O "telekaznodziejstwie" i zwykłym duszpasterstwie
Niedzielny poranek w amerykańskiej telewizji wygląda niemal tak samo na wszystkich kanałach: obok wiadomości (głównie o pogodzie) i reklam pojawiają się telekaznodzieje. Najczęściej są to relacje ze spotkań w wielkich halach widowiskowych, gdzie gromadzą się tłumy. To, co zobaczyłem, było dla mnie doświadczeniem szokującym.
Opisując te zgromadzenia, celowo staram się unikać słów modlitwa, nabożeństwo, wierni. Tysiące ludzi naprawdę zagubionych i szukających poddaje się władzy showmana, który w sposób z góry zaprogramowany i oparty na gruntownej znajomości socjologii i socjotechnik realizuje swój cel, jakim bynajmniej nie jest rozwój duchowy, lecz pieniądze. A atrybuty w postaci Pisma Świętego, „cudów” i „uzdrowień”, wezwań Jezus czy podobnych — są tylko rodzajem dekoracji, zmyłki. Dla mnie po kilku minutach było to oczywiste, chociaż rozpocząłem oglądanie bez żadnej wiedzy o tych zjawiskach i bez negatywnego do nich stosunku. Jakże zagubieni są ci, którzy w tym uczestniczą! To chyba smutny znak czasu...
Na szczęście można było wyłączyć telewizor i pójść do normalnego katolickiego kościoła. W czasie mojego krótkiego pobytu miałem okazję być na nabożeństwie w Waszyngtonie i Seattle. Były to doświadczenia jak najbardziej pozytywne. W tamtejszej mieszance kulturowej obecne są niezliczone Kościoły i kongregacje, traktowane równo, niezależnie od swego pochodzenia. Na szczęście katolicy nie zatracili poczucia wartości tradycji, i dzięki temu przeżycie Mszy św. było pełne głębokich wrażeń. Szczególnie w Seattle, bo Waszyngton, a szczególnie jego centrum, nie jest normalnym miastem, lecz zbiorowiskiem instytucji. Przede wszystkim należy podkreślić zaangażowanie świeckich w liturgię: około 30 osób w różnym wieku (i różnych kolorów skóry) pełniło wszelkie posługi, od muzycznych — po głoszenia kazania włącznie, przy czym funkcje kapłana nie były w żaden sposób naruszone. Wszyscy obecni w kościele byli bardzo zaangażowani w modlitwę — porównując z sytuacją, jaką znamy, można powiedzieć, że tutaj mała liczba dała wysoką jakość. Myślę, że to nabożeństwo właśnie ze względu na udział świeckich było bardziej posoborowe; można też powiedzieć: nowoczesne. Nie istniała tak charakterystyczna dla naszych kościołów opozycja: celebrans—wierni. To pozwoliło mi uświadomić sobie jeszcze raz, jaka przed nami droga; że zachowujemy się ciągle zbyt biernie, „wysłuchujemy”, a nie uczestniczymy. Dało się też odczuć pragnienie bycia razem. Po zakończonej Mszy św. — wspólna kawa, rozmowa. Spotkałem się już z tym w Niemczech, Austrii, Norwegii — ale nie w Polsce.
Nie do końca znam system finansowania Kościoła w USA, ale ofiary na tacę mają wielkie znaczenie, przy czym szanuje się tam ofiarodawcę. Jeżeli zbierano na więcej niż jeden cel, to do osobnych koszyków. W ławkach udostępniano specjalne koperty na imienne ofiary celowe oraz ulotki dla ofiarodawców z dokładnym wyliczeniem: zarabiasz rocznie tyle a tyle, chcesz przeznaczyć określony procent na Kościół, więc twoja składka niedzielna jest wynikającą z tabelki sumą. Każdy to zrozumie.
Ameryka jest krajem wielu możliwości, nieograniczonego wyboru. Dotyczy to także spraw wiary. Na szczęście Kościół katolicki nie szuka tanich sztuczek, by przyciągnąć do siebie, ale trwa w zdrowej tradycji.
opr. mg/mg