O życiu zakonnym i Piśmie Świętym

Rozmowa z o. Augustynem Jankowskim OSB o jego doświadczeniu życia zakonnego i pracy biblisty

- Zwyczajowo zaczynam od pytania o dom rodzinny Ojca.

- Jestem jedynakiem, gdyż mój starszy brat zmarł, gdy byłem małym dzieckiem. Chowałem się pod starannym okiem rodziców. Większy wpływ miała na mnie matka, z którą stale przebywałem. Warunki ekonomiczne sprawiły, że ojciec musiał pracować przez długi czas w innym mieście, w którym nie było dla mnie dobrego gimnazjum. Mieszkaliśmy w Toruniu po przyjeździe po pierwszej wojnie światowej z Rosji, urodziłem się bowiem na Uralu. Matka nauczyła mnie ogromnej otwartości na ludzi. Nasz dom chętnie przyjmował biedaków, wykolejeńców życiowych, ludzi bezdomnych. Od niej przejąłem łatwość kontaktów z człowiekiem, który może czegoś potrzebować. Natomiast ojcu zawdzięczam poczucie niesłychanej obowiązkowości, solidności i dokładności, co było jego zasadą życiową. Jednak zainteresowania nasze były zupełnie różne. Ja byłem raczej humanistą poza krótkim okresem, gdy fascynowała mnie chemia. Ojciec był człowiekiem techniki, jako inżynier z zawodu. Nie przeszkodziło to zresztą zasadniczej harmonii między nami. Widziałem w nim ideał człowieka pracy.

Powołanie do stanu duchownego objawiło się u mnie w wieku 15 lat, z czego zwierzyłem się matce. Bowiem ojciec był temu zdecydowanie przeciwny. Mama też mawiała: - "Jesteś jeszcze młody, zaczekaj, aż dojrzejesz". Ten konflikt znacznie się nasilił po zdaniu matury. Już wtedy chciałem iść do seminarium, chociaż zastanawiałem się, czy nie zacząć od życia zakonnego, które mnie bardzo fascynowało. Lecz księża mi odradzali, dowodząc że drogę od kapłaństwa diecezjalnego do zakonnego łatwiej odbyć, natomiast odwrotna bywa trudniejsza. Początkowo byli mi bliscy dominikanie. Gdy już byłem zdecydowany przyłączyć się do nich, spotkałem się z kategorycznym sprzeciwem ojca.

- Czy zamiar pójścia do zakonu był wynikiem lektur, wpływu określonych wzorców, ludzi, z którymi się Ojciec stykał?

- W życiu zakonnym dostrzegałem więcej radykalizmu ewangelicznego, w którym człowiek pełniej oddaje się Bogu. Gdy napotkałem sprzeciw rodziców wobec mego wyboru drogi po zdaniu matury, miałem smutne wakacje. Ojciec pragnął dla mnie studiów po-litologicznych. Uważał, że moje zdolności językowe szczególnie mnie do tego predestynują. A mnie się to zupełnie nie podobało. Poza tym przedwojenna Szkota Nauk Politycznych nie dawała stopni naukowych. Idąc na kompromis, wybrałem studia filozoficzne, jako bardziej przydatne w powołaniu kapłańskim. Ojciec przystał na ten mój ukryty plan. Po paru miesiącach przekonałem się, że sama filozofia mi nie wystarczy. Dobrałem sobie dodatkowo filologię klasyczną. l dlatego moje studia trwały pięć lat, a zakończyły się dwoma magisteriami, w odstępie rocznym. Z tym dorobkiem mogłem decydować o dalszym postępowaniu. Tymczasem zmarł przedwcześnie w wieku 57 lat ojciec, a ja już miałem ukończone 21 lat. Nie miał zbyt dobrego zdrowia po przejściu obozu jenieckiego. Wcześniej był oficerem w V Polskiej Dywizji Syberyjskiej, dowodzonej przez płk. Czumę, zależnego od generała Hallera.

- Jak z tego wynika, trzeba było wielkiego uporu, aby pójść za głosem powołania.

