Rozmowa z reżyserem filmu "Dziewiąty dzień" Volkerem Schlöndorffem, 2005 - na podstawie materiałów dystrybutora
Tym, co spowodowało, że Schlöndorff podjął się realizacji „Dziewiątego Dnia”, był, jak on sam mówi, „Moment, kiedy mówią [księdzu: „ Jesteś zwolniony.” Zwykle to ludzie z obozu decydowali o tym, kto żyje, a kto umiera, a tu nagle taka decyzja znalazła się w jego rękach." Schlöndorff śmieje się, świadom swoich wad... „Jest mi ciężko, podejmując jakąkolwiek decyzję… Zawsze byłem zafascynowany tym, jak pewni ludzie są tak silnie przekonani o czymś, że nie wydają się wahać i wiedzą, co musi być zrobione. Po raz pierwszy doświadczyłem tego w wieku siedemnastu lat w jezuickiej szkole z internatem we Francji, gdzie byłem uczniem i gdzie mieliśmy swój klub filmowy. Obejrzałem wtedy niemy film “The Passion of Joan of Arc”. I to nie sam sposób filmowania zrobił na mnie wrażenie… Wszystko, co [Joanna] musiała zrobić, żeby odejść wolna, to powiedzieć jedno słowo. A zamiast tego, wolała spłonąć na stosie. I zastanawiałem się wtedy, jak ktoś może być tak mocno przekonanym o tym, co należy zrobić? Pięćdziesiąt lat później, czytając ten scenariusz, przypomniałem sobie pytanie, na które do tej pory nie miałem odpowiedzi.”
Schlöndorff dodaje, że miał również nadzieję „uczcić piękno takiej… wiary, bo chyba można ją tak nazwać, lub przekonania, które nie jest niczym innym niż fanatyzmem. To nie są ludzie, którzy chcą być męczennikami. Ten ksiądz jest całkowicie bezpretensjonalny. Dlatego powiedziałem, że ta historia wychodzi poza mury obozu koncentracyjnego, poza zagadnienia polityczne między Watykanem, a nacjonalistycznymi socjalistami i tak dalej – to pytanie o ludzką naturę. I dlatego zrobiłem ten film.”
Czy wydaje mu się, że zbliżył się do odpowiedzi na to pytanie reżyserując ten film? „Oczywiście, na pewno tak. Ale jak mam to wyrazić? Podejmowanie decyzji nie jest procesem podobnym do odhaczania punktów na liście. Nie polega również na pytaniu przyjaciół, rodziny, brata, siostry, biskupa, jeśli takiego masz, lub kogokolwiek innego – możesz ją tylko znaleźć w sobie samym. Ponieważ w tobie samym ta decyzja jest już podjęta, ze względu na twój charakter. Musisz ją tylko odnaleźć. Nie chcę powiedzieć, że nie mamy wpływu na podejmowane decyzje, ponieważ zawsze mamy wpływ na nasze wybory, na to co chcemy zrobić, lub na odwołanie tego, co już zdecydowaliśmy. Ale jakoś jest to w naturze każdego z nas, w którym kierunku należy zmierzać. I zawsze należy podążać w tym kierunku, który jest zgodny z naszą naturą.”
Niektórzy krytycy „Dziewiątego Dnia” byli rozczarowani, że dialogi pomiędzy księdzem, a nazistą, nie są tak porywające, jak mogłyby być. Dlaczego ksiądz nie spiera się bardziej? Schlöndorff wyjaśnia, że była to przemyślana decyzja.
„Nauczono mnie, że dyskusja jest możliwa tylko między dwiema wolnymi osobami. A w tej sytuacji tylko jeden człowiek - oficer, ma władzę nad życiem i śmiercią. Drugi jest nikim innym, niż tylko więźniem; dałem temu wyraz już w pierwszej scenie. Wyciąłem wszystkie słowa, które ksiądz mógł wypowiedzieć. Sprawiłem, że nie powiedział nic, ponieważ powinien wyznawać zasadę: „Nie rozmawiam z tym facetem.” Później ksiądz daje kilka odpowiedzi, ale tak naprawdę stara się nie wchodzić w dyskusję. W końcu i tak daje się wciągnąć i bardzo wzburzony i zły na siebie samego mówi: „Nie mam zamiaru dyskutować tu z tobą o mojej wierze.”
