W duchu Karola de Foucauld

Świadectwo o odkrywaniu Eucharystii

Od momentu gdy zostałem ministrantem w wieku 13 lat, Msza święta była dla mnie zawsze czymś ważnym. Lubiłem w niej uczestniczyć w dzień powszedni rano lub wieczorem, gdy nie było tłumów, a ludzie przychodzili raczej z potrzeby serca. Piękne i pociągające było również to, że księża w mojej parafii zasadniczo odprawiali Mszę świętą pobożnie i bez pośpiechu. Pozwalało to wejść w jej klimat, a tym bardziej doświadczyć jej jako misterium. Nic zatem dziwnego, że pod wpływem takich przeżyć łatwo mi było odkryć w sobie powołanie kapłańskie.

W seminarium na początku Msza święta rodziła we mnie, oprócz przeżycia duchowego, zainteresowanie czynnościami liturgicznymi, śpiewem, postawą i zaangażowaniem kolegów. Powoli jednak próbowałem odkrywać jej głębię. Zobaczyłem, że ważne jest nie tylko to, że przystępuję do Komunii świętej, ale także to, że uczestniczę w jakimś misterium, którego jednak nie jestem w stanie do końca pojąć. Mieszkając na II roku poza całą wspólnotą seminaryjną, korzystaliśmy z niewielkiej kaplicy, gdzie nawet zewnętrzna bliskość ołtarza ukierunkowywała nas na bliskość z Jezusem. W każdej Eucharystii mogłem zawierzać Mu kolejny dzień formacji, wszystkie trudności, słabości, bóle i zranienia, które się przede mną ujawniały. Łatwiej było mi podjąć zmaganie się ze sobą ze świadomością, że włączam to wszystko w ofiarę Jezusa, że na tej drodze nie jestem sam.

Chyba od samego początku przywiązywałem dużą wagę do przygotowania do Eucharystii, choć koncentrowało się ono głównie na przeżywaniu poprzedzającej ją medytacji. Lubiłem też chwile po Mszy świętej, kiedy trwałem w dziękczynieniu za to, że ten Jezus, który umiera za mnie w każdej Ofierze eucharystycznej, jest zmartwychwstały i żywy w moim sercu i idzie ze mną przez kolejny dzień życia. Oczywiście, nie zawsze było tak wspaniale i cudownie. Przychodziły chwile znużenia, senności, a nawet znudzenia codzienną Mszą świętą („codziennie to samo...”). Przypominałem sobie jednak wtedy słowa mojego ojca duchownego, aby w takich chwilach brać na medytację teksty mszalne, aby śledzić je podczas Eucharystii, aby rozeznać, czy przypadkiem nie słabnie moja wiara i miłość do Jezusa, aby też przyznać się do słabości i uznać, że własnym wysiłkiem nie jestem w stanie dobrze przeżywać Mszy świętej, że jest to łaska, o którą mam prosić i na którą mam otwierać swoje serce. Wspierało mnie też zapewnienie, że w życiu kapłańskim przyjdzie taki czas, kiedy Eucharystia nie będzie mnie tak angażować uczuciowo, emocjonalnie, a mimo to mam trwać i być jej wierny. Miałem się o tym przekonać znacznie szybciej, niż mi się wydawało. Na razie jednak wzrastało we mnie pragnienie, aby nadszedł wreszcie ten moment, kiedy będę mógł sprawować Pamiątkę Pana.

Bardzo ceniłem sobie również modlitwę adoracyjną przed wystawionym Najświętszym Sakramentem. Jestem wdzięczny mojemu ojcu duchownemu, że nauczył nas tej formy modlitwy i zachęcał do wiernego jej praktykowania, czemu sam dawał przykład swoim umiłowaniem adoracji. Cieszę się, że mimo trudności nie zrezygnowałem z niej, chociaż niekiedy trochę ją jednak zaniedbywałem. Adoracja pozwalała mi stanąć przed Jezusem w prawdzie o sobie. Doświadczałem, że On patrzy na mnie zupełnie inaczej niż ja na siebie lub inni na mnie. On spoglądał na mnie z wielką akceptacją, bez zniechęcenia, zniecierpliwienia. Ta forma modlitwy pomagała mi wyzbywać się skupiania się na sobie, kręcenia się wokół siebie. Dzięki adoracji doświadczałem, że Jezus jest tu najważniejszy, że On jest w centrum tej kaplicy, tego seminarium, mojego serca i mojego życia. W Jego obecności czułem się bezpieczny ze swymi niepokojami dotyczącymi życia, zdatności do kapłaństwa, a jednocześnie mogłem do-świadczać, że przed Nim nie mam nic do ukrycia, że On zna moje serce.

Bardzo szybko przekonałem się, że formacja seminaryjna nie przesądza raz na zawsze o wierności Jezusowi, o głębokim przeżywaniu Mszy świętej i życiu nią na co dzień. Złudne okazało się myślenie, iż sam fakt, że staję po drugiej stronie ołtarza, sprawuję święte czynności liturgiczne, że — w zastępstwie Chrystusa — wypowiadam słowa konsekracji, zapewnia mi automatycznie gorliwość i głębokie wchodzenie w przeżycie tych misteriów.

Po święceniach trafiłem na wiejską parafię. W zimie do nieogrzewanego kościoła przychodziły rano w dzień powszedni prawie zawsze te same dwie, trzy starsze panie. Czasami przyszedł ktoś, kto zamówił intencję, choć też nie zawsze. Zdarzało się, że odprawiałem Mszę świętą w zimnym i zupełnie pustym kościele. Nachodziło mnie wówczas uczucie znużenia, rutyny i odprawiania jakby z konieczności Mszy świętej oraz pytanie: po co to i dla kogo.

W głębszym podejściu do Eucharystii bardzo pomogła mi osoba Karola de Foucauld i jego świadectwo życia. Mój ojciec duchowny w seminarium był zafascynowany tą postacią i tą fascynacją z nami się dzielił. Wtedy właśnie zetknąłem się z książką Światła pustyni Teresy Micewicz, ukazującą historię życia brata Karola i główne rysy jego duchowości. Czytałem ją z zaciekawieniem i z podziwem dla życia oraz rozwoju wiary Karola de Foucauld. Przypuszczam, że lektura ta miała wpływ na moje umiłowanie adoracji, ale wtedy jeszcze brat Karol nie inspirował tak bardzo mojego życia.

Gdy już jako ksiądz zacząłem mieć trudności z Eucharystią, podjąłem próbę codziennej półgodzinnej adoracji przed Mszą świętą. Trochę na początku wstydziłem się przed kościelnym i proboszczem tego wcześniejszego przychodzenia do kościoła, ale widziałem, że była to dla mnie duża pomoc w przeżywaniu Eucharystii i całego mojego posługiwania.

Zaangażowałem się też wtedy w istniejącą wspólnotę kapłańską Jezus-Caritas opartą na duchowości brata Karola. Spotkania odbywały się zasadniczo raz w miesiącu i obejmowały godzinną adorację Najświętszego Sakramentu, rozmowę braterską o tym, co w danym czasie przeżywamy, co jest naszymi radościami i trudnościami, oraz wspólny posiłek. Spotkania te zawsze były zachętą do trwania przy adoracji, do patrzenia na posługę kapłańską przez pryzmat Eucharystii, do kształtowania w sobie postawy służby i ofiary. Rozważana podczas tych spotkań duchowość Karola de Foucauld inspirowała do tego, aby nie szukać zewnętrznego sukcesu w pracy duszpasterskiej, lecz aby być gotowym przyjąć również niepowodzenia i upokorzenia. Zadziwia mnie u brata Karola wielka wiara, że Jezus przez sprawowaną Eucharystię i przez obecność w tabernakulum w Najświętszym Sakramencie może uczynić więcej niż my przez nasze rozmaite wysiłki duszpasterskie i ewangelizacyjne. „Modląc się tam [na Górze Błogosławieństw] — pisał — będę nieskończenie więcej czynił dla ludzi przez sprawowanie Najświętszej Ofiary; będę pracować dla Niego przez postawienie tabernakulum, gdzie umieszczony Najświętszy Sakrament uświęci w ciszy okolicę”. Brat Karol swoim życiem i słowami ukazuje, że w posłudze ważna jest nie tyle zewnętrzna aktywność, ile raczej bycie blisko Jezusa, poznawanie Jego serca, a czynić to można przez przeżywanie Eucharystii i adorację. W jego pismach zawarte są konkretne wskazówki co do przeżywania Mszy świętej: do konsekracji — ofiarowywać Jezusa, ofiarowywać siebie Ojcu, polecać Mu swoje intencje, a także dziękować za krzyż Chrystusa i prosić Boga o przebaczenie za przyczynienie się do niego; od konsekracji do Komunii świętej — adorować Jezusa na ołtarzu; po Komunii — adorować Go w swoim sercu, dziękować, kochać, radować się i milczeć.

Wciąż uczę się sprawowania i przeżywania Eucharystii jako stawania z Jezusem na Golgocie w całkowitym ogołoceniu, a jednocześnie doświadczania mocy Jego zmartwychwstania, bo to On wyprowadza mnie z grobu moich grzechów i niewierności oraz budzi nadzieję nowego życia.

KS. R

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama