"Panie, błogosław nam rękoma Twoich biednych!"

Dlaczego potrzebne jest nasze wstawianie się za innych i jak to możemy robić?

Przez ponad 15 lat pracowałam w katolickim wydawnictwie i zajmowałam się jako redaktor słowem pisanym. Poprawiałam teksty nadsyłane przez autorów — komentarze biblijno-liturgiczne, a więc nie treści miałkie, lecz dotyczące spraw najważniejszych. Mimo to po kilkunastu latach pracy zaczęłam tracić poczucie wartości słowa. Redagowane teksty (poza nielicznymi wyjątkami) z roku na rok wydawały mi się coraz bardziej abstrakcyjne, wydumane, nieprawdziwe... Tyle gładkich pięknych słów o Bogu, o miłości, o oddawaniu życia. Tak łatwo je przelewać na papier... Ale czy one mają cokolwiek wspólnego z moją rzeczywistością? Ogarniało mnie coraz większe znużenie, po którym przyszła nuda, zniecierpliwienie i frustracja. Wypaliłam się. 

W relacji z Panem Bogiem również pogrążałam się w coraz głębszym kryzysie. Wiele z tego, w co wierzyłam od lat, zaczęło budzić moje wątpliwości. Na płaszczyźnie rozumowej nie byłam w stanie znaleźć rozwiązań, które dawałyby mi pewność. Próbowałam się oprzeć na swoim doświadczeniu Pana Boga, który mnie nigdy nie zawiódł; zwłaszcza w chwilach najtrudniejszych zawsze był blisko. Moje zaufanie było jednak bardzo chwiejne. Do tego doszło zakończenie związku, z którym wiązałam nadzieje na przyszłość. Poczułam, że grunt usunął mi się spod nóg. Marzyłam, żeby Pan Bóg ukrócił moją udrękę i zabrał z tego świata. Po jakimś czasie mój stan psychiczny wprawdzie się poprawił, ale za to poważnie zachorowałam fizycznie. Siedem tygodni spędziłam w szpitalu, kolejne trzy w domu, a potem jeszcze przez rok zażywałam silne leki.

Czas choroby był okazją, by z pewnego dystansu przyjrzeć się swojej sytuacji. Dopiero wtedy dotarło do mnie z całą wyrazistością, jak jestem zmęczona dotychczasową pracą i jak bardzo potrzebuję zmiany. Przyszło mi na myśl, aby zrobić sobie „rok szabatowy”, spędzić go w jakiejś wspólnocie, dać sobie czas, by na nowo poszukać swojej drogi. Ale jak? Z kiepskim zdrowiem, z kredytem hipotecznym na karku, z doświadczeniem pracy w jednym tylko zawodzie... Miałam mglisty pomysł, że może dobrze by było popracować w „sektorze pomocowym”, w jakiejś fundacji, ale jak się z takiej pracy utrzymać?

Mimo że każde rozwiązanie wydawało mi się nierealne, nadal szukałam. Przeglądałam w Internecie strony różnych wspólnot życia, aż natrafiłam na L'Arche (Arkę). Od dawna wiedziałam o istnieniu Arki — wspólnoty, w której osoby z niepełnosprawnością intelektualną dzielą życie z pełnosprawnymi. Teraz jednak byłam zaskoczona, że wspólnota jest w Polsce, i to w czterech miejscach. Przyszło mi na myśl, że pobyt w takiej wspólnocie byłby odpowiednim środkiem zaradczym na moje zmęczenie intelektualne i samotność. Spodziewałam się, że w takim miejscu będę mogła spotkać Boga w prostocie, bez elokwencji i estetycznego blichtru. Zamiast mnożyć słowa, piękne teorie o oddawaniu życia, o miłości — będę miała szansę nauczyć się kochać i dawać życie. Zamiast z dystansu zachwycać się Chrystusem ubogim — spotkać Go w ubogich i odrzuconych. Zamiast wiele mówić, czy raczej pisać — po prostu być z drugim człowiekiem... Napisałam więc list i bardzo szybko otrzymałam odpowiedź z propozycją przyjazdu „zapoznawczego” na kilka dni. Miesiąc później już byłam na miejscu.