- Matka należała do tradycyjnie religijnych. Ojciec był raczej obojętny, chociaż przestrzegał zasad życia chrześcijańskiego. Miałem trzech doskonałych księży katechetów, którym wiele zawdzięczam w ukształtowaniu mojej formacji duchowej. W czasach szkolnych wstąpiłem do Krucjaty Eucharystycznej, a później do sodalicji mariańskiej i zostałem nawet jej prezesem w szkole średniej. Na studiach, w sodalicji akademickiej sprawowałem funkcje prefekta sodalicji międzyuczelnianej. W roku 1939 wstąpiłem do seminarium archidiecezjalnego w Warszawie. W 1942 zmarła moja matka. W roku następnym otrzymałem święcenia kapłańskie z rąk ks. arcybiskupa Antoniego Szlagowskiego. Pracowałem 20 miesięcy jako wikary. W październiku 1945 roku już będąc prefektem w seminarium duchownym zostałem wysłany na dalsze studia na Biblicum w Rzymie. Zakończyła je praca licencjacka w 1948 roku, którą później w Polsce uznano za doktorską.

W tymże roku powróciłem do Polski. W 1952 habilitowałem się, otrzymując tytuł docenta studium biblijnego Nowego Testamentu. W 1955 roku realizując powołanie udałem się do Tyńca pod Krakowem do opactwa benedyktyńskiego i tam rozpocząłem nowicjat kanoniczny, otrzymując imię zakonne Augustyn. Dotąd byłem Bogdanem z chrztu świętego. 30 listopada 1956 roku złożyłem pierwsze śluby zakonne. W klasztorze tynieckim znów oddałem się badaniom balistycznym oraz powróciłem do wykładów.

- Co jest istotą życia zakonnego?

- Oddanie się bez reszty Bogu, nade wszystko umiłowanemu, jak to określił II Sobór Watykański. Życie zakonne, czyli życie konsekrowane ma wiele barw, bogata jest jego paleta. Benedyktyni są zakonem monastycznym, jednym z najstarszych w Europie, o tyle ciekawym, że mającym swoje paralele pozachrześcijańskie. Podobne cechy wyróżniają mnichów buddyjskich. Wspólną cechą jednych i drugich jest całkowite podporządkowanie życia jednej idei "monos" - greckie słowo, stąd właśnie nazwa "monachos" -mnich.

- Jaką rolę spełniają zakony w działalności naszego Kościoła?

- Mówi o tym dokument wydany przez Stolicę Apostolską, który niedawno się ukazał - Vita consecrata. Zakony są wyrazem świętości Kościoła. Tak to zostało tam sformułowane. Główny sens zawiera się w tym, że Bóg sam wystarcza (św. Teresa Wielka) i dla tej jednej idei - należenia do Boga -warto poświęcić życie.

- Czy istnieją jakieś szczególne cechy osób wstępujących do zakonu?

- Taką cechą główną musi być zdolność do skoncentrowania się na "jednym, czego potrzeba" (por. Łk 10, 42). Życie zakonne dowodzi, jak charyzmaty otrzymane od Ducha Świętego przez poszczególnych założycieli zakonów liczyły się z ich własnym temperamentem oraz czysto naturalnymi zdolnościami. Na przykład to, że św. Ignacy de Loyola najpierw był rycerzem, jest doskonale widoczne w całej duchowości Towarzystwa Jezusowego, które założył, jako obrońców wiary katolickiej. Podobnie jest z różnymi polskimi założycielami zakonów, którym Bóg powierza określone zadania i które kształtuje, żeby z tego czysto ludzkiego tworzywa wyszło całkiem coś nowego. Świetnym przykładem jest postać i dzieło św. brata Alberta Chmielowskiego.

- Czy można uznać, że wspólnoty zakonne stwarzają szczególną więź między członkami?

- Z całą pewnością. Nie wystarczy zdefiniować życia zakonnego, jako polegającego na ślubowaniu trzech zasad ewangelicznych, lecz trzeba podkreślić, że jest to życie uwzględniające wspólnotę jako wynik Ewangelii. Jest więc nie tylko świadectwem tych zasad ("ja sam chcę być czysty, ubogi i posłuszny"), ale również tego, że my razem stanowimy taką wspólnotę, swym przykładem potwierdzając zasady ewangeliczne.

- Czy zechce Ojciec, jako biblista, przypomnieć, jaka jest rola Pisma Św. w życiu chrześcijan?

- Zasadniczo jest to Słowo Boże, którym ma się kierować człowiek w całym swym postępowaniu. Szerzej ujmują to reformy liturgii w Kościele, które uwydatniły we Mszy św. ścisły związek między Słowem i Chlebem: Stół Słowa, Stół Chleba. Mają one sobie wzajemnie odpowiadać. Duszpasterstwo nasze jest nastawione na liturgię, w której Słowo Boże zajmuje miejsce centralne. W tym znaczeniu jest to coś nieodłącznego od życia Kościoła. Nasz wiek dwudziesty przyniósł w Kościele katolickim bardzo wyraźną zachętę ze strony Stolicy Apostolskiej, żeby także prywatnie czytać Pismo Święte i rozważać jego treść. Niesłychane powodzenie kręgów towarzystw biblijnych dowodzi, jak jest to potrzebne.

- Jak zatem wytłumaczyć fakt, że w domach katolickich, w przeciwieństwie do protestanckich, rzadko znajduje się Biblia, a jeszcze rzadziej czytana jest wspólnie w gronie rodzinnym?

- Sądzę, że jest to rezultat sytuacji, która była kiedyś dziejowe uzasadniona. Mianowicie wiek XVI przyniósł ze sobą reformację. Luter i pozostali dwaj reformatorzy: Zwingli i Kalwin wszystko oparli na Biblii i dlatego pobożność protestantów rozwijała się wyłącznie na lekturze Pisma Świętego. Przy czym Luter jako zasadę przyjął, że każdy chrześcijanin ma dość światła Bożego i może to Pismo interpretować, jak chce. Spowodowało to, że Kościół katolicki zaczął stosować szereg zakazów, podyktowanych troską o uniknięcie błędów doktrynalnych. Z tych zakazów stopniowo z czasem się wycofał. l obecnie takich zakazów już nie ma. Odwrotnie - przyszła zachęta do systematycznej lektury Biblii. Ta odnowa biblijna w naszym Kościele ma dopiero sto kilkadziesiąt lat. My, Polacy, w czasie tej pierwszej odnowy byliśmy w niewoli i dlatego nasze duszpasterstwo w czasach porozbiorowych było tradycyjne, ograniczone do tego, co przekazały wieki poprzednie. Myśmy nie przeżyli tego, co przeżył Zachód. U nas ta odnowa następowała powoli, intensywniej dopiero od powstania Drugiej Rzeczpospolitej. A po ostatniej wojnie zaczęto się intensywne zainteresowanie liturgią, obecnie prawie już nie ustępujące w niczym Zachodowi. Wiele ruchów z tego korzysta, jak choćby Ruch Odnowy w Duchu Świętym, Neokatechumenat. One wszystkie bazują na czytaniu Pisma Św. i jest to ich podstawowa praktyka.

- Czy polskie wydanie Biblii Tysiąclecia, której Ojciec był redaktorem, w pełni przekazuje treść oryginału?

- Odpowiedź musi być wycieniowana. Idealnego przekładu nie ma. Natchniony jest tylko tekst oryginalny hebrajsko-aramejski i grecki. Żaden przekład Pisma Świętego nie może być nazwany w pełni natchnionym. Czcigodna łacińska Wulgata, która jeszcze cztery wieki po Soborze Trydenckim była oficjalnym tekstem Kościoła i z której dokonał przekładu ks. Jakub Wujek, miała tylko tzw. jurydyczną autentyczność. Tak to określił Pius XII w encyklice Divino afflante Spiritu, która - jak dowcipnie porównano - "zapaliła zielone światło dla egzegezy katolickiej". Neo-Wulgata, zatwierdzona przez Ojca Świętego Jana Pawła II, wyrównała różnice tekstu łacińskiego Wulgaty wobec tekstów oryginalnych. Jako taka Neo-Wulgata weszła do liturgii. Wszelkie przekłady mniej lub bardziej się zbliżają do jedynie natchnionego tekstu oryginalnego. Wymagane kościelne IMPRIMATUR na przekładach stwierdza, że w nich nie ma odchyleń od tekstu oryginalnego.

Posiadamy teraz kilka przekładów Pisma Św. na język polski. Są to: Biblia Tysiąclecia, Biblia Poznańska, Lubelska, Warszawsko-Praska, w przekładzie biskupa Romaniuka, nie różniące się znacznie od siebie. Nad Biblią Tysiąclecia pracowało przeszło 40 profesorów biblistów. Prymas Tysiąclecia, kardynał Wyszyński, uznał ją za tekst nadający się do lekcjonariusza liturgicznego i dzisiaj w praktyce w każdym kościele są odczytywane, lekko tylko retuszowane, teksty z Biblii Tysiąclecia, retuszowane głównie przez Komisję Liturgiczną Episkopatu. Tłumaczenia Biblii można stale doskonalić.

- Dziękuję za rozmowę.

opr. tg/po+mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama