Wypowiedzi czytelników "Znaku" na temat listu byłego księdza
W listopadowym numerze "Znaku"(510) zamieściliśmy List od byłego księdza, uzupełniony o dyskusję redakcyjną. Zachęcamy naszych Czytelników do kontynuowania tej dyskusji - nie tylko zresztą wokół wspomnianego Listu..., ale również wokół innych problemów poruszanych w numerze Być księdzem dzisiaj.
Współczuję Ci z powodu tego, co się stało. I przepraszam za "plotki, oskarżenia, pomówienia...". Przepraszam, choć osobiście nie mam sobie nic do zarzucenia, ale przecież jestem członkiem Kościoła, który Cię rani, odrzuca jak "zdrajcę i dezertera", nie widzi już możliwości wykorzystania talentów, jakimi obdarzył Cię Pan Bóg. Ufam, że kiedyś to się zmieni i wcale nie myślę tu o odrzuceniu zasady celibatu (choć i to może w przyszłości nastąpić). Myślę raczej o ewolucji, jaka nastąpiła w Kościele w odniesieniu do małżeństw niesakramentalnych. Twoja sytuacja jest jakoś analogiczna: ufam, że i Ciebie (i innych "eksów") obejmie kiedyś duszpasterska troska Kościoła.
Chciałbym zapewnić Cię o jednym: Kościół - my, Twoi przyjaciele, dla których byłeś i jesteś kimś ważnym - o Tobie nie zapomniał. Jesteśmy z Tobą w modlitwie.
To wszystko, co dotąd napisałem, nie znaczy, że w pełni akceptuję każdy Twój krok. Owszem, podziwiam heroizm, z jakim zacząłeś zupełnie nowe życie, podejmując "odpowiedzialność za matkę i dziecko, które się z niej poczęło". Ale - jak sam piszesz - "taka sytuacja nie rodzi się bez powodu i winy". Jakoś do tego zbliżenia doszło, a poprzedziła je, jak sądzę, wielomiesięczna (wieloletnia?) bliskość emocjonalna, na którą się zgadzałeś. Na co wówczas liczyłeś? Że będziecie jak św. Franciszek i św. Klara?
Rozumiem, że bywało Ci ciężko, że "nie dawałeś rady udźwignąć ciężaru samotności, niezrozumienia, przepracowania". Pytam: kto nakładał na Ciebie te wszystkie ciężary? Pan Bóg? Przełożeni? A może Ty sam, ogarnięty pracoholizmem, przekonany, że "zbawisz" Kościół, nie dostrzegający wokół siebie ludzi gotowych Ci pomóc?
Przepraszam za - być może brutalną - szczerość. Piszę ten list z perspektywy małżeństwa, w którym żyję od 15 lat. Nam też bywa ciężko. I między nami staje czasem mur niezrozumienia... Przychodzą takie chwile, że i w rodzinie człowiek czuje ogromną samotność. Z lękiem myślę o tym, co mogłoby się stać, gdybym zaczął szukać bliskości emocjonalnej z inną kobietą, gdybym przestał rozmawiać, gdybym także w sobie nie szukał przyczyn kryzysu. I gdybym nie błagał o pomoc "z Wysoka".
Z Twojego listu wynika, że już od dłuższego czasu "słaniałeś się" w Twej wędrówce "z Jerozolimy do Jerycha" (Łk 10, 30). Żałuję, że wtedy - kiedy jeszcze nie było za późno - nie poprosiłeś nas, Twoich przyjaciół, o pomoc. Że w naszych mieszkaniach nie szukałeś domu, ciepła, obecności bliskiego człowieka. Pomyśl, jak mogą czuć się ci wszyscy, których nazywasz "przyjaciółmi", a którym nie dałeś szansy na to, by mogli Ci coś ofiarować? (Abstrahuję tu od otaczającej Cię wspólnoty kapłańskiej lub zakonnej, od wielu mądrych i doświadczonych życiowo ludzi, których można chyba spotkać w każdej diecezji i każdym zakonie).
