"Jestem w Kościele od pięciu lat. Ochrzciłam się już jako osoba dorosła" - to niezbyt częste doświadczenie w polskim Kościele. Co skłoniło Zofię do przewartościowania swojego życia?
Jestem w Kościele od pięciu lat. Ochrzciłam się już jako osoba dorosła i, powiedzmy, dojrzała, po studiach. Chciałam zbliżyć się do Pana Boga, a Kościół jest drogą, która do Niego prowadzi. Wcześniej nie miałam żadnych z nim związków, pochodzę z rodziny niewierzącej. Wejście do tej wspólnoty było dla mnie nowym doświadczeniem.
Bezpośrednim powodem podjęcia decyzji o wejściu do Kościoła było rozstanie z bardzo ważnym dla mnie mężczyzną. Poczułam wtedy ogromną samotność aż do szpiku kości i zaczęłam przewartościowywać wszystkie dziedziny życia.
Poczucie osamotnienia i weryfikowanie różnych relacji nałożyło się na trwające od dłuższego czasu poszukiwanie sensu, prawdy, Pana Boga. Zapragnęłam dowiedzieć się o Nim jak najwięcej. Tak powoli rodziło się we mnie pragnienie, żeby się ochrzcić. Trafiłam do katechumenatu prowadzonego u dominikanów w Warszawie. Działała tam wspólnota, która pomagała ludziom dorosłym w przygotowaniu się do przyjęcia sakramentów, nie tylko chrztu. Doświadczyłam wówczas bezinteresownego wsparcia, opieki, można powiedzieć — miłości. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że wybrałam dobrą drogę. Czułam wtedy, szczególnie podczas samego chrztu i jakiś czas później, duże wsparcie ze strony całego Kościoła. Bardzo potrzebowałam tej opieki, sama chyba nie dałabym rady. Tak wyglądało moje pierwsze zetknięcie się z Kościołem.
Kilka miesięcy po chrzcie miałam różne przemyślenia. Czułam się zupełnym nowicjuszem. Stresowałam się np. podczas spowiedzi, ponieważ nie znałam wszystkich formułek, które z pamięci recytuje każde dziecko wychowywane w wierze. Pomagało mi natomiast coniedzielne uczestnictwo we mszy świętej oraz przeżywanie Triduum Paschalnego. Budowało nie tylko moją wiarę, ale też więź ze wspólnotą, do której dołączyłam.
W tym czasie skomplikowało się moje życie osobiste, co miało też pewne skutki, jeśli chodzi o moją wiarę. Tak się zdarzyło, że na powrót zeszłam się z Andrzejem, ale nie mogliśmy się pobrać, ponieważ on starał się o stwierdzenie nieważności pierwszego związku małżeńskiego. Nie wiedzieliśmy, jaka zapadnie decyzja i czy w ogóle będzie nam kiedyś dane się pobrać. Zostaliśmy wystawieni na próbę. Nasza relacja z Kościołem uległa zmianie. Było nam trudno, bo ja jako osoba dopiero ochrzczona bardzo pragnęłam być we wspólnocie, przyjmować komunię i nie wyobrażałam sobie, że miałabym teraz wszystkiemu zaprzeczyć.
Przez dwa lata żyliśmy w czystości, ale potem uznaliśmy, że nie będziemy czekać na stwierdzenie nieważności małżeństwa, które się przeciąga i może trwać jeszcze wiele lat. Podjęliśmy decyzję, że chcemy założyć rodzinę. To było bardzo trudne. Oboje czuliśmy się odtrąceni przez Kościół. Rozumiałam, z czego to wynika, dlaczego nie możemy przyjmować sakramentów, niemniej jednak czułam się bardzo samotna i nie wiedziałam, co z tym zrobić. Nie umiałam wtedy zwrócić się z moim problemem do Pana Boga i prosić Go, żeby mi pomógł, chociaż byłam do tego zachęcana przez księży. Skoro podjęłam taką decyzję, toteż automatycznie wycofałam się z życia wspólnotowego.
Szukaliśmy z Andrzejem grupy wsparcia dla ludzi żyjących w związkach niesakramentalnych, żeby jakoś w Kościele funkcjonować i mieć wsparcie duchowe. Wspólnota, którą znaleźliśmy, zupełnie nie spełniła naszych oczekiwań: nie zostaliśmy w pełni wysłuchani ani też nikt nie chciał towarzyszyć nam z czystym sercem i pełnym zaangażowaniem. To jeszcze bardzej oddaliło nas od Kościoła. W tym trudnym czasie urodził nam się syn.
Kiedy niedługo potem okazało się, że spodziewamy się kolejnego dziecka, przyszła decyzja o stwierdzeniu nieważności małżeństwa. Byliśmy przeszczęśliwi, że wreszcie będziemy mogli się pobrać.
Z tą radosną nowiną udaliśmy się do wspólnoty u dominikanów, do której wcześniej należeliśmy. Chcieliśmy się dowiedzieć, jak możemy w tym kościele zorganizować ślub, od razu z chrztem syna. Zaskoczyła nas reakcja księży, którzy wydawali się otwarci również na ludzi z problemami. Podczas rozmowy z nimi poczuliśmy, że nie jesteśmy mile widziani w tym kościele i nikt tam chętnie nie udzieli jednocześnie ślubu i chrztu, ponieważ mogłoby to być gorszące dla ludzi, np. turystów, którzy nie znają naszej sytuacji, a akurat przechodziliby obok znajdującego się na Starówce kościoła.
Zaczęliśmy szukać takiej możliwości gdzie indziej. Udaliśmy się do kościoła w Laskach, gdzie spotkaliśmy się z zupełnie innym nastawieniem. Tutejszy ksiądz z otwartymi ramionami nas przyjął i nie robił żadnych problemów. Z wielką radością do dzisiaj chodzimy do tej świątyni. Ochrzciliśmy tutaj również naszą córkę. Ten przykład pokazuje, jak niejednorodny jest Kościół oraz jak wiele zależy od pojedynczego człowieka.
Teraz jest nam łatwiej, ponieważ czujemy się w porządku wobec siebie, Pana Boga i innych ludzi. Wszystko jest tak, jak Pan Bóg przykazał: my jesteśmy małżeństwem, a dzieci zostały ochrzczone. Nosimy jedak w pamięci poprzednie wydarzenia. Nasza historia nauczyła mnie, żeby łatwo nie oceniać innych, zwłaszcza ludzi, którzy odeszli z Kościoła albo mają do niego krytyczne nastawienie. Sami przecież spotkaliśmy się z różnymi reakcjami.
Uważam, że trzeba dbać o dobre imię Kościoła i otwierać się na ludzi, którzy często bardzo tego potrzebują. Niezwykle ważne jest wsparcie i żywe zaangażowanie. Ja z mężem zawsze chętnie pomagamy. Myślę, że poprzez ludzi odnajduje się drogę do Boga. Wierzę, że On zsyła w tym celu konkretne osoby. Każdy z nas może być takim posłańcem czy pomocnikiem, więc trzeba się z innymi dzielić.
Wcześniej czułam się jak pojedynczy atom, a teraz dzięki naszej wspólnocie parafialnej mam poczucie przynależności do swego rodzaju rodziny. Pomimo że nie mamy ścisłych związków z wieloma należącymi do niej osobami, daje nam ona poczucie bezpieczeństwa. Poza tym łączy nas wspólny cel, co w jakiś sposób wyodrębnia nas ze wspólnoty wszystkich ludzi.
„Głos Ojca Pio” [6/90/2014]
opr. mg/mg