„Ciekawie jest, kiedy dyskutują dwie osoby, z których jedna wcale nie chce rozmawiać; dodaje to niepewności i dramatyzmu. Dla księdza ta dyskusja jest swego rodzaju pokusą. Oficer stara się przekonać go do swoich racji, oferując w zamian życie i wolność dla niego, dla całej jego rodziny i pozostałych [w Dachau] więźniów [księży], jeśli tylko ksiądz będzie podążać za nim. Wszystkie argumenty są w rzeczywistości częścią pokusy. Dlatego wydaje mi się, że jedyną reakcją w takiej sytuacji jest nie słuchać. W przeciwnym razie, możesz usłyszeć głos diabła. I oczywiście chodzi tu o diabła wcielonego, stojącego tuż przed nim. Ksiądz zdaje sobie sprawę z faktu, że nie jest najsilniejszy. Już raz nie podołał… Ale teraz wie, że może mu zabraknąć sił do podjęcia słusznej decyzji. Dlatego nie może spierać się z oficerem.”
Jako reżyser, Schlöndorff nie omija kontrowersji. Czy spodziewał się krytyki pozytywnego przedstawienia księży i biskupów, którzy przeciwstawiali się reżimowi nazistów, czy tych kilku dialogów broniących „milczenie" Papieża Piusa XII? Schlöndorff bardzo uważnie dobiera słowa. „Nie spodziewałem się żadnych kontrowersji związanych z tą kwestią, ponieważ, mimo, że Papież mógł coś zrobić w kwestii księży więzionych w obozach, lub w kwestii Holokaustu – zawsze uważałem, że jest to całkowicie odrębny rozdział. Porażki Kościoła jako instytucji, jeśli takie miały miejsce - po pierwsze już zostały rozwiązane, a po drugie, nie jestem zainteresowany żadną instytucją. Interesuje mnie jednostka. Słusznie bądź nie, podejście Kościoła zawsze było krytykowane, i nie powinno się zapominać o tych tysiącach ludzi, którzy zachowywali się w najbardziej wspaniałomyślny sposób. I dosłownie chciałem, jak to się mówi, zbudować pomnik ku pamięci tych nieznanych i niedocenianych bohaterów. Dlatego nie sądzę, by mogło to wywoływać jakiekolwiek kontrowersje.”
Schlöndorff kontynuuje wyjaśnianie prawdziwego wydarzenia, jakie miało miejsce w Holandii, a które zostało przedstawione w filmie, jako kontekstu historycznego dla milczenia Papieża Piusa XII. „Wtedy to naziści aresztowali i deportowali [holenderskich] Żydów mojżeszowego wyznania, jeśli mogę to tak ująć. [Holenderscy biskupi] zaprotestowali, po czym naziści aresztowali i deportowali także [holenderskich] Żydów, którzy przeszli do kościoła chrześcijańskiego. I to jest jeden z tych argumentów, które są zawsze wygłaszane: Dlaczego nie interweniował [Pius XII] bardziej przekonująco? Ale jak mówię, dla mnie jest to kwestia bez znaczenia dla tego filmu, może natomiast być głównym wątkiem innych filmów lub książek. Moim zamierzeniem nie było nawet wchodzenie w tę dyskusję, ponieważ wtedy cała historia naszego księdza zaginęłaby gdzieś."
Film prezentuje głównego bohatera, który jest rozczarowany milczeniem Piusa XII. I ksiądz, i cała historia oparte są na bezpośrednich doświadczeniach konsekwencji nazistowskiego odwetu na każdy protest Watykanu, wobec tego reżimu. Dlaczego Schlöndorff podjął taką decyzję? „Wydaje mi się, że będąc w obozie i zastanawiając się, dlaczego nikt nie może mu pomóc, rozczarowanie jest zrozumiałe, i ksiądz musiał je wyrazić. Ucieka się do uznania nieistnienia Boga, co samo w sobie jest niemożliwe do wypowiedzenia - wiedziałem o tym, a jednak kazałem mu to wyznać... Dlatego też jest świadom obecności papieża i tego, że nie może on nic dla niego zrobić.”
„Dziewiąty Dzień” pojawił się zaraz po premierze innego niemieckiego filmu – „Upadku”, w którym gwiazda filmu Schlöndorffa, Ulrich Matthes, gra diametralnie inną rolę - nazistowskiego propagandzisty Josepha Goebbelsa. Którą z ról zagrał najpierw, i jakie to było dla niego przeżycie? „Kręciliśmy oba filmy praktycznie w tym samym czasie. Gra Matthesa [w Upadku] już się skończyła, [kiedy my kręciliśmy], ale oni później jeszcze realizowali wszystkie sceny wojenne i te sceny, które działy się na powierzchni, poza bunkrem, wszystkie bitwy na ulicach i podobne sceny. Oni wciąż to jeszcze kręcili… Tak więc [aby zagrać księdza] musiał wypędzić, pozbyć się Goebbelsa z umysłu. Powiedział mi, że trudniej i boleśniej było grać Goebbelsa, natomiast rola księdza była olbrzymią ulgą po tym wszystkim."
