Samobójstwo 16-letniego Sebastiana to nie wynik "błędu" czy "zbiegu okoliczności", ale całkowicie błędnej logiki państwa, które rości sobie prawo do odbierania dzieci rodzicom wedle uznania urzędników
Gdy wchodziły w życie przepisy ułatwiające urzędnikom odbieranie dzieci rodzicom, przestrzegaliśmy przed tworzonym przez nie ogromnym niebezpieczeństwem krzywdzenia najmłodszych. Teraz, po dwóch latach ich obowiązywania, mamy przykłady potwierdzające tamte obawy. Niestety, bardzo tragiczne przykłady.
Historia 16-letniego Sebastiana z Suwałk mrozi krew w żyłach. Matka czwórki dzieci nie radziła sobie, głównie finansowo, z ich wychowaniem, a ojcowie dzieci (niestety bardzo to typowe) nie mieli ochoty partycypować w zajmowaniu się nimi. I dlatego do akcji wkroczył sąd, który uznał — po tym, jak rodzina została eksmitowana — że chłopaka trzeba umieścić w placówce opiekuńczo-wychowawczej. Chłopak, gdy się o tym dowiedział i gdy nic nie wskazywało na to, że coś może się zmienić, załamał się i powiesił w łazience Miejskiego Centrum Interwencji Kryzysowej w Suwałkach. I jak zwykle w takich sytuacjach, usłyszeliśmy, że ktoś popełnił błąd i że nie można do nich dopuszczać. Problem polega tylko na tym, że to wcale nie był błąd, a efekt logiki współczesnego państwa, które uznaje, że ma prawo odbierać i przyznawać dzieci wedle własnych kryteriów, a nie ingerować tylko w sytuacjach, gdy dochodzi do przestępstwa.
U podstaw sytuacji z Suwałk leży bowiem nie tyle błędna decyzja, ile założenie, że państwo i konkretni urzędnicy mogą odbierać dzieci rodzicom z powodów innych niż przestępstwo, nie w sytuacji, gdy trzeba bronić młodego człowieka przed przemocą czy niebezpieczeństwem popełnienia na nim przestępstwa, ale gdy urzędnicy uznają, że rodzina jest nieodpowiednia albo nie jest w stanie sprostać wymogom, jakie stawiają przed nią sami urzędnicy. To może być ubóstwo, ale jak pokazuje sytuacja z innej części Polski, to może być nawet uznanie, że dziecko nieodpowiednio się odżywia i jest otyłe (tu sąd zareagował i nie odebrano chłopca dziadkom), albo że rodzice dali mu klapsa (co skutkowało w przypadku państwa Bajkowskich z Krakowa odebraniem im trzech synów).
Logika jest tu bardzo prosta. Uznaje się, że w istocie dziecko jest własnością państwa, które powierza je tylko — przynajmniej czasowo, dopóki nie uzna za stosowne umowy zerwać — na wychowanie rodzicom (a i to głównie dlatego, że nie ma na razie lepszego i tańszego sposobu wychowania dzieci). Jeśli jednak uzna, że nie wywiązują się oni należycie z tego zadania, to zawsze może im dziecko odebrać.
Powody mogą być rozmaite. W Norwegii odebrano dziecko polskiemu małżeństwu, bo dziewczynka — na wieść o śmierci babci — była w przedszkolu smutna. A to zbrodnia przeciwko obowiązkowej radości, która nie może być puszczona płazem. W Niemczech oddział bojowy policji zajął się odbijaniem dzieci z rodziny, której główną zbrodnią było to, że chciała je edukować w domu (w Polsce homeschooling jest legalny). Dzieci zostały więc odebrane i rozesłano je do rodzin zastępczych, choć poza zbrodnią niezależności rodzina była zupełnie zwyczajna i nie było z nią żadnych problemów. Kilka lat temu jeszcze gorsza historia wydarzyła się w Szwecji, gdzie urzędnicy uznali, że chłopiec jest rozpieszczany przez matkę, więc go odebrali i przekazali najpierw do rodziny zastępczej z problemem alkoholowym, a potem do innej, aż w końcu cierpiący na padaczkę zmarł z wyczerpania. I wówczas również nie było winnych, a mowa była tylko o błędzie ludzkim.
Kłopot polega tylko na tym, że tu nie chodzi o błąd jednego człowieka, a o szersze przekonanie o roli państwa, które zamiast funkcji pomocniczej zaczyna pełnić funkcje władcze i staje się jedynym źródłem norm i zasad, a także jedyną wspólnotą czy instytucją, która ma prawo do kontrolowania wszystkich innych. Takie podejście oznacza zaś w istocie „lekko zakamuflowany totalitaryzm”, przed którym przestrzegał bł. Jan Paweł II. „Kultura i praktyka totalitaryzmu niosą z sobą (...) negację Kościoła. Państwo czy też partia, które utrzymują, że mogą realizować w historii dobro absolutne i które siebie stawiają ponad wszelkimi wartościami, nie będą tolerowały uznawania obiektywnego kryterium dobra i zła, innego aniżeli wola sprawujących władzę, które w określonych okolicznościach może stać się podstawą osądu ich zachowań. To właśnie dlatego totalitaryzm stara się zniszczyć Kościół, a przynajmniej podporządkować go sobie i uczynić z niego narzędzie swego aparatu ideologicznego. Państwo totalitarne dąży również do wchłonięcia narodu, społeczeństwa, rodziny, wspólnot religijnych i poszczególnych osób” — pisał papież w encyklice Centesimus annus.
