Rozmowa o duchowości z Krzysztofem Kolbergerem, wybitnym aktorem teatralnym i filmowym oraz reżyserem
Raczej niechętnie mówi Pan o sobie... Czy woli Pan opowiadać o sobie granymi przez siebie rolami?
Pani zasugerowała, że nie lubię mówić o sobie i mówię przez swoje role, ale przyszedł czas, że trzeba mówić o sobie. Troszkę tak jest, że te role w pewnym sensie uciekają. Nie ukrywam mojej sytuacji zdrowotnej, która powoduje, że wielu producentów, ale i reżyserów, nie proponuje mi ról. Nauczyłem się wielkiej pokory wobec życia i zawodu. Nie ukrywam, że ten proces się pogłębił w ostatnich latach w związku z moją sytuacją zdrowotną i przyjmuję z pokorą i radością to, co życie pozwala mi jeszcze przeżyć. Dzień zdjęciowy trwa kilkanaście godzin i rozumiem obawy producentów, że mogę nie dotrzymać tego tempa, bo trzykrotnie już darowano mi życie — myślę o trzech operacjach. Dzięki Bogu. Ludzie wypowiadają te słowa, nie zastanawiając się, co one znaczą, a ja cztery lata funkcjonuję tak, jak funkcjonuję. Najlepszy dowód, że jestem w Krakowie i w Teatrze Słowackiego gram gościnnie dużą rolę. Ciągle sam się sprawdzam, ciągle stawiam sobie wysoką poprzeczkę. Ciągle zastanawiam się, na co człowieka stać. Okazuje się, że stać na bardzo wiele, że mobilizacja i poczucie obowiązku powoduje, że wydobywamy z siebie siły, o jakie się nie podejrzewaliśmy.
Pan sugerował, aby mówić o innych lepszych rejonach naszego życia. To bardzo piękne określenie życia duchowego...
Kiedyś czytałem liryki miłosne w programie „Strofy dla Ciebie” w „Lecie z radiem” — wtedy jedynej audycji na żywo w Polskim Radiu. Otrzymałem któregoś dnia list od młodej dziewczyny przykutej do łóżka chorobą. Napisała mi zdanie, które już od trzydziestu paru lat towarzyszy mi w pracy, ale i w życiu. Napisała mi ta młoda osoba: „Dzięki Panu i mówionej przez Pana poezji mogę choć na kilka minut w ciągu dnia zapomnieć o moim nieszczęściu i przenieść się w inne lepsze rejony naszego życia”. Nie ukrywam, że bardzo wzruszyło mnie to zdanie, ale także poruszyło. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat. To zdanie towarzyszy mi w moim życiu duchowym, w życiu zawodowym, ale też i prywatnym. Myślę, że każdy z nas stara się uciekać od nie zawsze najszczęśliwszej, najlepszej rzeczywistości i codzienności w te inne lepsze rejony naszego życia, tzn. uciekać do tego, czego nam dostarcza sztuka, poezja, literatura, spotkania — do tego, co powoduje, że zapominamy na chwilę o naszym codziennym życiu.
W szkole teatralnej uczono nas koncentracji poprzez następujące ćwiczenie — stawiano świeczkę i kazano nam się skupić na niej. Skoncentrowanie się na tej „świeczce” powoduje, że ograniczamy krąg naszej świadomości do tego miejsca. Podobnie podczas tego spotkania zapominamy, że gdzieś tam są powodzie, że w Iranie mają miejsce ważne wydarzenia, ale żeby móc funkcjonować, człowiek musi przenosić się w „inne, lepsze rejony naszego życia” i zapominać o tym, co go psychicznie często przytłacza. Bliskie mi jest także inne zdanie, wypowiedziane przez twórcę, poetę, pisarza Thomasa Eliota: „Dążenie do Boga niech się dokona przez twórczość”. Gdyby mnie zapytano, jakie są motta mojego działania zawodowego i życiowego, mógłbym podać te dwa zdania.
Czy można mówić o misji aktora, reżysera w dzisiejszym świecie?
