Czy warto iść do kina na ekranizację "Wiedźmina" Andrzeja Sapkowskiego?
Jednym z przywilejów widza telewizyjnego jest możliwość wyłączenia telewizora lub przeskoczenia na inny kanał, gdy oglądany film z różnych przyczyn mu się nie podoba. Widz kinowy nie ma takiej szansy, bo kasa nie zwraca pieniędzy za bilet.
Dlatego już na wstępie ostrzegam wszystkich uwiedzionych agresywną promocją najnowszego dzieła polskiej kinematografii, czyli „Wiedźmina”. Szkoda czasu i pieniądzy na zobaczenie ekranizacji dwóch opowiadań Andrzeja Sapkowskiego, najgłośniejszego polskiego twórcy fantasy. W gatunku łączącym w sobie elementy baśni, mitologii, powieści przygodowej, liczy się sprawność warsztatowa i wyobraźnia twórcy. Popularność literackiego pierwowzoru, na którym oparto scenariusz, każe domniemywać, że autor powieści o wiedźminie Geralcie dysponuje tymi dwoma atutami.
Zabrakło ich natomiast całkowicie twórcom ekranizacji, co łatwo dostrzec już po piętnastu minutach projekcji. Nawet w naszej kinematografii, gdzie dobrze nakręconych filmów rozrywkowych jak na lekarstwo, rzadko się zdarza, by widz, przynajmniej ten nie znający powieści, wychodził z kina zastanawiając się, czy przypadkiem nie przespał projekcji, bo nie zrozumiał z fabuły nic. Wina leży zarówno po stronie scenariusza, jak i reżyserii. Właściwie nie wiadomo nawet, kto przygotował scenariusz, gdyż w czołówce zabrakło nazwiska jego autora. W tej sytuacji reżyser bierze na siebie odpowiedzialność za całokształt dzieła.
Tytułowy, obdarzony nadludzką mocą wiedźmin krąży po baśniowym, przypominającym czasy średniowiecza świecie, by walczyć z zagrażającymi ludziom wszelkiego rodzaju potworami. Z całej filmowej opowieści dowiemy się niewiele więcej, bo rozpada się ona na szereg luźno z sobą powiązanych epizodów. Łączy je postać wiedźmina, który pojawia się w różnych miejscach baśniowego świata, ale jego relacje z innymi postaciami filmu są wyjątkowo niejasne. Zdarza się, że dialogi prowadzone przez bohaterów dotyczą wydarzeń, o których nic nie wiemy, zachowanie postaci na ekranie nie koresponduje z naszą o niej wiedzą. Zbigniew Zamachowski, grający w filmie wędrownego barda, raczy nas niezbyt wysokiego lotu balladami, co tylko spowalnia i tak wątłe tempo akcji.
Film wydaje się chaotycznie i niechlujnie zmontowanym szeregiem scen nakręconych dla potrzeb serialu telewizyjnego, w którym być może poszczególne wątki i pomysły fabularne ulegną rozwinięciu. Zabrakło również wyobraźni twórcom scenografii. Razi ona wyjątkową skromnością, podobnie można ocenić nieliczne efekty specjalne. Trudno powiedzieć, dla kogo przeznaczony jest ten film — dozwolony w kinach od lat 15. Dorosłych kompletnie zanudzi, a dla młodszych dzieci się nie nadaje, bo autorzy postanowili go uatrakcyjnić wprowadzając kilka scen rozbieranych, niemających żadnego znaczenia dla akcji.
W filmie Brodzkiego dostrzec można tylko dwa jaśniejsze momenty, które jednak nie łagodzą jego ogólnej oceny. Michał Żebrowski, który dosyć blado wypadł jako Skrzetuski w „Ogniem i mieczem”, udowodnił, że wbrew wysiłkom scenarzysty i reżysera, potrafi stworzyć na ekranie postać przykuwającą uwagę widza. Nieźle też wypadły sceny ekranowych pojedynków toczonych z użyciem różnorodnej broni.
Rozczarowani zwolennicy filmów tego gatunku nie powinni jednak wpadać w depresję, bo już wkrótce wejdą na nasze ekrany kolejne, tyle że zagraniczne produkcje spod znaku baśni dla dużych i mniejszych dzieci. Niedawno odbyła się londyńska premiera filmu opowiadającego o przygodach Harry Pottera, a w styczniu przyszłego roku czeka nas — nieco opóźniona z powodu kłopotów z dystrybutorem — premiera ekranizacji arcydzieła literatury fantasy „Władca Pierścieni” Tolkiena, która trafi do polskich kin w lutym.
„Wiedźmin”, reż. Marek Brodzki, wyk.: Michał Żebrowski, Grażyna Wolszczak, Zbigniew Zamachowski, Anna Dymna.
opr. mg/mg