O koncertowej kuchni, występach z biskupem i niezwykłości akordeonu z Marcinem Wyrostkiem - muzykiem i wirtuozem, światowej sławy akordeonistą - rozmawia Anna Wyszyńska
O koncertowej kuchni, występach z biskupem i niezwykłości akordeonu z Marcinem Wyrostkiem — muzykiem i wirtuozem, światowej sławy akordeonistą — rozmawia Anna Wyszyńska
ANNA WYSZYŃSKA: — Udało nam się umówić na rozmowę między Pańskimi koncertami w Zabrzu, Brukseli i Szczecinie a koncertem na żywo w studiu Polskiego Radia w Warszawie. Czy jest Pan przez cały czas w trasie?
MARCIN WYROSTEK: — Właściwie tak. Ale cieszę się, gdy się dużo dzieje.
— Nie podróżuje Pan sam, tylko z zespołem, ze sprzętem i akordeonem...
— Z dwoma akordeonami. Jeden się może zepsuć, dlatego mam drugi w zapasie, żeby nie trzeba było koncertu odwołać albo przerwać. Na jednym gram, drugi czeka.
— Podobno Pański akordeon waży 15 kg.
— Ostatnio zważyłem go z futerałem i paskami, ważył 17 kg.
— A reszta sprzętu?
— Drugi akordeon, też 17 kg, walizka z systemem bezprzewodowym, mikser to kolejne 20 kg. Jeszcze walizki z zapasowymi mikrofonami i kablami itd. Bywa, że koncertowy bagaż liczy 15 sztuk. Wszystko musi być podwójnie, żeby uniknąć niespodzianek na scenie. Żartuję, że gdybym miał drugiego Marcina Wyrostka, to byłbym zupełnie spokojny. Z taką ilością sprzętu najczęściej jeździmy busem, także za granicę, bo samolotem jest to trudniejsze i bardziej ryzykowne, łatwiej może się coś uszkodzić. Zresztą zawsze mam ze sobą zestaw narzędzi, kombinerki, śrubokręty, taśmy...
— Wpuszcza nas Pan do koncertowej kuchni...
— ...wozimy też frakonosze.
— Frakonosze?
— Frakonosz to walizka na kółkach, w której są frak czy garnitur, wszystko, co potrzebne do wyjścia na estradę. W busie mamy jeszcze żelazko i deskę do prasowania!
— Czy często są problemy ze sprzętem?
— Zdarzają się. Było kiedyś tak, że zespół zaczął grać, ja nie wychodzę, chłopaki grają. Trwało to 10 minut. Myślałem, że za kulisami szybko naprawię akordeon, ale sprawa okazała się bardziej skomplikowana. Był też kiedyś koncert dla telewizji, na szczęście retransmitowany...
— Wycięło się?
— Tak, wycięło się, kiedy pobiegłem po drugi akordeon.
— Taka ilość sprzętu jest trudna do ogarnięcia...
— Nawet bardzo. Kiedyś w Katowicach zostawiłem akordeon na klatce schodowej w bloku, gdzie mieszkałem. Wracałem z koncertu, bagaż zaniosłem do mieszkania, myślałem, że zebrałem wszystko, ale akordeon został na całą noc. Następnego dnia w południe przyjechali moi rodzice. Widzę — tata z akordeonem, pomyślałem, że przywiózł swój, że może mamy coś razem zagrać. Pytam: Tato, po co dźwigasz ten akordeon, przecież ja bym go przyniósł.
A on na to, że znalazł instrument przy windzie. Kiedy indziej musiałem przepakować auto na parkingu i zostawiłem głośnik koncertowy, tzw. piecyk. Dojechałem do Krakowa, patrzę — nie ma. Pamiętałem, że bagaż przekładałem na parkingu OBI, zadzwoniłem. Okazało się, że oni znaleźli ten głośnik i bali się, że to ładunek wybuchowy! Wezwali ekipę z psem, a jak się sprawa wyjaśniła, to głośnik schowali. Tak się czasami zdarza, gdy myślami jestem na koncercie.
— Ale to dobrze świadczy o uczciwości ludzi.
— Generalnie trafiamy na dobrych ludzi.
— Płyty z Pańskiej dyskografii: „Magia del Tango”, „Marcin Wyrostek & Coloriage”, „For Alice” i najnowsza „POLACC” są bardzo zróżnicowane. Każda jest inna. Czy łatwiej wymienić gatunki, które Pan gra, czy te, których Pan nie gra?