Dotąd prawie nie miałam do czynienia z osobami z niepełnosprawnością intelektualną i byłam zupełnie nieprzygotowana na odmienny rodzaj kontaktu niż ten, do którego przywykłam. Cała moja wiedza i „wygadanie” były tu kompletnie nieprzydatne. Niektórzy z domowników przywitali mnie z radością, inni przeciwnie — z rezerwą i niechęcią. Rezerwa była zrozumiała — nie znaliśmy się, potrzebowaliśmy czasu, żeby się ze sobą oswoić. To było trudne. Ponadto podczas tego mojego pierwszego pobytu miało miejsce tragiczne wydarzenie: zmarł nagle jeden z domowników. Nie zdążyłam nawet z nim porozmawiać. Czułam się bardzo zagubiona w tej nowej i dramatycznej rzeczywistości. Czułam lęk przed wszystkimi, przez ściśnięte gardło z trudem wydobywałam słowa. Mimo to, wyjeżdżając po pięciu dniach, wiedziałam, że wrócę.

Tym, co najmocniej mnie poruszyło podczas pierwszego krótkiego pobytu w L'Arche, była wspólna wieczorna modlitwa, wstrząsająca w swojej prostocie. Odczytano Ewangelię z dnia, a potem każdy przedstawiał swoje prośby. Część osób mówiła bardzo niewyraźnie, tak że nie dało się ich zrozumieć. Ale ich prośby były prawdziwe. Potem dziesiątka Różańca i odśpiewanie „Hymnu Arki”. Większość śpiewających okropnie fałszowała, tak że zupełnie nie mogłam się zorientować, jaka jest melodia. Natomiast słowa wycisnęły mi z oczu łzy:

O Maryjo, pobłogosław dom nasz, prosimy Cię, zachowaj go w czystym sercu swym. Niech się stanie prawdziwym ogniskiem, schronieniem dla Twych biednych i maluczkich.

Niech znajdą w nim źródło życia i nadziei.

Niech będzie schronieniem dla tych, których doświadczasz, by znaleźli tutaj radość, pocieszenie.

Panie, błogosław nam rękoma Twoich biednych! Panie, uśmiechnij się w spojrzeniu Twoich biednych!

O Maryjo, otwórz nasze serca, niech będą ciche i pokorne,

zawsze gotowe przyjąć z miłością i współczuciem wszystkich biednych, których do nas posyłasz. 

Daj nam serca pełne pokoju, byśmy ich kochali, służyli, byli pojednaniem.

Pomóż nam widzieć w braciach, którzy cierpią, żywą obecność pokornego Jezusa.

Panie, błogosław nam rękoma Twoich biednych! Panie, uśmiechnij się w spojrzeniu Twoich biednych!

Panie, któregoś dnia do królestwa Twoich biednych przyjmij nas. Amen.

Przez kolejne lata wciąż wracam do tych słów, by przypominać sobie to, co w Arce najważniejsze: że w osobach z niepełnosprawnością intelektualną, pogardzanych i odrzucanych przez świat, spotykam „pokornego Jezusa”. Że z Bożą pomocą chcę, by te osoby znalazły tu „radość, pocieszenie”. Że mam być pojednaniem... I aby to było możliwe, proszę o serce pełne pokoju. Wreszcie, że Pan błogosławi mi rękoma tych ubogich i że sama jestem uboga i potrzebująca... Ilekroć śpiewam arkowy hymn, przypominam sobie, po co tu jestem i do czego Pan Bóg mnie powołuje. W codzienności, natłoku obowiązków i zmęczeniu łatwo o tym zapomnieć.

Przez pierwsze pół roku przyjeżdżałam do Arki okazjonalnie w weekendy, a następnie porzuciłam pracę w redakcji i zamieszkałam w domu wspólnoty. Od tamtej pory minęły trzy lata. Początkowo myślałam, że będę tu tylko przez rok; teraz widzę, że trzy lata i więcej to za mało, żeby nauczyć się kochać. Wciąż muszę na nowo podejmować refleksję nad sobą i dokonywać autokorekty mojego postępowania. Uczę się przede wszystkim rezygnować z siebie (np. ze swojej przewagi intelektualnej), żeby stworzyć drugiemu przestrzeń do zaistnienia, by nie przytłaczać sobą. To jest to samo, co czyni wobec nas Chrystus. Widzi i może więcej od nas, ale schodzi do naszego poziomu, żeby nas pociągnąć, zachęcić do rozwoju. Uczę się współczucia wobec słabości drugiego — tak łatwo narzucać komuś swoje standardy i wymagania, lecz dla drugiej osoby to jest opresyjne, a nie życiodajne. To znów jest obszar wymagający rezygnacji z siebie. Nieustannie zderzając się z cudzą kruchością i ograniczeniami, odkrywam też własne i uczę się je akceptować. Wielokrotnie też doświadczam wsparcia (modlitwy, pociechy) ze strony osób, które świat uważa za bezużyteczne jak zbędny balast. 

Odkrywam wielką pokorę Pana Boga, który dla nas, tak słabych, wcielił się i stał się człowiekiem. Patrzę czasem na jedną z osób w naszym domu, która jest tak bardzo „uboga w duchu”, że nic nie ma odwagi zrobić, jeśli się nie upewni, czy ma to robić i jak. Zapytana, czego chce, nie umie udzielić odpowiedzi, ponieważ nie wie, czego ma chcieć. W niej, tak bezradnej, jest obecny Chrystus! We mnie, niepewnej, wciąż przeżywającej wahania i wątpliwości też! Dla niej On ma cierpliwość i nieskończone miłosierdzie — i dla mnie też.

We wspólnocie każdy jest inny i każdy ma odmienne talenty. Wciąż doświadczam tego, jak uzupełniamy się nawzajem i udzielamy sobie wsparcia. Ktoś umie rysować, ktoś inny ma pomysły na zorganizowanie wspólnego czasu, a jeszcze komuś innemu wspaniale wychodzi publiczne dawanie świadectwa o życiu w Arce, np. w kościele. Osobiście odkryłam we wspólnocie, że mam talent kulinarny. Przez lata uważałam, że nie umiem i nie lubię gotować, ponadto mieszkałam sama i nie chciało mi się przygotowywać posiłków tylko dla siebie. Teraz gotuję często, czasem nawet dla kilkunastu osób — i lubię to! Mam satysfakcję, że innym smakują przygotowane przeze mnie posiłki. Wydaje mi się, że mogłabym się bardziej otworzyć na wykorzystanie talentu plastycznego, wciąż jednak nie wyleczyłam się dostatecznie z perfekcjonizmu, by zawiesić autocenzurę i dać się ponieść ekspresji. Zachęcają mnie do tego nasi domownicy, wręczając mi swoje rysunki jako wyraz sympatii i oczekując, że ja im też coś narysuję.

Arka jest też miejscem nieustannego ćwiczenia się w cierpliwości. Niektóre osoby zadają wciąż te same pytania, pomimo że już wiele razy otrzymały odpowiedź. Inne tak bardzo pragną uwagi, że opowiadają niestworzone historie... Trudno ich słuchać, zwłaszcza gdy w tym momencie jest coś pilnego do zrobienia. Czasem bardzo brakuje mi cierpliwości i daję wyraz swojej irytacji, a potem tego żałuję. Jednak zamiast wyrzutów i pretensji wciąż na nowo otrzymuję przebaczenie i afirmację. Bardzo mnie wzruszyło, gdy na laurce imieninowej jedna z tych osób napisała o mnie: „jest uśmiechnięta, fajna”. Było to akurat w momencie gdy czułam się wredną jędzą. W jednej chwili moje serce zostało uleczone i otrzymałam nowe zasoby miłości.

Minęły trzy lata od mojego przyjścia do wspólnoty L'Arche. Jak długo jeszcze? To Pan Bóg wie. Wiele może się we mnie zmienić dzięki byciu tutaj. Na lepsze. Wciąż dziękuję za niespodziewany dar wspólnoty. Byłam intelektualistką i indywidualistką — kto mógł przypuszczać, że odnajdę się w takim miejscu? Ale Pan Bóg lubi zaskakiwać. I wciąż na nowo daje mi szansę, prowadząc ku życiu pełnemu, prawdziwemu. 

Bogna Paszkiewicz
Wspólnota L'Arche w Poznaniu

opr. ab/ab

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama