziłam się od razu. Było to moje pierwsze spotkanie z niepełnosprawnością: w Genui na wiosnę 1977 r. Miałam 28 lat. Była to grupa ok. dziesięciu chłopców z cechami autystycznymi (wiem to teraz), lecz wówczas ani ja, ani Marta nie miałyśmy pojęcia, na czym polegały ich problemy. Nie było spotkań z lekarzami, a rodziny widziałyśmy tylko w momencie, kiedy ich przyprowadzały i odbierały. Ojciec drukarz uczył ich obsługi maszyn, a my wpadłyśmy na pomysł, żeby zorganizować własną stołówkę: razem chodziliśmy po zakupy, gotowaliśmy, nakrywaliśmy do stołu, staraliśmy się, by przy stole panowała dobra atmosfera, sprzątaliśmy i przygotowywaliśmy potrzebne rzeczy na następny dzień.
Z różnych powodów nie trwało to długo, ale dla mnie — i nie tylko — był to autentyczny pierwszy krok w stronę uświadomienia sobie, że walka o równe szanse powinna się zaczynać właśnie w tym środowisku.
Upłynęło dwanaście ważnych lat. Spódnice w kwiaty jeszcze były, ale częściej pojawiały się dżinsy, wygodniejsze, kiedy trzeba było gonić do pociągu czy autobusu, dojeżdżając do szkół w odległych miejscowościach. Wiele pracy, zdobywania wiedzy, trudu, satysfakcji, a przede wszystkim radość z decydowania o własnym życiu.
Potem odkrycie, które zmieniło mi życie: dziecko, z którym byłam w ciąży, będzie miało problemy. Były to chwile naprawdę zbyt trudne, by o nich opowiedzieć, zbyt wiele samotności i bezużytecznych rozmów z koleżankami i kolegami, którzy wskazywali mi jedną tylko drogę. Dla mnie była ona nie do zaakceptowania, zbyt nazistowska.
Urodził się chłopiec, śliczny. Wielka radość, panika, głębokie oddechy, trochę nadziei, i wkrótce potwierdzenie: to, co było przewidywane, było.
Opóźnienie w chodzeniu, mówieniu, podróże pełne nadziei, innowacyjne techniki rehabilitacyjne, mnóstwo rad i w końcu — coraz bardziej wyzwalająca — świadomość, że dziecko jest po prostu, czasem w sposób trudny, dzieckiem. Na myśl o tym, że mogłoby go nie być, miałam łzy w oczach.
Myśl trudna do podzielenia z innymi z powodu zbyt wielu uprzedzeń, która zrodziła we mnie potrzebę głębszej duchowości, zmiany punktów odniesienia, nowych narzędzi odczytywania i podchodzenia do rzeczywistości. Naturalne zbliżenie się do Kościoła. Pewnego dnia młody przyjaciel zapytał, czy chcę zaprowadzić mojego syna na spotkanie Wiary i Światła.
Wytłumaczyć Wiarę i Światło jest łatwo: tam Massimiliano jest przyjacielem, który otrzymuje i daje przyjaźń, jest Massimilianem niezależnie ode mnie. To jego prawo, by mieć dobre życie. Wspaniała zdobycz. Nareszcie odpowiedź. Spódnice w kwiaty i drewniaki nauczyły mnie gościnności. Kiedy moja teściowa, która mieszkała daleko, nie mogła już być sama, nie przeniosła się do swojego syna. W rzeczywistości nawet się nad tym nie zastanawiałam: przeniosła się do mnie. Ludzie znów patrzyli na mnie jak na dziwaczkę, ale dla mnie otwarcie drzwi mojego domu było rzeczą naturalną. Nie cieszyła się zdrowiem, już nie żyje i w domu bardzo nam jej brak.
Jeszcze dziś myślę z przyjemnością, że nasza więź, bardzo silna dzięki miłości, szacunkowi, porozumieniu i poczuciu humoru, zrodziła się dzięki temu odległemu w czasie ruchowi emancypacyjnemu, wyzwolenia się z rywalizacji. Nie było walki o uczucie, które jedna musiała odebrać drugiej, a tylko pragnienie, by budować.
opr. mg/mg
Copyright © by L'Osservatore Romano