Szkoła przetrwania

Zamykanie i łączenie szkół postępuje, głównie z powodów ekonomicznych - ale czy ekonomia ma być wyłącznym wyznacznikiem tego, czy szkoła jest potrzebna, czy nie?

Zamykanie i łączenie szkół postępuje. Nie tylko z przyczyn demograficznych. Decydują twarde prawa ekonomii, bo samorządy toną w długach. Tymczasem mniej liczne klasy to szansa na to, by szkoły mogły nie tylko lepiej uczyć, ale i wychowywać.

Szkoła przetrwania

fot. Dominik Różański

Ministerstwo Edukacji Narodowej szacuje, że zamkniętych ma zostać ponad trzysta szkół. Według danych Związku Nauczycielstwa Polskiego — nawet tysiąc. W wielu miejscowościach rodzice walczą o pozostawienie placówek szkolnych w dotychczasowych obiektach. Protestują na ulicy z transparentami: „Tylko matoły likwidują szkoły”. Okupują budynki. Demonstrują sprzeciw na obradach samorządów. Z reguły przegrywają, bo w samorządach decyduje arytmetyka. Finansowanie oświaty jest u nas na żenująco niskim poziomie.

Oszczędzanie na posagu

Uczeń stał się dla gmin kosztem. Subwencje oświatowe przydzielane z budżetu państwa jako „pogłówne” na ucznia są zbyt małe, by samorządy z długami po uszy mogły więcej dopłacać z własnej kiesy. W dodatku kurator — zgodnie z ustawą przeforsowaną w sejmie przez rządzącą koalicję — nie ma już prawa zablokować likwidacji szkoły. Rodzice i nauczyciele zostali z problemem sami. Warto przypomnieć, że zanim klamka zapadła, temu zapisowi w ustawie sprzeciwiały się nauczycielskie związki zawodowe. Mimo różnych sympatii politycznych ZNP i oświatowa „Solidarność” mówiły w tej sprawie jednym głosem. Kładły do głowy politykom, że edukacja to nie kłopotliwy wydatek z budżetu państwa, lecz dobro narodowe, inwestycja w przyszłość społeczeństwa. Jaka szkoła, taki nasz kraj. — Niestety, na oświatę patrzy się poprzez koszty. Nie widzi się roli szkoły. Niż demograficzny powinien być zachętą do stworzenia lepszych warunków nauki — tłumaczy Krzysztof Baszczyński, wiceprezes ZNP. Antoni Szymański, członek Komisji Wspólnej Rządu i Episkopatu ds. Rodziny, pyta wprost: — Czy nie można dać szansy nieco mniejszym klasom, w których łatwiej nauczać i wychowywać? Tym bardziej że z wychowaniem młodzieży mamy w szkołach coraz większy problem.

Ten rząd nie zadaje takich pytań. Zrzuca na samorządy coraz więcej zadań, nie wykładając odpowiednich funduszy na ich realizację. Tymczasem wykształcenie, przy wysokim przez cały okres ustrojowej transformacji bezrobociu, to bodaj jedyny posag, jaki możemy dać młodym. Według danych Ośrodka Badań Opinii Publicznej aż 87 proc. rodziców w Polsce uważa za swoje najważniejsze zadanie zapewnienie dzieciom dobrego wykształcenia. Przy rosnącym obszarze biedy w naszym kraju dla wielu rodziców jest to marzenie ściętej głowy, bo polityka rządu PO-PSL wobec oświaty jest niszcząca. Rządowych i parlamentarnych decydentów stać na dobre szkoły dla swoich dzieci, na dodatkowe lekcje języków obcych, modny ostatnio balet czy naukę gry na instrumentach. Tak rosną nam dwie Polski, przedzielone murami, o których Jacek Kaczmarski śpiewał z nadzieją, że kiedyś runą.

Z poluzowaną więzią

W czasach, gdy pieniądze stanęły na piedestale, wartość wspólnoty i międzyludzkich więzi mocno ucierpiała. Młodzież odczuwa to szczególnie boleśnie i łatwo wchodzi w zafundowaną jej przez dorosłych rzeczywistość. Zamiast głębokich więzi — blichtr, gadżety wzmacniające poczucie ważności, wirtualne przyjaźnie, których na Facebooku można mieć setki i mimo to czuć się straszliwie samotnym. A w przepełnionych klasach nie ma miejsca na indywidualne podejście do ucznia, na dłuższą rozmowę, bliższy kontakt.

