Łowiczak, niewolnik Służebnicy

Dlaczego biskup Józef Zawitkowski mówi, że ma trzy matki? Skąd się wzięły słowa pieśni "Panie, dobry jak chleb"? - wywiad z Biskupem w 50-lecie jego święceń kapłańskich

Niektórzy wytknęli mi, że nazwać się synem Służebnicy jest bardzo zuchwale. A to cytat z psalmu, więc nie mogłem go poprawiać. Dziś moje zawołanie biskupie streściłbym tylko w słowie „sługa Służebnicy” i by starczyło.

„Napisać jedno słowo: «Matka» — to bardzo dużo. Napisać tomy o Matce — to za mało”. W niezwykły sposób oddał Ksiądz Biskup hołd swojej rodzicielce. Gdy zmarła, mały Józek miał 12 lat, a jednak na zawsze wryła się w jego serce...

Rozpoczyna pan od ładnego i ciepłego pytania, ale dla mnie jest ono bardzo wzruszające. Im człowiek starszy, tym bardziej wspomina i jeszcze bardziej tęskni. Dlatego słowo „matka” jest dla mnie takie, jak pan przytoczył. Ze słowem „matka” łączy się wiele innych. Tych, którzy mogą nosić imię „matka”.

Mama była piękna, miała cudne warkocze, była czarna. Mądra i dobra. Pamiętam Pierwszą Komunię Świętą, a potem już tylko trudne lata jej choroby, kiedy każdy dzień był znakiem zapytania. Wiem, że tego 22 czerwca 1950 r. bardzo chciała w szpitalu mnie zobaczyć. Wołała mnie. Wtedy nie wiedziałem, co chciała powiedzieć. Dziś już nie tylko przypuszczam, ale i wiem...

Druga moja mama to szkoła. Cztery izby, przejściowa sień, a w klasie zielone ławki, a w ławce dziury na kałamarze. Trzeba było mieć obsadkę, stalówkę. I tak pisało się wtedy w klasach starszych, bo w pierwszych używało się ołówka. Pamiętam tamtą szkołę w Żdżarach nie tylko dlatego, że była carska, godna zaufania, ale dlatego, że byli tam piękni ludzie. Pierwsze nauczycielki: siostra Miriam — nazaretanka i pani Pietrzakowa — carska staruszka. Byłem w nie zapatrzony, zasłuchany, zakochany.

Trzecią miłością był kościół parafialny w Żdżarach. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, co znaczy taki Kościół powszechny, co się pisze z dużej litery. Przeczuwałem, że jest w nim wszystko to, co w tym kościele. Dlatego chciałem służyć do Mszy. Proboszcz pytał mamę: „Czy on będzie kiedyś księdzem?”. Mama się wtedy rozpłakała. Nikt tego nie wiedział, ale ona bardzo długo się wtedy modliła, tam przy ołtarzu św. Anny. Pytałem ją wtedy: „Dlaczego się tak długo modlisz, przecież wszyscy już dawno wyszli z kościoła?”. Dzisiaj już wiem. I potem ta matka urosła mi w taką czułą i mądrą.

Przez Kościół ukończyłem szkołę. Otrzymałem wykształcenie, ukończyłem seminarium, studia i to była moja troskliwa dobra, matka — Kościół. Wielki Kościół. Byłem szczęśliwcem, że jego znakiem był wtedy Prymas Tysiąclecia Stefan kardynał Wyszyński. Jego Bóg w majestat przyodział.

A potem jeszcze jedna. I nie wiem, która ważniejsza: matka Kościół czy matka Ojczyzna. Jedna nauczyła mnie modlić się, druga — ojczystej mowy. I znów byłem szczęśliwcem, bo moim nauczycielem języka polskiego w klasie maturalnej był ks. Jan Twardowski. Nieszczęściem on zaraził mnie taką chorobą...

Nazywa się poezja...

No właśnie.

Pięcioro dzieci staje się półsierotami, osamotniony ojciec nie traci jednak głowy i wskazuje na obraz Matki Bożej, mówiąc: „Teraz ona będzie wam matką”. Pobożność, ufność, nadzieja, wręcz niesłychane...