Masz wiele racji w tym, jak opisujesz instytucję Kościoła. Obawiam się jednak, że i Ty "do wczoraj" tak ten Kościół pojmowałeś. Ton Twojego listu pokazuje, że też jakoś czułeś się "żołnierzem Bożym" (walczącym może nie ze złem czającym się wciąż w świecie, ale o zbawienie) bądź "budowniczym wielkich »syntez zbawczych«".
W Twojej argumentacji prawie wcale nie pojawiają się ludzie, którym służyłeś na ambonie i w konfesjonale, dla których byłeś ważny jako duszpasterz. Kiedy czytam Twój list, wydaje mi się jakbyś nie doceniał tamtych więzów. Tak jakby one nie były do końca prawdziwe.
Twoje odejście nie jest, rzecz jasna, "dezercją" z pola bitwy. Ale czy nie jest ono "zdradą" drugiego człowieka? I czy obecna niechęć niektórych osób, a nawet kierowana w Twoją stronę agresja, nie przypomina uczuć żony zdradzonej przez męża? Nie stawiam tych pytań po to, żeby Cię pognębić. Skoro postanowiłeś napisać list, należy Ci się równie szczera odpowiedź.
W sytuacji, w jakiej się znalazłeś, nie ma chyba dobrego rozwiązania - każde jest jakąś niewiernością i jakąś ucieczką. "Uczyniwszy na wieki wybór, w każdej chwili wybierać muszę" - pisał Jerzy Liebert.
Zapewniam Cię o modlitwie i Ciebie proszę o to samo.
J.
(nazwisko i adres znane redakcji)
Tematyczny numer "Znaku" - Być księdzem dzisiaj - a zwłaszcza zamieszczony w nim List od byłego księdza oraz towarzysząca temu listowi dyskusja skłoniły mnie do podzielenia się kilkoma przemyśleniami.
Były ksiądz, a ściślej ktoś, kto - jak sam pisze o sobie - jest obecnie "po drugiej stronie" kapłaństwa, zadaje dramatyczne pytanie: czy Kościół, stanowczo potępiając tych, którzy "zdezerterowali", nie broni w ten sposób "instytucji kapłaństwa za cenę człowieczeństwa kapłana, cierpień jego samego i jemu najbliższych"? Jest to fragment bardzo poruszający. Nie tyle nawet z racji samego pytania, ile z racji tego, że spoza napisanych słów dobiega tłumiony krzyk: "Ja cierpię! Pomóżcie mi! Cierpię bardziej, niż możecie to sobie wyobrazić!" Co można zrobić, usłyszawszy ten krzyk? Słowami - właściwie nic. Klękam i modlę się tak długo, jak długo ten krzyk nie stanie się we mnie szeptem.
Ale zadane pytanie domaga się odpowiedzi. Do kogo właściwie ów cierpiący człowiek (pomijam tu kwestię jego winy, dobrze naświetloną w poprzedzającym niniejszy tekst Liście do byłego księdza) kieruje swoje pretensje? Do tych, którzy Kościół tworzą, czy tych, którzy mu przewodniczą? Pisze o plotkach, oskarżeniach, pomówieniach, o publicznie wyrażanej dezaprobacie. Pisze o "symbolicznej" śmierci, gorszej nieraz niż śmierć faktyczna, śmierci, która dosięga nie tylko jego, ale i jemu najbliższych. Czy ma na myśli pasterzy Kościoła, czy tych, którzy ich słuchają? Obawiam się, że i jednych, i drugich. Myślę, że trzeba bardzo dokładnie zważyć ciężar jego oskarżenia. Autor listu - jeżeli dobrze go rozumiem - nie ma pretensji o to, że nie może wypełniać określonych funkcji, choć niewątpliwie tęskni za sprawowaniem Eucharystii i ta jego tęsknota jest niezwykle przejmująca. Nie ma pretensji o to, że prawo działa, choć sugeruje, że prawo to jest złe, bo krzywdzi jednych, by ratować innych. Nie kwestionuje celibatu! Jego pretensja, a właściwie jego ból związany jest przede wszystkim z tym, co już nie jest prawem, ale "obyczajem", społecznym "dodatkiem" do prawa. Nie wystarczy odsunąć "upadłego" kapłana, trzeba go jeszcze napiętnować. Nie wystarczy odmówić mu wstępu do prezbiterium, trzeba mu odmówić wstępu do kościoła. Nie wystarczy fakt, że nie nosi już sutanny, nie łamie Chleba, nie spowiada, trzeba jeszcze stworzyć "atmosferę", która jemu i jego bliskim zatruje życie!