Czy można się dziwić, że uczniowie nie lubią szkoły? Im wyższa klasa gimnazjum, tym mniej w uczniach sympatii do szkoły, więcej krytycyzmu wobec otoczenia. Ale gimnazjum jest przecież tylko na „chwilę”. Na trzy lata. Następne trzy spędzą już w liceum. Kiedy więc mają ze szkołą wytworzyć więzy? Nietrwałość relacji została zaprogramowana, wpisana w obecny system edukacji.

Instytut Psychiatrii i Neurologii w Warszawie prowadził przez trzy lata badania zachowań i postaw gimnazjalistów. Objęto nimi ponad 3 tys. uczniów. Monitorowani byli ci sami od pierwszej do trzeciej klasy. Okazało się, że w toku nauki spadała liczba uczniów odnoszących się z sympatią do szkoły i nauczycieli. Zwiększał się krytycyzm wobec otoczenia. W ostatniej klasie gimnazjum wskaźniki spadły o połowę. Tylko nieliczni postrzegali swoich nauczycieli jako mistrzów, liderów grupy. Co ciekawe, spośród nauczycieli największą dozą sympatii uczniowie obdarzali wychowawców klasowych.

- Uczniom potrzebny jest nauczyciel, który byłby jak przywódca stada. Nie każdy ma takie predyspozycje — tłumaczy wieloletni nauczyciel matematyki, były szef oświatowej „Solidarności” Stefan Kubowicz. Jego zdaniem w szkole jak w soczewce skupiają się wszystkie nieszczęścia współczesnego świata, bo szkoła nie jest samotną wyspą. Dyrektorzy szkół, z którymi rozmawiałam, powiedzieli mi o nowym zjawisku: uczniowie coraz częściej przychodzą do nich poradzić się nie w sprawach szkolnych, lecz... rodzinnych. Chcą pogadać o problemach w domu. Wyrzucić z siebie, że ojciec jest od paru lat bezrobotny, a matka, by mogli związać koniec z końcem, zapracowuje się na śmierć.

Uczniowie trzecich klas gimnazjum rzadziej traktują rodziców jak źródło wsparcia niż deklarowali dwa lata wcześniej. Co trzeci gimnazjalista żyje w domu, w którym dość często dochodzi do kłótni. Wielu spotyka się z przemocą fizyczną i konfliktami związanymi z nadużywaniem alkoholu przez rodziców. Poważnym źródłem zagrożeń dla rozwoju nastolatków jest niestabilność życia rodzinnego. Około 20 proc. gimnazjalistów wychowuje się w rodzinach niepełnych.

Podczas nauki w gimnazjum młodzież staje się coraz bardziej krytyczna wobec rodziców — wynika z badań IPiN. Zapracowani rodzice, zamiast wychowywać, wolą czasem udawać, że nie ma problemu. — Szkoła faktycznie nie radzi sobie z gimnazjalistami, ale nie radzą sobie z nimi też rodzice — przyznaje psycholog dr Aleksandra Piotrowska z Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego.

Zapaść oświaty i wychowania widoczna jest gołym okiem. Świadczy o tym nie tylko obniżenie się poziomu nauczania, ale też porażki wychowawcze, o których coraz głośniej. W przeładowanych klasach nauczycielom trudniej prowadzić zajęcia i wychowywać. Stłoczone w szkołach dzieci stają się bardziej anonimowe, a po lekcjach puszczane są samopas (tnie się nakłady na zajęcia pozalekcyjne), organizują „ustawki”, sięgają po używki, poddają się dominacji grup rówieśniczych, w których panuje prawo pięści, utrwalany jest model szkoły przetrwania i postaw rodem z gangsterskich filmów.

Niż demograficzny to dla nich w szkole szansa. Jeśli nie ofiarujemy im czasu i uwagi, wyrosnąć może stracone pokolenie. I będzie to nasza wina, że do tego dopuściliśmy.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama