O misjach na Madagaskarze
Misja w dalekim kraju to mała społeczność. Nie przypadkiem mówi się, że misjonarze to ludzie od wszystkiego. Misjonarz musi często być gospodarzem, lekarzem, psychologiem, ale i robotnikiem. Przy tym musi ciągle pamiętać o tym, że przede wszystkim ma tam być kapłanem. Brat Zygmunt sam nie zdecydował się na kapłaństwo, ale dzięki jego pracy zarówno kapłani, jak i wierni mogli budować Kościół katolicki w znacznie przychylniejszych warunkach.
Dlaczego nie zostałem księdzem? Wydawało mi się, że nie jestem aż tak zdolny, aby zdecydować się na studia kapłańskie. Ale nie to było najważniejsze, a to, że nie miałem powołania do kapłaństwa. Bez tego nie czułem się na siłach wziąć na swoje sumienie dusz wszystkich tych ludzi, których miałbym prowadzić do zbawienia. Bez powołania nie można brać na siebie takiej odpowiedzialności — mówi brat Zygmunt.
Jego droga do zgromadzenia nie wiodła ani przez szczególnie ścisłe związki ze swoją parafią, ani przez czynny udział w katolickich ruchach i stowarzyszeniach. Jak sam skromnie mówi — był tylko ministrantem. Skończył szkołę, odbył służbę wojskową i dopiero jako 22-letni mężczyzna trafił na rekolekcje powołaniowe głoszone przez oblata — ojca Palińskiego. Dwa lata później wstąpił do postulatu. Odbył także nowicjat i juniorat.
— Szybko się przekonałem, że to był dobry wybór. Bardzo dobrze czułem się w roli brata zakonnego — opowiada.
Pracował w administracji, zaczął swoje prasowe życie w „Misyjnych Drogach”, został także ekonomem oblackiego Domu Prowincjalnego w Poznaniu. „Misyjne Drogi” nie były jedyną „drogą” zbliżającą go do misji, osobiście poznał bardzo wielu misjonarzy odwiedzających działającą w Poznaniu Prokurę Misyjną. To od nich ciągle słyszał, że bardzo przydałby im się tam ktoś taki jak on.
— Wtedy pomyślałem, że przecież tu zastąpić mnie może wielu, a tam naprawdę się przydam — opowiada.
Tak, po złożeniu ślubów wieczystych został pierwszym bratem-oblatem na Madagaskarze.
Na Madagaskarze trafił na misję w Mahanoro, gdzie najpierw został ekonomem domu, a później pełnił funkcję ekonoma Delegatury O.M.I. Madang. Charakter pracy, jaką miał tu wypełniać, nie różnił się bardzo od tej, jaką pełnił w Polsce. Tu również miał doglądać misji, nadzorować budowy i prace remontowe. Zgoła odmienne były jednak warunki, w których przyszło mu to czynić.
— Tak naprawdę, najwięcej czasu musiałem poświęcać na organizowanie transportu. Byłem bowiem odpowiedzialny nie tylko za naszą misję, ale za jeszcze dwie inne placówki, z których ta bardziej odległa leżała aż 130 kilometrów dalej, w głąb buszu — wyjaśnia.
Trzeba było tam dowieźć naftę i ropę do agregatów prądotwórczych, żywność i całą masę innego zaopatrzenia (w Mahanoro misja korzystała już z elektrowni, która dostarczała prąd w godzinach od 14 do 24). Odległości też trudno mierzyć naszą miarą, ponieważ lokalne drogi były albo w fatalnym stanie, albo wcale ich nie było. Trzeba także pamiętać, że po przejściu cyklonu względnie pozytywna sytuacja drogowa mogła się diametralnie zmienić.
— Dlatego w przypadku jakiejś budowy w głębi buszu trzeba było wcześniej zgromadzić wszystkie materiały, bo mogło się okazać, że po przejściu cyklonu prom na rzece nie będzie funkcjonował przez dwa tygodnie — mówi brat Zygmunt.
Pora cyklonów zaczyna się na Madagaskarze pod koniec grudnia, ale te najbardziej niebezpieczne upodobały sobie luty i marzec.
— Przeżyłem taki potężny cyklon w portowym Tomatave. Schemat postępowania jest zawsze taki sam. Trzeba schronić się w odpowiednio mocnym budynku i pozabijać deskami wszystkie drzwi i okna, żeby szalejący wiatr nie wpadł do środka. Potem trzeba cierpliwie czekać... — opowiada brat Zygmunt.
Najczęściej giną ci, którzy przecenili trwałość swojego domostwa, bądź szabrownicy, którzy w opuszczonych domach szukali łatwego zysku.
Praca misyjnego ekonoma polega na kierowaniu ludźmi, nadzorowaniu prac, nierzadko czynnym w nich udziale.
— Inaczej jest, kiedy budujemy coś w większym mieście i najczęściej robi to dla nas jakiś przedsiębiorca budowlany, a inaczej, kiedy budujemy coś w buszu i zatrudniamy tamtejszych robotników — opowiada brat Zygmunt.
Największym problemem są pewne różnice mentalne. Choć brat Zygmunt przyznaje, że owych robotników trzeba pilnować, to zastrzega, że nie wynika to z ich złej woli.
— To, po pierwsze kwestia skali, bo oni nie potrafią myśleć w kategoriach dużej inwestycji. Po drugie, kwestia czasu, bo oni rzadko coś planują — wyjaśnia nasz rozmówca.
Co z tego wynika? Na przykład to, że taki „świeży” malgaski robotnik nigdy nie kupi więcej nafty na zapas, tylko dokładnie tyle, ile zużyje tego jednego dnia. Kiedy brat Zygmunt budował dom, w którym miały się odbywać zjazdy katechetów, to kazał jednemu z robotników wykopać kanał odpływowy z umywalni.
— No i ten wykopał dokładnie taki rowek, jakim spłynęłaby woda po jego kąpieli, a tam miało się myć ponad 100 osób — opowiada brat Zygmunt.
Ludzie z buszu, którzy osiedlają się w mieście, z czasem przyswajają sobie elementarne prawa cywilizacji, chociaż na szczęście nie do końca.
— Z racji swojej funkcji często miałem do czynienia z Chińczykami czy Pakistańczykami, którzy na wyspie trudnią się głównie handlem. Praktycznie zawsze słyszałem od nich to samo: „Mora, mora vaza”. Spokojnie, spokojnie Biały — wspomina brat Zygmunt Wolniak.
Wysłuchał: PK
Madagaskar — czwarta co do wielkości wyspa świata, leżąca na Oceanie Indyjskim u wschodnich wybrzeży Afryki
Brat Zygmunt Wolniak należy do Zgromadzenia Oblatów Maryi Niepokalanej Najświętszej Marii Panny. Pochodzi z Mosiny pod Poznaniem. Do O.M.I. wstąpił w 1982 roku. Na Madagaskar wyjechał w 1990 roku i spędził 5 lat w Mahanoro, Tamatave i Fianarantsoa. Obecnie można go spotkać w klasztorze oblatów na Św. Krzyżu.
opr. mg/mg