Berlin - nazywany współczesną Sodomą i Gomorą - to duchowa pustynia. Czy jest szansa na zasianie tam ziarna wiary?
Berlin — nazywany „współczesną Sodomą i Gomorą”; miasto ateistów i dekadenckich uciech, rządzone przez zdeklarowanego homoseksualistę. Mówiąc wprost: idealne miejsce do głoszenia Dobrej Nowiny.
Stolica Niemiec jest swoistym papierkiem lakmusowym, odzwierciedlającym aktualną kondycję chrześcijaństwa za Odrą. Berlin znajduje się wszak na pierwszej linii wielkiej cywilizacyjnej bitwy. To właśnie tam chrześcijańska tradycja zderza się najbardziej z nowym ultraliberalnym porządkiem świata, w którym nie ma dziś miejsca na religię w życiu publicznym. Nie bez przyczyny Jan Paweł II nazwał kiedyś stolicę Niemiec „najtrudniejszą diecezją świata”.
Z tym większą uwagą oczekiwano zatem na wybór nowego metropolity Berlina, mającego zastąpić zmarłego kilka tygodni temu zasłużonego kard. Georga Sterzinsky'ego. W istocie, owa nominacja nastąpiła bardzo szybko. Watykan ogłosił właśnie, że następcą Sterzinsky'ego zostanie bp Rainer Maria Woelki, dotychczasowy biskup pomocniczy w Kolonii.
Aby zrozumieć specyfikę diecezji berlińskiej, trzeba najpierw wgłębić się w opisujące ją statystyki. Wbrew pozorom tamtejsza diecezja nie obejmuje jedynie niemieckiej stolicy, ale także ogromne tereny byłego NRD: większą część Brandenburgii, Meklemburgii-Pomorza Przedniego oraz kawałek Saksonii-Anhalt. To druga pod względem wielkości niemiecka diecezja. Ale tylko na papierze. Po bliższym przyjrzeniu okazuje się bowiem, że na terenie zamieszkanym przez 5,7 mln osób liczba katolików wynosi zaledwie 393 tys.! Na dodatek gros z nich mieszka w Berlinie, chociaż i tu liczby nie rzucają na kolana: na niespełna 4 mln Berlińczyków do katolicyzmu przyznaje się ledwie 316 tys. osób. Większość z nich i tak zresztą zamieszkuje zachodnią część miasta. „Część wschodnia stolicy Niemiec, podobnie jak pozostałe tereny byłej NRD, jest niemal pogańska, katolików jest tam zaledwie ok. 3 proc.” — stwierdził w ubiegłorocznym wywiadzie dla KAI ks. Tadeusz Niewęgłowski SDB, proboszcz Polskiej Misji Katolickiej w Berlinie.
Podobnie wygląda sytuacja wśród ewangelików, którzy w Berlinie stanowią 21 proc. mieszkańców (przy czym ich liczba z roku na rok gwałtownie spada), muzułmanów ( 6 proc.) i wyznawców innych religii (0,6 proc.). Mamy więc do czynienia z prawdziwą duchową pustynią, gdzie dwie trzecie mieszkańców określa się jako niewierzący. A jeśli nawet spotkamy osobę deklarującą swoją religijność, to możemy z dużą dozą prawdopodobieństwa zakładać, że jest to cudzoziemiec lub przedstawiciel jednej z licznych mniejszości zamieszkujących niemiecką stolicę.
Na prowincji jest jeszcze gorzej. Lata przymusowej ateizacji w czasach NRD zrobiły swoje. Reszty dopełniła transformacja ustrojowa i zachłyśnięcie się nowym konsumpcyjnym stylem życia. Nigdzie indziej proces występowania z Kościoła nie przybiera tak wielkich rozmiarów jak właśnie w Berlinie i we wschodnich landach. Ma to oczywiście swoje przełożenie na finanse, bowiem niemieckie Kościoły utrzymują się z podatku kościelnego płaconego przez „oficjalnych” wiernych.
Sytuacja finansowa diecezji berlińskiej jest jednak szczególnie trudna. Po zjednoczeniu Niemiec to na nią spadł bowiem główny ciężar przeprowadzenia ponownej ewangelizacji terenów b. NRD. Z dnia na dzień konieczne było zagospodarowanie opuszczonych kościołów, stworzenie nowych parafii, wysłanie w teren dodatkowej liczby księży i katechetów, budowa ośrodków charytatywnych, ochronek, szkół, domów pomocy społecznej — czyli wszystkiego tego, co stanowi tradycyjny obszar aktywności społecznej niemieckich Kościołów. W rezultacie diecezja berlińska popadła w nieuchronne długi, z których nie może się wygrzebać po dziś dzień. Do tego doszedł jeszcze kryzys demograficzny i wspomniany już proceder wypisywania się wiernych z Kościoła.
Sam Berlin to niezwykle specyficzne miasto — słynące od „zawsze” z dekadenckich klimatów, obrazoburczej elity artystycznej oraz podziemnego, undergroundowego światka muzyki alternatywnej i anarchistycznych komun, których nie były w stanie wytępić ani enerdowska siermiężność, ani zakazy i represje honeckerowskiego reżimu. Nade wszystko jednak niemiecka stolica to wybuchowa mieszanka kultur, obyczajów i poglądów. Oblicza się, że zamieszkują tu przedstawiciele ponad 160 narodowości.
Dobrze się miewa również tradycyjna berlińska swoboda obyczajowa — nie ma już co prawda legendarnych przedwojennych berlińskich kabaretów, ale zastąpiły je modne kluby nocne i najgłośniejsze w całej Europie imprezy technoparty na czele ze słynną plenerową Love Parade. Berlin to także nieformalna stolica niemieckich homoseksualistów, którzy mogą tu liczyć na szczególną przychylność ze strony burmistrza Klausa Wowereita i lewicowych władz miasta. Czy może być jednak inaczej, skoro Wowereit to zdeklarowany gej, obnoszący się publicznie ze swoimi homoseksualnymi preferencjami?
W takim mieście nie ma raczej miejsca na religię. Wszelkie przejawy modlitwy i obecności symboli religijnych w przestrzeni publicznej są ścigane z mocy lokalnego prawa. Piękne berlińskie świątynie pustoszeją albo coraz częściej zmieniają swoje przeznaczenie. Przykładowo, w kościele św. Mikołaja — najstarszej berlińskiej świątyni — mieści się dziś muzeum Berlina, a w Deutsche Dom, czyli tzw. katedrze niemieckiej, znajduje się centrum wystawowe Bundestagu.
Symbolem spychania religii na margines stał się konflikt wokół lekcji tego przedmiotu w berlińskich szkołach. W 2006 r. władze miasta wprowadziły w podległych sobie placówkach oświatowych nowy obowiązkowy przedmiot — etykę, natomiast religia została zredukowana do roli przedmiotu fakultatywnego, przesuwanego najczęściej na ostatnie godziny lekcyjne. To absolutny precedens w skali kraju — w innych niemieckich landach etyka i religia traktowane są jako równorzędne przedmioty, a wybór między nimi pozostawiono woli ucznia i jego rodziców. W Berlinie jest jednak inaczej. Na tym tle doszło do ostrej konfrontacji z chrześcijańską społecznością miasta. W 2009 r. obywatelska inicjatywa „Pro Reli” doprowadziła nawet do referendum w tej sprawie, jednak z powodu zbyt małej frekwencji jego wyniki nie okazały się wiążące. Religia pozostaje więc nadal przedmiotem dodatkowym. To jeden z głównych problemów, które powodują, że Berlin jako jeden z ostatnich niemieckich krajów związkowych nie ma podpisanej umowy konkordatowej ze Stolicą Apostolską.
Taką właśnie diecezję obejmuje bp Rainer Maria Woelki. Na dzień dobry nowy metropolita został przywitany falą czarnego PR-u i serią oskarżeń o zbytnią konserwatywność oraz doktrynalną „pancerność”. Wytykano mu, że przez wiele lat był sekretarzem konserwatywnego metropolity Kolonii, kard. Joachima Meisnera, z którego rąk przyjął sakrę biskupią, a następnie pełnił tam posługę biskupa pomocniczego.
Podkreślano także, że nowy metropolita berliński doktoryzował się na Papieskim Uniwersytecie Santa Croce prowadzonym przez Opus Dei, a jak zauważyła jedna z niemieckich gazet — cytowana przez „Rzeczpospolitą” — „Opus Dei w ateistycznym Berlinie jest synonimem katolickiego konserwatyzmu i tego wszystkiego, czym Berlin nie jest”.
Zarzucono mu oczywiście także homofobię i bigoterię. Gazety „Tagesspiegel” i „Berliner Zeitung” zawyrokowały wręcz, że Kościół katolicki popełnia błąd, wysyłając do Berlina osobę, która otwarcie mówi, że „ma problem z gejami”. Z kolei Ansgar Dietmar, szef grupy roboczej Schwusos (Lesbijki i Geje w SPD), ostrzegł, że powołanie Woelkego zostanie odebrane jako negatywny sygnał. „W ten sposób dialog z Kościołem katolickim będzie bardziej skomplikowany” — uważa Dietmar.