Dlaczego "upadek" księdza wywołuje takie reakcje? Myślę, że autor listu częściowo trafnie ocenia sytuację. Nie bierze jednak pod uwagę kilku czynników, w tym najważniejszego - o którym wspomina w dyskusji (choć w nieco innym kontekście) ks. Andrzej Zuberbier: że Kościół jest wspólnotą grzeszników. Nasza grzeszność polega nie tylko na tym, że sami grzeszymy, ale również na grzesznym stosunku do cudzych grzechów. Odwiecznemu wrogowi Boga największą radość sprawia to, że grzesznik nie chce wrócić do źródła łaski. Posługuje się więc nami, żeby mu ten powrót obrzydzić lub w inny sposób utrudnić. Gdyby nie krzyk cierpiącego, mógłbym zapytać autora listu: Czego się spodziewał? Czy liczył, że wszyscy staną na wysokości zadania i będą nadal traktować go tak samo? Że rzucą się, aby mu pomóc?
O tak, Kościół (czyli my wszyscy wierzący) zawiódł już niejednego! A jednak to w Kościele - w tej wspólnocie grzeszników - poznaliśmy Tego, który był do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu. Stajemy tu wobec wielkiej tajemnicy: Kościół, który stale Go krzywdzi, stale też głosi Jego chwałę! Głosi Jego chwałę, bo On "w swoim ciele poniósł nasze grzechy na drzewo, abyśmy przestali być uczestnikami grzechów, a żyli dla sprawiedliwości" (1P 2, 24). Kościół jest miejscem rozczarowań i nawróceń, upadków i zrywów. Chrystus - On jeden nigdy nikogo nie rozczarował! Pisze o tym pięknie ks. Guy Gilbert: "Pracuj nad tajemnicą Kościoła, (...) naucz się go namiętnie kochać. Nie za jego braki, które są moimi i twoimi brakami, ale dlatego, że Chrystus, aby go ożywić, zechciał przejść przez nas."
Naturalnie, Kościół jest też - powinien być - "autentyczną wspólnotą miłości", "Kościołem-Samarytaninem". Trzeba się od niego domagać tego, aby wydobywał z ludzi miłość. Więcej - trzeba się domagać, żeby wydobywał t y l k o miłość. Niestety, wiemy doskonale, że różnie z tym bywało i bywa. Nienawiść "może liczyć na tłumy" także w Kościele; mamy tego dowody i u nas dzisiaj.
Wierzę, że ta "atmosfera", którą tak sugestywnie i trafnie opisuje autor listu, będzie się zmieniać. Co jednak musi się zmienić w polskim Kościele, aby "upadek" księdza nie bolał tak bardzo? Żeby bolał tak, jak boleć powinien? Myślę, że wskazuje na to dołączona do listu dyskusja. Im "wyżej" ustawiamy kapłaństwo hierarchiczne, tym bardziej narażamy tych, którzy "upadną", i tych, którzy na ten "upadek" będą patrzeć. Im bardziej chcemy chronić instytucję księdza rozumianą tak jak dotychczas, tym większe niebezpieczeństwo, że nie tylko złamiemy to, co nadłamane, ale przewrócimy nawet to, co zaledwie się chwieje. Najlepszym zabezpieczeniem księdza jest osobista więź z Chrystusem - jego i jego wiernych. Religijność polskiego Kościoła - na co zwracano już wiele razy uwagę - w zbyt dużym stopniu oparta jest na duszpasterzach, w zbyt małym - na indywidualnym wysiłku wiernych. Jeżeli kapłan potrafi ludzi "zarażać", cała parafia "choruje" na Boga. Jeżeli kapłan nudzi, Bóg zaczyna być nudny. Jeżeli ludzie rozczarują się do kapłana (na przykład w spowiedzi, w kancelarii, wskutek doznanej bezpośrednio przykrości lub plotek), odchodzą. Jeżeli kapłan się "przewraca", nie umieją się odnaleźć. Jeżeli im samym coś nie wychodzi, odruchowo tłumaczą sobie, że "ksiądz winien". Osobistą głęboką więź z Chrystusem zastępuje mniej lub bardziej osobista więź z kapłanem.
Nie dziwmy się, że kiedy pojawiają się księża o silnych osobowościach, skupiają się wokół nich tłumy. Ci księża-przywódcy mogą zrobić z nimi, co zechcą, bo słowo księdza jest traktowane jak słowo Boga.
Można oczywiście szukać winnych tego stanu rzeczy, ale i tu wina rozkłada się na wielu z nas. Może nigdy w życiu nie zadaliśmy sobie pytania, kim właściwie jest ten, który staje naprzeciwko nas w czasie mszy? Może nie zostaliśmy o tym należycie pouczeni? Zajrzyjmy do katechizmów, z których uczą się nasze dzieci. Jak tam przedstawiony jest ksiądz? Może widzimy w nim nie tę "władzę", którą rzeczywiście posiada? Może w ogóle natury tej "władzy" nie rozumiemy? (Tu bardzo wiele mogą pomóc refleksje ks. Grzegorza Rysia z tekstu Prywatna wiara księdza.) "A może", pyta ks. Wacław Oszajca, "trzeba się zastanowić nad tym, czy nie będzie trzeba przebudować Kościoła, tak aby rola księdza na czym innym polegała?"
Jesteśmy bardzo przywiązani do obrazu księdza jako pasterza. Ale jak "czytamy" ów obraz? Czy nie jest to pasterz, który przede wszystkim "prowadzi" zamiast "szukać"? "Woła" zamiast "słuchać"? Który nieraz cieszy się z tego, że odgonił wilki, tak bardzo, iż nie zauważa, że przy okazji zgubił kilka owiec? Ks. Zuberbier mówi pięknie: "Niewłaściwe czy grzeszne postępowanie księdza uzmysławia nam, że jedynym naszym pasterzem jest Pan Jezus." Jeżeli nasza wiara nie będzie tak bardzo "zaczepiona" o księży, to może lepiej zniesiemy fakt, że, jak wszyscy ludzie, mają oni swoje słabości, że niektórzy z nich postępują niegodnie, a nawet i to, że się załamują. Co nie znaczy, że nie będzie nas to bolało. Będzie, ale będziemy też wiedzieć, jak sobie z tym bólem radzić.
W Liście od byłego księdza zwraca uwagę jeszcze jedna kwestia, którą autor stawia bardzo mocno. Nie może się on mianowicie pogodzić z faktem, że Kościół niejednakowo traktuje tych księży, którzy w związku z tym, że stali się ojcami, postanowili zawiesić swoją posługę, i tych, którzy w podobnej sytuacji nie zdecydowali się na ten krok, dalej odprawiają msze i są szafarzami sakramentów. Czytamy w liście: "Czy Bóg żąda od kapłana, jeśli to się już stało, złożenia w ofierze syna i jego matki, dla pełnienia dalszej posługi kapłaństwa? (...) Czy zatem zawsze mają rację ci, którzy pozostają wierni swojej drodze kapłańskiej, wobec tych, którzy czują, że nie są w stanie zapłacić ceny za dalsze na niej trwanie?" To są bardzo dramatyczne i bardzo doniosłe pytania. Dlaczego Kościół może "przejść do porządku" nad "skokiem w bok" tego czy innego swojego sługi, natomiast tam, gdzie jest wina, ale jest też odpowiedzialny stosunek do tego, co jest skutkiem tej winy - nie znajduje rozwiązania, które ocaliłoby coś z tego "zranionego", lecz przecież nie "przekreślonego" kapłaństwa, albo przynajmniej nie odcinałoby zupełnie komuś takiemu dostępu do łaski obecnej w sakramentach, jeżeli na tym dostępie mu zależy. "Co teraz temu człowiekowi powiedzieć?", zastanawia się ks. Zuberbier. "Nie mamy żadnej satysfakcjonującej go odpowiedzi."
Kiedy jednak autor listu wyznaje, że nie potrafiłby już ze spokojem "sprawować Eucharystii, głosić słowa o małżeńskiej wierności i odpowiedzialności rodzicielskiej", to czujemy, że nie o jego satysfakcję tu chodzi, że dotyka on sprawy w Kościele najistotniejszej. Czy nie ma większego zgorszenia tam, gdzie ludzie "wieścią gminną" dowiadują się o alimentach księdza, który gromi ich z ambony, że w tym czy owym nie okazali się Bogu wierni? Albo tam, gdzie ksiądz lekko sobie te sprawy traktuje i pozwala sobie na "niewinne" romanse? Czy nie ma innego rodzaju zgorszenia tam, gdzie ksiądz mówi: "Ale przynajmniej zachowuję celibat..."? To znaczy - gdzie wierność (zachowywanie celibatu) usprawiedliwia bierność i mierność? I znów - nie chodziłoby o to, żeby kogoś takiego potępiać. (Bo jeżeli ktoś nie okazał się słaby na przykład w kwestii celibatu - nawet jeżeli nie ma w tym żadnej jego zasługi - to ma od czego zacząć odnowę swojego kapłaństwa.) Ale może warto się zastanowić, czy tamtemu, który poczuł się odpowiedzialny za matkę i dziecko, nie należałoby się od nas, od Kościoła "coś więcej". Zwłaszcza, że jego sytuacja, jak zauważa ks. Zuberbier, "jest i tak moralnie lepsza niż sytuacja tych, którzy prowadzą w jakiś sposób podwójne życie".
Jest już w Polsce organizacja "żonatych księży". Jeszcze nie zapraszają ich do telewizji (chociaż nie wiem, może Mariusz Szczygieł już zaprosił), ale za dwa, trzy lata - kto wie? Może się też okazać, że sprawy, o których ksiądz nie mógł szczerze porozmawiać ze swoim biskupem, będą omawiane publicznie. Staniemy wobec tych samych pytań, które stawiane są Kościołowi na Zachodzie. Najwyższy czas, żeby już zacząć przygotowywać odpowiedzi.
Wojciech Bonowicz, ur. 1967, absolwent polonistyki, poeta, prozaik, krytyk literacki. Publikował m.in. w "NaGłosie", "Tygodniku Powszechnym", "Nowym Nurcie", "Znaku", "Opcjach".
Czytam właśnie listopadowy numer waszego pisma. Od razu skierowałem uwagę na List od byłego księdza oraz na dyskusję wokół niego. Treść Listu... była mi znana już kilka miesięcy temu, gdyż Autor jest osobą drogą mojemu sercu i zechciał mi przeczytać swój tekst jeszcze przed wysłaniem do redakcji. Jeszcze wcześniej otrzymałem od Autora bardzo wyczerpujący osobisty list opisujący jego dramat, wyjaśniający, jak rodziła się jego decyzja o pozostaniu z dzieckiem i jego matką. Akceptacja jego decyzji przychodziła mi trudno, dorastałem do jej zrozumienia. W tym zrozumieniu pomogły mi dwie kobiety, które - oczywiście za zgodą zainteresowanego - zapoznałem z treścią listu do mnie. Te kobiety zwróciły uwagę na to, że w decyzji tego księdza zawarty był szacunek dla kobiety, z którą połączyła go intymna więź. Być może dostrzec to potrafiły jedynie kobiety. A na marginesie, do dyskusji na temat Listu od byłego księdza warto było zaprosić kobiety.
Dziękuję za podjęcie tego zagadnienia. Również dlatego, że najgorsze są tu niedomówienia. Tylko szczera rozmowa o celibacie może przełamać fałszywe stereotypy, jakie na jego temat żywi zwłaszcza młodzież, i pokazać przeciwnikom jego głębszy sens. Jestem katechetą w jednej z krakowskich szkół średnich i w mojej obecności młodzież nieraz ironicznie wypowiadała się na temat dochowywania celibatu przez duchownych. Zauważyłem, że po szczerej rozmowie na ten temat wiele zmieniło się na dobre.
(nazwisko i adres Autora znane redakcji)
Inne wypowiedzi na ten sam temat:
Znak 7/98
Znak 4/98
Znak 3/98