Myślę, że był taki czas, gdy można było mówić, że aktorzy, ale także reżyserzy mieli do spełnienia rzeczywiście misję. Było to w stanie wojennym, kiedy nastąpił bojkot radia i telewizji, kiedy aktorzy chcieli mówić to, czego oczekiwała od nich widownia Jedynymi miejscami, gdzie można było sobie na to pozwolić, były kościoły albo sale przy kościołach, w Muzeach Archidiecezji w Krakowie, w Warszawie. Tam miałem okazję mówić i rzeczywiście wtedy chyba jedyny raz w życiu miałem takie poczucie, że spełniam prawdziwą misję, że mam coś więcej do uczynienia niż tylko wykonywanie zwyczajnego zawodu.
Czy aktorstwo, obcowanie z poezją jest rodzajem drogi odkrywania Boga na przestrzeni lat, historii własnego życia?
Ostatnio bardziej poświęciłem się spotkaniom poetyckim. Dają one szanse nie tylko trwania w zawodzie, ale również kontaktu ze słuchaczami. Źródło tych spotkań było jednak w Teatrze Narodowym, w pierwszym spotkaniu z poezją.
Kiedy Karol Wojtyła został papieżem, kiedy Miłosz otrzymał Nobla, szeroka publiczność odkryła, że mamy takich poetów jak Karol Wojtyła i Czesław Miłosz. Wtedy zapraszano mnie na uroczystości, żebym przeczytał jakiś wiersz Karola Wojtyły. Ta poezja wydawała mi się dosyć trudna, może dlatego, że byłem młody, za mało wiedziałem albo po prostu za mało pochyliłem się nad tymi tekstami. Przypadek sprawił, że dziś jednym z najczęściej przeze mnie mówionych tekstów jest „Tryptyk rzymski”.
Czy spotkanie w Kalwarii Zebrzydowskiej z „Tryptykiem rzymskim” zadecydowało o dalszym wyborze Pana repertuaru?
Kiedyś zostałem zaproszony do Kalwarii Zebrzydowskiej z wierszami Karola Wojtyły. Przyjeżdżam, a ksiądz mówi: Panie Krzysztofie, na plakacie jest „Tryptyk rzymski”, Pan musi go wykonać, bo ludzie przyjdą z egzemplarzami i będą go z Panem czytali. Odpowiedziałem, że nigdy nie mówiłem „Tryptyku rzymskiego”. Słuchałem oczywiście nagrania Krzysztofa Globisza. W całości takie dzieło o takiej głębi, o takiej zawartości myślowej, filozoficznej nie jest do przygotowania w ciągu krótkiego czasu. Zapytałem, ile mam czasu. Dwie godziny! Już po chwili znalazłem się w izbie pamięci Karola Wojtyły. Było tam łoże przygotowane dla Papieża, tron, jego sutanna. Pomyślałem, że usiądę na tym tronie Papieża i natychmiast spłynie na mnie natchnienie. Usiadłem i jakaś siła jakby mnie wyrzuciła z tego tronu. Poszedłem więc do salki obok i siedząc na prostym krześle, przygotowałem się do występu.
To było kilka lat temu. Moje wieloletnie doświadczenie pozwoliło mi podjąć się tego zadania, ale myślę, że też siła wyższa to sprawiła. My mówimy o takich sytuacjach, że „fruwają anioły”. Tego wieczoru pofrunęły anioły. Potem rozmawiałem z wieloma osobami, które po wysłuchaniu tej interpretacji „Tryptyku” mówiły, że to dla nich wielkie zaskoczenie, bo czytali ten tekst, ale nie bardzo rozumieli, a teraz im się wydaje, że wszystko rozumieją.
Myślę, że w poezji nie wszystko trzeba rozumieć, w poezji jest pewna tajemnica, której nie rozwiązujemy do końca, ale jest coś takiego, że poddajemy się temu. Może te anioły to powodują, że nagle przenosimy się w „inne, lepsze rejony naszego życia”.
Na Pana drodze stanął Jan Paweł II, ale przyszedł taki moment, kiedy został Pan zaproszony do Watykanu, aby odczytać Testament Ojca Świętego. Na ile to spotkanie przewartościowało Pana życie?
Zostałem zaproszony przez Instytut Polski w Rzymie na sobotę, 9 kwietnia 2005 r., aby wystąpić z „Tryptykiem rzymskim”. Okazało się, że odczytanie Testamentu było przypadkiem. Dzień przed wyjazdem z Warszawy powstał pomysł, aby powierzyć mi przeczytanie Testamentu. Występ na żywo na tarasie hotelu na tle Bazyliki św. Piotra w tak trudnych warunkach w Watykanie, kiedy helikoptery latały nad głowami, w sytuacji, gdy tekst dostałem w formie faksu właściwie tuż przed transmisją. Okazało się, że pojawiły się trudności z interpretacją łaciny, a księża nieznający jej biegle nie potrafią mi pomóc (w końcu trafiłem na jakiegoś biskupa, który pomógł mi rozszyfrować sformułowania łacińskie Testamentu Jana Pawła II) wszystko to stanowiło dla mnie ogromne przeżycie i wymagało dużego przygotowania warsztatowego. Było to również zadanie niezwykle trudne — wymagające umiejętności przekazania bardzo ważnego tekstu w bardzo ważnym i bardzo trudnym momencie.
Po powrocie do Warszawy okazało się, że mam żółtaczkę mechaniczną, usg wykazało przerzut choroby z nerki na trzustkę. Rak został usunięty 15 lat temu. Oczywiście szpital, operacja (25 kwietnia). Zaś 15 maja — trzy tygodnie po operacji — był zapowiedziany występ z poezją Ojca Świętego w studiu radiowo-telewizyjnym w Warszawie transmitowany na żywo. Powiedziałem lekarzom, że muszę tam wystąpić. Wychodzę na scenę, patrzę, przy fortepianie siedzi ten sam muzyk, z którym występowałem w Watykanie. Nagle pojawiła się błyskawiczna refleksja, że to jakby ktoś wyciął okres między jednym a drugim występem, te wszystkie złe rzeczy, które były związane z chorobą. Nie ukrywam, że mam takie poczucie, że Ktoś mnie tam przeniósł, że uratowano mi życie, że mogę żyć dalej. A gdy się okazało się, że po operacji jako jeden z objawów zewnętrznych zostało mi drżenie ręki, zrozumiałem, że Ktoś kazał mi żyć i mówić Jego słowami. To brzmi bardzo nieskromnie, ale mam takie poczucie we wszystkim, co mnie dotyka, bo jest następny przerzut, ciągła walka z nowotworem, który jest, którego nie da się wyleczyć. Nie ukrywam, że w tym wszystkim towarzyszy mi poczucie szansy, wielka motywacja, żeby żyć. Ciągła walka z nowotworem, który ciągle jest..., ale też motywacja, żeby tego „mojego kolegę”, który jest we mnie, utrzymać w ryzach. Żeby się nie przerzucał, nie rozprzestrzeniał.
Czym jest poczucie darowania życia?...
Nie ukrywam, że ciągle szukam sam dla siebie jakiegoś sensu tego wszystkiego, co mi się zdarzyło, bo kiedy sam ten sens znajduję, to łatwiej mi wtedy walczyć, łatwiej nie przejmować się tą chorobą, łatwiej mi uwierzyć, że po coś ona jest. Może właśnie po to, żebym przestał się zajmować tym, co mało ważne, ponieważ są w naszym życiu rzeczy ważniejsze, a w naszym zabieganiu niedostrzegane. Określę to, korzystając z nazwy tego miejsca, sprawami duchowymi, które stały się ważniejsze i jeżeli mówię o chorobie, to nie opowiadam o niej, ale o walce z nią i o zwycięstwie nad nią.
Serdecznie dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała Bogusława Stanowska-Cichoń
opr. mg/mg