Nowy berliński metropolita musiał więc rozpocząć swoją posługę od udowadniania, że nie jest wcale wielbłądem. „Opus Dei nie jest moją duchową ojczyzną” — oświadczył arcybiskup na specjalnie zwołanej konferencji prasowej, podkreślając jednak, że ceni prałaturę za znakomitą pracę duszpasterską i charytatywną. Tłumaczył także, że jego poglądy na homoseksualizm są po prostu zgodne z nauką Kościoła katolickiego. „Każdego człowieka traktuję z szacunkiem, niezależnie od jego pochodzenia, języka, wyznania, koloru skóry czy orientacji seksualnej” — zaznaczył wyraźnie Woelki. Od razu też dał dowód na to, że jest człowiekiem dialogu, zapraszając berlińskich homoseksualistów na „spotkanie i rzetelny dialog”. Cytowany przez stację telewizyjną Deutsche Welle stwierdził z kolei, że chciałby się w Berlinie najpierw odnaleźć, „przysłuchując się i przypatrując”. „Nie mam zamiaru nikomu grozić i snuć moralnych wywodów, tylko przystąpić do pokonywania nowych zadań z nadreńskim poczuciem humoru i lekkością” — zapowiedział.
Nowy metropolita berliński musi się jednak zmierzyć również z problemami wewnętrznymi Kościoła, przede wszystkim z ogromnym spadkiem liczby powołań kapłańskich. To najpilniejsza potrzeba. „Czynnych księży w Berlinie jest 120—140. Reszta to emeryci. Brakuje nowych, aby zastąpić tych, którzy przechodzą na emeryturę. To duży problem diecezji. Kleryków z diecezji berlińskiej jest zaledwie kilku. Nie ma tu seminarium, studiują gdzie indziej” — stwierdził we wspomnianym już wywiadzie dla KAI ks. Tadeusz Niewęgłowski, szef Polskiej Misji Katolickiej w Berlinie.
Drugim poważnym wyzwaniem są tendencje progresistowskie w łonie niemieckiego katolicyzmu. W Niemczech nadal pobrzmiewa echo memorandum sprzed kilku miesięcy, podpisanego przez część niemieckich teologów, którzy zażądali reform w Kościele, w tym zniesienia celibatu i dopuszczenia do kapłaństwa kobiet. Ich zdaniem to właśnie celibat jest głównym powodem zapaści powołaniowej. Tymczasem arcybiskup Woelki uchodzi w niemieckim episkopacie za jednego z największych przeciwników wprowadzania obyczajowych nowinek w Kościele. Jego zdanie jest zaś o tyle istotne, że metropolita Berlina pełni także funkcję konsultora Kongregacji ds. Edukacji Katolickiej, a w episkopacie niemieckim jest członkiem Komisji ds. Powołań.
Wydaje się więc, że abp Woelki będzie chciał stawiać raczej na jakość wiary niż zmiany w zgodzie z „duchem nowych czasów”. Berliński Kościół pod jego rządami nie stanie się organizacją masową, notującą rekordy liczby nowo ochrzczonych, ale raczej latarnią, mającą dawać świadectwo wiary pośród moralnego rozchwiania berlińskiej metropolii. To zresztą na dłuższą metę zawsze okazuje się bardziej opłacalne niż przesadna otwartość.
Smutne doświadczenia Kościołów protestanckich uczą, że „nadążanie” za zmianami obyczajowymi w społeczeństwie nie zahamuje wcale odpływu wiernych, przeciwnie — może jeszcze bardziej zwiększyć.
Najważniejszym wydarzeniem dla diecezji berlińskiej jest zaś tegoroczna pielgrzymka papieża do Niemiec. Wiadomo już, że 22 września Benedykt XVI będzie sprawował Eucharystię na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. To pierwszy od dawna optymistyczny znak dla niemieckiego Kościoła. Pierwotnie rozważano bowiem skromniejszą lokalizację papieskiej Mszy, na terenach przed pałacem Charlottenburg. Zainteresowanie wizytą papieża w Berlinie jest jednak znacznie większe, niż przewidywali organizatorzy wizyty i wszyscy ci, którzy znają realia tamtejszego „letniego” katolicyzmu.
opr. mg/mg