— Co ja gram... Zaczynając od najnowszej płyty „POLACC” — jest na niej polska muzyka, m.in. kompozycje wielkich mistrzów: Henryka Góreckiego, Wojciecha Kilara, Witolda Lutosławskiego, Karola Szymanowskiego. „Magia del Tango” to tanga Astora Piazzolli, czyli muzyka latynoamerykańska.
Mam w repertuarze muzykę bałkańską i żydowską. Ale gram także klasykę, m.in. z Orkiestrą Kameralną z Berlina i słynną orkiestrą Marka Mosia z Tychów. Występowaliśmy także wielokrotnie na festiwalu muzyki awangardowej, totalnie eksperymentalnej Era Schaeffera. Całkiem inna bajka to gala kolędowa dla TVP2, której byłem kierownikiem muzycznym. Pamiętam z tego koncertu panią Irenę Santor — wspaniałą artystkę, kobietę z dużą klasą. Takie koncerty to wielka przygoda, poznaję niesamowitych artystów.
— Na YouTube można zobaczyć Pański ekscytujący duet z Bobbym McFerrinem w Zabrzu...
— Było to niesamowite doświadczenie. Gramy muzykę musicalową i rockową. Zdarzyło mi się też komponować muzykę do filmu o ks. Józefie Tischnerze. To był fantastyczny epizod życiowy.
— Chyba łatwiej jest więc wymienić gatunki, których Pan nie gra.
— Mamy repertuar dla dzieci, np. utwory z bajek Disneya. Dzieci wspaniale reagują, są dla mnie papierkiem lakmusowym. Kiedy studiowałem na Akademii Muzycznej w Katowicach, grałem dużo audycji w przedszkolach. Wiele się nauczyłem z kontaktu z dziećmi w sensie muzycznym. Ostatnio grałem w przedszkolu, do którego chodzi mój synek. Odwiedziłem też kiedyś przedszkole w Jeleniej Górze, do którego sam chodziłem. To było fantastyczne spotkanie. Dzieci są najszczerszą widownią, uwielbiam występować dla maluchów.
— Od czego Pan zaczynał budowanie swojego repertuaru?
— Można powiedzieć, że od grania w garażu. W szkole muzycznej w Jeleniej Górze miałem świetnego nauczyciela. Wiktor Oleszkiewicz pochodził z Białorusi, uczył mnie przez 7 lat. Na początku zachwyciłem się muzyką rosyjską, wirtuozowskimi czastuszkami, rzewnymi balladami. Dużo takiego repertuaru grałem w szkole. Był też, oczywiście, podręcznik — „Szkoła gry na akordeonie” Witolda Kulpowicza. Ale mój nauczyciel często odchodził od szkolnych schematów. Miał własny, ręcznie zapisany album z nutami, do którego przez wiele lat przepisywał utwory, starannie je gromadził.
— Czy akordeon wymaga wielu godzin ćwiczeń?
— Jak każdy instrument. Ja nie byłem zmuszany do ćwiczenia, ale mój nauczyciel umiał wymagać. Raz, kiedy przyszedłem na lekcję lekko nieprzygotowany, powiedział: „Przyjdź, jak się przygotujesz”. To wyrobiło we mnie poczucie odpowiedzialności. Wymagał, ale jednocześnie organizował uczniowskie big-bandy, wysyłał nas na konkursy, był niezwykle kreatywny.
— Kiedy Pan stwierdził, że akordeon to będzie zawód, a nie tylko rodzinne granie?
— Kiedyś słuchałem Tria Akordeonowego z Katowic, grali muzykę bałkańską. Mój tata, który grał na kilku instrumentach, zarejestrował ten koncert kamerą, ja przegrałem go na kasetę. Słuchałem tej muzyki dniami i nocami i ćwiczyłem. Siedziałem w garażu, grałem, spisywałem nuty z kasety, zapominałem o wszystkim. Chciałem koniecznie tak grać. To chyba był ten czas, kiedy decyzja zaczęła się krystalizować, tak samoistnie. Dużą zachętą do intensywnego ćwiczenia były konkursy w Polsce i za granicą. Na jednym z konkursów poznałem prof. Joachima Pichurę z Katowic, jeździłem potem do niego na konsultacje. Miałem nawet zacząć studia muzyczne w Katowicach wcześniej, jeszcze przed maturą, ale trochę się przestraszyłem ilości obowiązków, bo musiałbym równolegle studiować i kontynuować liceum ogólnokształcące oraz średnią szkołę muzyczną.
— Akordeon to młody instrument, początkowo postrzegany jako ludowy. Kiedy zaczęła się jego kariera koncertowa?
— Akordeon wynaleziono przypadkiem, a opatentowano w 1829 r. Najkrócej mówiąc — powstał z urządzenia do strojenia organów, a jego kariera zaczęła się w latach 30. XX wieku. Wtedy zaczęto pisać pierwsze koncerty na akordeon. Instrument się zmieniał i zmienia się nadal, stale się doskonali. Doczekał się nobilitacji, jest obecny w filharmoniach i na akademiach muzycznych. To dobrze, bo ma niezwykłe bogactwo brzmienia, można na nim grać wszystko. Patrząc na jego rozwój, zastanawiam się, jakie możliwości odkryje jeszcze przed nami.
— Czy kobiety też grają na akordeonie?
— Tak, ale to muszą być osoby silne, bo praca miechem wymaga krzepy. Ja, grając, używam całej swojej siły; nie jestem wprawdzie atletą, ale mam na pewno więcej siły niż większość pań. Żeby ujarzmić ten instrument, żeby odpowiednio kreować dźwięk, potrzeba dużo energii. Każdy ruch miechem wpływa na dźwięk, dlatego do gry na akordeonie oprócz innych umiejętności potrzebne są siła, precyzja, a przede wszystkim podzielność uwagi. Ale na pewno warto sięgać po akordeon, chociaż w muzycznej gwarze ma on różne przezwiska, z których bardziej eleganckie to „kaloryfer” i „syntezator marszczony”.
— Jako zespół odnosicie sukcesy, również występując z bp. Antonim Długoszem. Jak Pan poznał śpiewającego biskupa?
— Droga była trochę okrężna. Na Międzynarodowym Konkursie Akordeonowym w Reinach w Szwajcarii poznałem trio akordeonowe w składzie Piotrek Biazik, Piotrek Chołowicz, Daniel Lis. To był rok 1997. Oni występowali w kategorii studentów, ja — uczniów. Potem Piotr Biazik organizował w rodzinnej Częstochowie Międzynarodowy Konkurs Rozrywkowej Muzyki Akordeonowej „Konfrontacje”. Przyjechałem na festiwal i tam poznałem Jana Długosza, brata biskupa Antoniego. Pan Jan, który też jest świetnym muzykiem, był zawsze dobrym duchem festiwalu, pomagał Piotrowi, organizował, załatwiał itd. Ja wygrałem konkurs w Częstochowie i grałem koncert finałowy w filharmonii z orkiestrą symfoniczną, to chyba był 2003 r. Wtedy przez pana Jana poznałem jego brata — biskupa Antoniego.
— Czy zaproszenie do występów z biskupem było dużym zaskoczeniem?
— Biskup Antoni, jako muzyk, jest rozśpiewanym katechetą. Śpiew jest jednym ze sposobów przekazywania swojego spojrzenia na wiarę i na świat, swojego serdecznego stosunku do ludzi. Bp Długosz ma świetne teksty, przekazuje w nich Dobrą Nowinę. Nastrój muzyczny jego utworów jest zróżnicowany: przepiękne ballady, energiczne marsze, muzyka latynoamerykańska. Występowaliśmy razem kilkanaście, może dwadzieścia razy. Daliśmy m.in. wspólny koncert na Jasnej Górze w dniu wizyty papieża Franciszka, w czasie oczekiwania na jego przyjazd. Były znane pieśni biskupa, m.in. „Europo, nie możesz żyć bez Boga” i „Tango dla papieża”.
— Wasze tanga poderwały wtedy do tańca pielgrzymów zmęczonych nocnym czuwaniem...
— Jasnogórski koncert poprzedziły próba poprzedniego dnia i kilka godzin ustawiania sprzętu. Ale czasem nasze wspólne występy są bardzo spontaniczne. Biskup dowiaduje się przez telefon, że mamy występ gdzieś w pobliżu, i mówi: — To ja przyjadę i zaśpiewam z wami. Przyjeżdża, śpiewa, nie liczy czasu ani wysiłku. On bezgranicznie kocha to, co robi, dlatego zaproszenie do wspólnych występów nie było zaskoczeniem, bo my też bezgranicznie kochamy muzykę.
opr. mg/mg