Schlöndorff również przyznaje, że zbieżność z „Upadkiem” wpłynęła na decyzje twórcze z jego strony. „Gdy zaczynaliśmy nasz film, wiedziałem, że tamten film jest również realizowany. A znając podejście tamtego reżysera historii, jakby świadomie uznałem, że musimy zrobić coś kompletnie innego. Bądźmy tak niemelodramatyczni jak tylko będzie to możliwe, nie dramatyzujmy nawet oczywistych kwestii. Zróbmy film na małą skalę, bądźmy blisko jednostki. Nie umieszczajmy flagi nazistowskiej gdzie tylko się da.”
Patrząc na ilość filmów o nazizmie, jakie wyprodukowano w ostatnich dekadach, co Schlöndorff miał nadzieję wnieść swoim filmem? „Na początku nawet nie chciałem tego czytać, bo pomyślałem sobie: „O nie. Znowu to samo.” Ale potem, jak już zacząłem czytać, od pierwszej strony, wiedziałem, że to jest coś całkowicie innego od wszystkiego, co widziałem do tej pory. Opis obozu był tak szczegółowy, tak niezwykle drobiazgowy. Dopiero później dowiedziałem się, że pochodził z dziennika księdza, który pisał swój dziennik w stylu podobnym do Hemingwaya – „Pisz tylko o tym, co widzisz”. W ten bardzo rzeczowy, suchy sposób, jak gdyby opisywał krajobraz – nie ważne jak straszny, nigdy nie pisał w stricte literackim stylu. I to wydawało mi się bardzo interesujące, to że cała opowieść była podzielona na wiele opisów i zbliżeń… Dla mnie jako reżysera, największym dokonaniem były sceny w obozie. Sądziłem, że tego nie da się zrobić. Zawsze odmawiałem robienia czegokolwiek związanego z obozami lub Holokaustem. To wykracza poza dramat, poza fikcję. Ale dzięki jego dziennikowi, dzięki precyzji jego opisów, byliśmy w stanie przekazać te emocje. Wydaje mi się, że właśnie z tego jestem najbardziej zadowolony.”
Biorąc pod uwagę to, że ten film oparty jest na prawdziwych wydarzeniach, dlaczego więc zdecydowano się nadać księdzu fikcyjne imię? „Z bardzo prostego powodu. W dzienniku rozmowy z nazistowskim oficerem są tylko wspomniane, tak samo, jako to, że chcieli go złamać, ale odmówił i musiał wrócić. To wszystko to tylko pół strony. Te całe dziewięć dni, jakie spędził na przepustce, to tylko połowa strony w jego dzienniku. W większości opisuje obóz przed zwolnieniem i po. Dlatego uznaliśmy, że te pół strony to był jego prawdziwy dramat. Reszta to niesamowity dokument z obozu, ale dramatem jest decyzja, którą musi podjąć. Dlatego wszystkie dialogi zostały wymyślone. I nie chciałem wkładać tych słów w usta księdza, skoro nie wspomina on o żadnym ze sporów między tymi dwoma facetami. Dlatego właśnie doszliśmy do wniosku, że uczciwiej będzie dać mu inne imię oraz nie wspominać o tym, że jest to prawdziwa historia, ale tylko odnieść się do jego dziennika jako naszej inspiracji."
„Dziewiąty Dzień” jest pełen skojarzeń i symboliki biblijnej: obmywanie stóp, chłopiec rozdający chleb; zbieżność słów (aczkolwiek nie identycznych) do ostatnich słów Chrystusa wypowiedzianych na krzyżu ("Bóg nas opuścił… Wykonało się… Ojcze, wybacz mi”); woda ratująca życie, która smakuje jak żelazo, a tym samym jak krew. Czy były to zamierzone wybory? „Czuliśmy, że jest to nieuchronne, te obrazy, a prawdziwym wyzwaniem było uwzględnienie ich w taki sposób, aby nie były tylko cytatami. Scena z chlebem, no cóż, tak było w jego dzienniku, a ja pomyślałem, że to wspaniała chwila, a zrozumiałe jest, że ktoś, kto nie miał zbyt dużo chleba, będzie go bardzo cenił. Poszedłbym nawet o krok dalej i powiedział, że salami, którym dzieli się z innymi więźniami pod koniec filmu nie było nawet w scenariuszu, ale czułem, że potrzebujemy jakiegoś gestu, że za pomocą jakiejś sztuczki uda im się po jego powrocie oszukać władzę i będą mogli spędzić tę chwilę razem. Ale można również uznać to za Eucharystię. Tak najwyraźniej musiało być.”
Na podstawie materiałów dystrybutora, Steven D. Greydanus (National Catholic Register)
Zobacz: informacja o filmie
opr. mg/mg