Dziś trudno mi sobie wyobrazić, jaką tata musiał mieć Abrahamową wiarę. Wiem, że proponowali mu ożenek, bo dzieci muszą mieć matkę. Miał tylko jedną odpowiedź: „Ja to żonę mieć mogę, ale dzieci matki już mieć nie będą”. Był nam dobry jak matka i jak ojciec. A przecież prócz mnie pierworodnego zostało jeszcze czworo. Mama umarła zaraz po urodzeniu tej najmłodszej — Zosi. Janek miał wtedy dwa lata, Stasiu cztery, a Anka osiem. To wszystko były drobiazgi. Nieżyjący już brat Stasio przeżywał najbardziej. Wychodził poza zabudowania chaty i patrzył w stronę, w którą odprowadzali mamę. Tata go zaskoczył: „Za kim ty tak patrzysz?”. „Bo mnie się zdaje, że stamtąd przyjdzie mama”. „Nie, nie przyjdzie”. I tym większą miłością otaczał go tata. Stąd takie sentymentalne wspomnienia. Ale gdy człowiek sierota może sobie po cichu popłakać, jest mu lżej.

Dom — mocny, konkretny i bezkompromisowy fundament — środowisko wymarzone dla wzrostu powołania...

Ma pan rację. Jestem szczęśliwcem, że miałem taki dom. Podczas okupacji było u nas 17 ludzi. Warszawiaków. Dla wszystkich wystarczało chleba, a przecież nie było mąki. Dla wszystkich starczało dziadkowego miodu. Dla wszystkich starczało też miejsca. Najważniejsze w domu było to, że się wszyscy kochaliśmy nawzajem. Nasze wigilie były dla mnie snem cudownego świata. Snem raju.

Moim idolem był dziadek Franciszek. Dlatego, że był strażakiem, a mnie się podobał jego mundur. Tata grał w orkiestrze. Taka druga męska miłość. Byłem w nich zapatrzony. Dziadek nauczył mnie miłości do ziemi, tata — do czytania książek. Był taki chwalebny zwyczaj: gdy u nas na wsi w Wale nie było światła, ciotka Weronka i tata Bronek długo wieczorami czytali książki. Schodziły się sąsiadki, przychodzili sąsiedzi. Chłopi zapalili papierosa. Kobiety miały prządkę. Dziadek, chłop ze wsi, trylogię znał prawie na pamięć. Te wieczory były bardzo piękne. Dlatego tak łatwo było mi potem szukać w literaturze rzeczy dobrych.

Swoje palce w kapłaństwie Księdza Biskupa maczała Matka Boża. Parafrazując zawołanie Jego Ekscelencji, patrząc z perspektywy półwiecza, łatwiej być sługą czy synem Służebnicy?

Niektórzy wytknęli mi, że nazwać się synem Służebnicy jest bardzo zuchwale. A to cytat z psalmu, więc nie mogłem go poprawiać. Dziś moje zawołanie biskupie streściłbym tylko w słowie „sługa Służebnicy” i by starczyło. Większym honorem jest jednak bycie synem Służebnicy. Służebnicy w znaczeniu rodzonej mamy, matki Kościoła, matki Ojczyzny. Ale co jest trudniejsze: być synem czy sługą, nauczyłem się od Reymonta. Bo służący to taki Witek, co ma bociana i pasie krowy. Parobek to wyższa sfera służącego. Ale służący to wolny najmita, co po Bożym Narodzeniu może iść szukać nowej pracy. Łacińskie servus popycha mnie gdzie indziej. Niewolnik. W rodzinie rzymskiej był ojciec, matka, dzieci i pies. A niewolnik? On był rzeczą, jego można było zabić, sprzedać bez konsekwencji. Być niewolnikiem Służebnicy bardzo mi odpowiada, bo to ona decyduje o wszystkim, a ja chcę jej być tylko posłusznym.

Synem Służebnicy został Ksiądz Biskup za sprawą ojca, wtedy przy obrazie Matki Bożej.

Tak, to był testament. I to zostanie jako rekolekcje i nauka.

W Przednówku pod hasłem „ksiądz” pisze Jego Ekscelencja, że potrzebny jest „ksiądz, ale taki, który mocniejszy jest od diabła, bo będzie kochał”. Taki był prymas Wyszyński. Jego obecność w życiu Księdza Biskupa to nie tylko kapłańskie święcenia...

Jak przyszedłem do seminarium, to był październik 1956 r. Ksiądz prymas wrócił z więzienia. A ja taki „portkowicz”. Miałem taki ładny wierszyk do wyrecytowania: Semen. Był o tym, że seminarium to takie sianie ziarna. Najbardziej pamiętam ciepło jego rąk podczas święceń kapłańskich. I potem, jak byłem prefektem. Prymas Wyszyński bardzo chętnie spotykał się z dziećmi, zwłaszcza na opłatku. Moje legionowskie dzieci i te z Gołąbek. Spotkania z nimi nie zapomnę. Śpiewaliśmy Ojcu [prymasowi Wyszyńskiemu — przyp. MB] kolędy. Były obrazki sceniczne. Był już bardzo słaby. Poprosiliśmy, by nam błogosławił. Dzieciaki poklękały, uklęknął też prymas. Wiem, że cierpiał, że trzeszczały kości. Ks. prałat Bronek Piasecki podtrzymywał go pod rękę. „Przed dzieckiem trzeba klękać” — powiedział prymas. Wtedy nie tylko zobaczyłem, ale i odczułem jego wielkość.

Prymas Tysiąclecia to mistrz ducha, ks. Jan Twardowski — mistrz poetyckiego wyrazu. Poezja w kazaniach, poezja w pieśniach, a wszystko połączone z sacrum. Kim byłby bp Józef Zawitkowski bez poezji?

Pewnie bardzo porządnym proboszczem. Po cichutku bym sobie siedział i byłoby dobrze. Nie wiem, co znaczy być poetą, ale czasem nie można usnąć, nie można chodzić, bo coś człowieka dręczy. A czasem jest taki ktoś, bo jeśli dzisiaj Polska zna Panie dobry jak Chleb [autorstwa bp. Zawitkowskiego — przyp. MB], to dlatego, że takim słodkim dręczycielem był ks. Wiesiu Kądziela [autor muzyki tej pieśni — przyp. MB]. Mówił: „Józek, musimy to ośpiewać, przecież Ojciec Święty przyjeżdża”. Będzie Kongres Eucharystyczny... Do końca nas umiłował. Tak się to narodziło. A ks. prof. Marek Starowieyski w czasie koncelebry na placu Defilad [14 czerwca 1987 r. podczas III pielgrzymki Jana Pawła II do Polski — przyp. MB] siedział obok mnie: „Józek nie napisałbyś: «pachnie świeżym chlebem», gdybyś nie był ze wsi”. Ma rację. Mnie tam do dziś pachnie świeżym chlebem, bo tam jest matka karmicielka.

Mama rodzona, Matka Boża, wreszcie matka — Kościół. Ten żywy. Jak przez te pięć dekad on się zmienił. Jest bardziej czy mniej żywy?

Jest bardziej żywy. Wiara mojego pokolenia, tamtego dzieciństwa i moich rodziców była wiarą bez pytań. Wszystko było bardzo proste. Chłop siał ziarno, modlił się: „Bo my z twoich rąk żyjemy, choć naszymi pracujemy”. I ufał, że Bóg chleb rozmnoży. Nie było wątpliwości.

Już w Łowiczu pytałem narzeczonych na kursie przedmałżeńskim: „Dlaczego wy bierzecie ślub w kościele?”. Oni byli zgorszeni: „Tak zawsze było, proszę księdza”. Tradycja była motywem wiarygodności. Dziś już nie miałbym odwagi spytać. Patrząc na dzieciaki — już nie „tak zawsze było”. Narzekamy czasem na młodych ludzi, ale patrzę na nich podczas bierzmowania i przy innych okazjach i widzę, że wierzą bardziej niż my. Choć jest im trudniej. Mają więcej pokus. Im więcej pytań, wątpliwości, tym mocniejsza musi być wiara. Ona łączy się z przeciwnością. Przez nią muszą być mocniejsi. I są. Ten Kościół jest żywy. Naprawdę.