„Autentyczna demokracja możliwa jest tylko w państwie prawnym i w oparciu o poprawną koncepcję osoby ludzkiej. Wymaga ona spełnienia koniecznych warunków, jakich wymaga promocja zarówno poszczególnych osób, przez wychowanie i formację w duchu prawdziwych ideałów, jak i «podmiotowości» społeczeństwa, przez tworzenie struktur uczestnictwa oraz współodpowiedzialności. Dziś zwykło się twierdzić, że filozofią i postawą odpowiadającą demokratycznym formom polityki są agnostycyzm i sceptyczny relatywizm, ci zaś, którzy żywią przekonanie, że znają prawdę, i zdecydowanie za nią idą, nie są, z demokratycznego punktu widzenia, godni zaufania, nie godzą się bowiem z tym, że o prawdzie decyduje większość, czy też, że prawda się zmienia w zależności od zmiennej równowagi politycznej. W związku z tym należy zauważyć, że w sytuacji, w której nie istnieje żadna ostateczna prawda, będąca przewodnikiem dla działalności politycznej i nadająca jej kierunek, łatwo o instrumentalizację idei i przekonań dla celów, jakie stawia sobie władza. Historia uczy, że demokracja bez wartości łatwo się przemienia w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm” — uzupełniał papież.
A te słowa można odnieść także do współczesnej sytuacji, w której państwo próbuje podporządkować sobie wszystkie elementy struktury społecznej, i uznaje, że jest jedynym dysponentem władzy i od niego zależy wszystko. Ono ma także prawo dyktować rodzinom, jak wychowywać dzieci i jakie środki stosować do ich dyscyplinowania. Sytuacja z Suwałk jest zaś tylko skutkiem tego myślenia.
Wyjściem z tego kręgu nie jest poprawienie struktur, zwiększenie liczby urzędników czy poprawa kontroli ich pracy (choć to wszystko też jest potrzebne), ale raczej uznanie, że to opierająca się na małżeństwie rodzina jest fundamentem życia społecznego, a nie państwo. To ostatnie może więc, za pośrednictwem właściwych sobie struktur, zgodnie z regułą pomocniczości, ingerować w życie rodzinne tylko w naprawdę poważnych sytuacjach, gdy popełnione zostanie przestępstwo lub konieczne jest ratowanie zdrowia lub życia dziecka. A i wtedy urzędnicy powinni mieć z tyłu głowy, że mają służyć rodzinie, bo to ona jest fundamentem.
Bez tej zmiany perspektywy niewiele da się zrobić. Z logiki systematycznie rozrastającej się biurokracji wynika bowiem całkowicie jednoznacznie konieczność odbierania kolejnych uprawnień niedorastających do poziomu lewicowych ideologii obywatelom czy zwyczajnym rodzinom. A jeśli dodamy do tego kult ekspertów, którzy lepiej od zwykłych ludzi wiedzą, jak powinien wyglądać świat, to będziemy mieli obraz świata, w którym coraz mniej zależy od nas, a coraz więcej od urzędników. I z tego świata trzeba się wyzwolić, jeśli chcemy jeszcze mieć — choćby zupełnie podstawowe prawo — do wychowania własnych dzieci. Po swojemu, a nie po państwowemu.
W ostatnich tygodniach opinią publiczną w Polsce wstrząsnęło kilka przypadków zbyt pochopnego odbierania dzieci rodzicom przez urzędników. W styczniu 2014 r. w Centrum Interwencji Kryzysowej w Suwałkach powiesił się 16-letni Sebastian, po tym gdy dowiedział się, że on i jego rodzeństwo mają trafić do ośrodka opiekuńczo-wychowawczego. Matka samotnie wychowująca czwórkę dzieci nie miała pracy i sąd orzekł, że jest „niewydolna wychowawczo”. Rodzina była eksmitowana ze swojego mieszkania 31 grudnia ub.r. Suwalska prokuratura nadal prowadzi postępowanie wyjaśniające tę sprawę. Rok wcześniej krakowski sąd zdecydował o odebraniu państwu Bajkowskim trójki chłopców: 13-letnich bliźniaków i ich 10-letniego brata oraz umieszczeniu ich w domu dziecka. Rodzicom postawiono zarzut znęcania się nad synami. Chłopcy nie skarżyli się na zachowanie rodziców, a jedynie — jak sami zeznali — za niewłaściwe zachowanie, przeklinanie, bicie brata dostawali takie kary jak zakaz: gry na komputerze, jedzenia słodyczy, wychodzenia na dwór. W sytuacjach wyjątkowych ojciec stosował klapsy. Według ustaleń prokuratury rodzice prawidłowo realizowali obowiązki wychowawcze, interesowali się postępami dzieci w nauce, dbali o ich rozwój intelektualny i na pewno nie znęcali się nad dziećmi. Sprawa została umorzona w grudniu ub.r.
Powstaje świat, w którym coraz mniej zależy od nas, a coraz więcej od urzędników. Musimy się z niego wyzwolić, jeśli chcemy mieć jeszcze prawo do wychowania własnych dzieci.
Po swojemu, a nie po państwowemu
opr. mg/mg