Kościół to parafia, lokalna wspólnota. Do tej łowickiej 30 lat temu, jak sam Ksiądz Biskup wspomina, wchodził przerażony. A teraz? Czemu musiało ustąpić miejsca przerażenie?

Łowickie nie było mi obce przez kolegów stąd. Poza tym mój dom, moja wieś były pod dużym wpływem łowickich obyczajów. Chociaż nasze mamy były biedniejsze. Nie wyszywały wielkich, bogatych róż, a małe kwiatuszki na kołnierzykach, mankietach. Ich stroje były jednak równie kolorowe. Bałem się czegoś innego: że to są ludzie bogaci, ambitni. Tak ich postrzegałem przez Reymonta. A potem? Długo się przyglądałem.

Dla nich pierwszą świętością jest ziemia. Dlatego rasowy „łowiczak” sądził się przez pokolenia o skibę ziemi. Bo to jest ojcowizna — rzecz święta. „Łowiczaki” są pobożne. Spowiadają się, gdziekolwiek księdza znajdą. Ale też są antyklerykalne. I to bardzo. Dlatego, że byli chłopami księży. Kiedyś ks. prałat Józef Wieteska, proboszcz kolegiaty łowickiej do 1982 r., mówił piękne kazanie o tym, co nam prymasi pozostawili ze swojej kultury. Ale potem brat Stebny, pobożny człowiek, powiedział: „Księże prałacie, ale to wszystko nasza krwawica”. Oni czuli się wyzyskiwani przez kapłanów, u których byli chłopami. Dlatego są antyklerykalni. Księdzu długo się przyglądają. Jeśli nie zdobędzie ich zaufania, to wywiozą na taczkach jak Jagnę. Ale jak zdobędzie, to powiedzą: „Nasz ksiądz”. Wtedy może im mówić nawet najbardziej przykre prawdy. Oni powiedzą: „Ma rację, bo to nasz proboszcz”.

Najpierw stał się więc Ksiądz Biskup „naszym proboszczem”, a potem „naszym biskupem”.

Proboszczem byłem osiem lat. Żal mi tych rasowych „łowiczaków” z kolędy, Bożego Ciała. Oni odchodzą. Odwiedzam ich na cmentarzu. Dziś rasowych „łowiczaków” już nie ma. Ale wszyscy są wciąż życzliwi. Za to ich kocham. Stałem się jednym z nich: „łowiczakiem” w myśleniu, sposobie postępowania. Kocham te stroje, zwyczaje. Zostawiłem im jasełka łowickie. Może kiedyś ktoś je wystawi, bo dzieciaki zapominają i gwarę, i tradycję...

Łowicz to mała ojczyzna. Wstęp do ojczyzny dużej — Polski. Obie nierozerwalne...

Tożsame. Święcenia biskupie na rynku łowickim mnie bardzo z „łowiczakami” związały. Był wtedy bardzo dziwny dzień: chmury wisiały nad nami, wiatr wiał ogromny, ale nie padał deszcz. A dla mnie leżeć wtedy na rynku, na łowickim bruku, znaczyło jak ślubowanie. Zaręczyny. Małżeństwo na zawsze. Tak mi zostało do dziś. Są nowi ludzie, nowe czasy, nowe sposoby rządzenia, duszpasterzowania. A mnie zostało to, co było pierwszą miłością, pierwszym kochaniem.

Mówimy o Łowiczu. Trudno nie wspomnieć też Gostynia.

Mam taki piękny obraz Matki Bożej Gostyńskiej od księdza superiora filipińskiego Zbigniewa Starczewskiego; po jednej stronie jest kolegiata łowicka, a po drugiej Święta Góra w Gostyniu. Bardzo kocham ten obraz, bo kojarzy mi się z 8 i 9 klasą. Małe seminarium oo. filipinów na Świętej Górze. Stalinowskie czasy. Reżim był wtedy okrutny. Jego dyrektor, ks. Henryk Kamiński, się nie bał. Kazał być przy swoim boku i jak gdzieś jechaliśmy, brać trąbkę. Trąbiłem, jak się koledzy pogubili, trąbiłem pobudki, a cały maj z balkonu świętogórskiej bazyliki pieśni maryjne dla całego Gostynia. Cieszy mnie to, że ludzie do dziś pamiętają. Spotkałem tam „pięknych” ludzi. Nieżyjącą już polonistkę panią Trawińską, która potem wstąpiła do karmelu, czy pana Podobę, który jak nikt inny nauczył mnie łaciny.

Ojczyzna to ludzie. Która z ojczyzn jest Księdzu Biskupowi milsza: ta z czasów powstania warszawskiego, półwiecza PRL czy zjednoczonej Europy?

Patrzę przez pryzmat przeczytanych rzeczy. Czasem jak wspominam ks. Twardowskiego (który w powstaniu został kaleką) i jego opowiadania o Starówce, a potem, jak wspominam obraz kreślony przez Baczyńskich — Basię i Krzysia, to myślę, że to były i ognie, i popioły. Wszystko się waliło, a na zgliszczach wyrastali święci. Polska powstania warszawskiego jest dla mnie piękną męczennicą. A Polska PRL? Kocham tamtą Polskę, bo to był czas mojego dzieciństwa i czas mojej młodości. Ale ta moja matka była bardzo biedna. Odarta ze wszystkiego. Szarpali ją, prześladowali, bili. A jak matkę biją, to się ją jeszcze bardziej kocha. Polski Unii Europejskiej nie lubię, bo ludzie powariowali. Tak jak mówi Paweł: „zaczynali od Ducha Świętego, a na złych uczynkach ciała kończyli”. „O wy głupi Galaci, co was tak urzekło?!”. I taka jest Polska Unii...

Po przednówku jest czas żniw. Jak on wypadnie dla Księdza Biskupa, Matki Kościoła i Matki Ojczyzny?

Jaki będzie czas żniw dla mnie? Już wiem. Już się wszystko kończy. Trzeba odprawić jubileusz. Trzeba Bogu i ludziom podziękować. Pakować się, bo przychodzi czas odchodzić. Czy będę potrafił wszystko pozbierać? Wszystkich przeprosić? Czy będę potrafił uprosić o miłosierdzie? Nie wiem. Wierzę, że inni wesprą mnie w tym.

Jaki będzie ten czas dla Polski? Przywarło do mnie, jak rzep, to powiedzenie Ignacego Krasińskiego, które tak często powtarzał prymas Wyszyński, że „przyjdzie nowych ludzi plemię, jakich dotąd nie widziano”. Ja na to wciąż czekam. Tych, co bierzmuję, i tym co matury wręczam i tym, którym sztandary w szkole święcę. Może to będą oni? Ale kiedy? Kiedy Polacy zmądrzeją? Ile jeszcze trzeba rekolekcji, ile doświadczeń, by Polacy potrafili odróżniać co jest szlachetne i dobre, od tego co złe i blichtrem trąci.

Żniwa dla Kościoła? Mieszkam w seminarium. Na tych, co przygotowują się do kapłaństwa, patrzę z zazdrością. Mają tak dobrze, wyżywienie, zamieszkanie i troskę wszelaką biskupa i profesorów. Co z nich wyrośnie? Czasem myślę; można okna otwierać, orłów nie ma. Nie wyfruną. A czasem myślę, co ich czeka. Bardzo uporządkowany świat. Unia narzuci formy duszpasterzowania, katechizowania. Będą dyżury, godziny urzędowania, uporządkowane pensje. Tylko jaki będzie ten Kościół? Boję się, czy Pan Jezus, gdy przyjdzie po raz drugi, znajdzie jeszcze wiarę?

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama