Wolontariuszki misyjne w Amazonii - to nie tylko ciężka praca, ale i poznawanie niezwykle ciekawego kraju
Dżungla wciąga. Wciąga jak pierwszy tatuaż. Gdy już przełamiesz swój lęk przed nieznanym, chcesz więcej i więcej. Tak, bardzo mi żal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli.
Poranek w autobusie do Tarapoto. Gdzieś w górach. Stoimy i czekamy. Nieobudzone komórki w mózgu nie pozwalają mi odpowiedzieć na pytanie, na co właściwe czekamy. Spływająca z góry woda przecięła drogę i nie możemy przejechać. Wygląda jakby niewielka rzeka znalazła ujście w niewłaściwym miejscu, bo przez środek drogi.
Dziewczynka siedząca obok spogląda przez okno i krzyczy: „Mami, mami, mucha aqua, mucha aqua, no se puede pasar” (Mamo, mamo, dużo wody, dużo wody, nie da się przejechać). Widoki rekompensują czas stracony na bezczynne czekanie. Obrośnięte grubym zielonym płaszczem góry, szerokie piaskowe skarpy porozcinane wzdłuż przez erozje, drzewa w rożnych odcieniach zieleni, mające tyle liści, że trudno dostrzec gałęzie. Deszczowe krople stukają o dach autobusu, a nad górami unoszą się gęste chmury porannej mgły. A my stoimy i czekamy. Problem w tym, że możemy tak stać i dwa dni.
Przed nami zjechała z góry ciężarówka. Nadzieja. Nasz odważny kierowca, znudzony bezczynnością, poszedł w jej ślady. Wyminął stojący przed nami samochód i ruszył pod górę zanurzając koła w brązowej, płynącej wartkim strumieniem po jednej stronie ulicy, wodzie. Odetchnęliśmy z ulgą. Jedziemy dalej.
Za dwoma zakrętami kolejna przeszkoda – spływające z góry grząskie błoto o kolorze kawy z mlekiem. Po kilku bliżej nieokreślonych manewrach i zaparkowaniu w bezpiecznym miejscu, stoimy dalej. Żółta spycharka próbuje opanować sytuację i oczyścić drogę z lawiny błotnej. A my, wpatrzeni w deszcz czekamy. Stoimy i czekamy.
Autobus dojechał do Tarapoto z dziesięciogodzinnym opóźnieniem. Około 6 godzin spędziłyśmy wpatrując się w ciężarówkę wywożącąfalujące błoto. Jeździła z góry na dół, a dwa spychacze – duży i w wersji mini, dostarczały jej co chwila nowego materiału błotnego. W międzyczasie zajmowałyśmy się zdobywaniem jedzenia dowożonego przez panią z sąsiedniej wioski. Najpierw udało nam się kupić Inkę Colę (peruwiańską wersja coca-coli o kolorze żółtej oranżady) i waniliowe markizy. Później zdobyłyśmy nawet krakersy, wodę, trzydniowe bułki i jajka na twardo. Ponieważ nie byliśmy jedynym autobusem, który utkwił na górskim zakręcie, pani z jajkami zrobiła tego dnia niezły interes.
Poranek w hostelu. Otwieram oczy i nad głową kręci się wiatrak wielkością przypominający skrzydło od helikoptera. W ekspresowym tempie szykujemy się do wyjścia, bo czeka przewodnik i tymczasowy opiekun, czyli nie kto inny, jak ksiądz Józek Kamza, salezjanin. Dla nieuświadomionych – to on jest sprawcą tego całego zamieszania z wyprawą do dżungli. Po drodze zahaczamy o całkiem europejską kawiarnię (kolejna doba bez kofeiny byłaby już przesadą).
Na wylotówce z Tarapoto wynajmujemy samochód z kierowcą. Czerwona Toyota wiezie nas najpierw po asfalcie. Tam mijamy mini jeepy z odkrytymi przyczepami. Jadą wyładowane po brzegi bananami, kobietami i dziećmi podróżującymi na stojąco. Za miastem już tylko szeroka piaszczysta droga o intensywnym rdzawym odcieniu. Pokonujemy górskie serpentyny w tumanach kurzu. Jesteśmy na terenie selva seca, czyli tzw. dżungli wysokiej. To tak jakby roślinność typową dla dżungli przenieść w góry. Naokoło sama zieleń z całą paletą odcieni. Niezliczone gatunki drzew liściastych przemieszane z niskimi palmami o szerokich i rozłożystych liściach zdominowały krajobraz. Tylko ogromne ściany urwisk nie biją w oczy swoją zielenią. Są łaciate – w kolorze popiołu i zwietrzałego piasku, albo jednolite – łososiowo-brązowe i brunatne.
Razem z samochodem wsiadamy na prom o owalnej platformie. To nasza pierwsza przeprawa przez jedno z dorzeczy Amazonii – Paucaryacu.
Dojeżdżamy do miejsca o nazwie brzmiącej nieco z europejska - Laguna Azul. Nic jednak z Europą wspólnego nie ma. Jest to wioska nad jeziorem Sauce, którego wody mają srebrzysto-niebieski odcień, gdy patrzy się na nie z góry. Naprawdę jezioro jest brudno-zielone, jak większość wód słodkich w Peru. Z błękitnymi wodami czy bez, miejsce to rzuca uroki jak niegdyś indiańscy szamani.
Przy brzegu rezerwujemy łódkę. Młody chłopak w spodniach od garnituru i białym T-shircie robi za naszego sternika i przewodnika. Opowiada o podwodnych jaskiniach, o wulkanie, który raz do roku wybucha pod wodami Lago Sauce. O ryzykantach skaczących z podwieszanego pomostu prosto do wody, która ma w tym miejscu 58 metrów. O syrenie, która według legendy siada na „skalnym krześle” wynurzając się na powierzchnię.
Wokół widoki, które wcześniej mogłam oglądać tylko z „Tarzanem” w roli głównej. Wioska Locemayo z domkami o dachach z brązowo-szarej strzechy. Drzewa o grubych szarych pniach i korzeniach zanurzonych w wodzie, tak jakby z niej wyrastały. Wiszące liana– przeważnie cienkie, o żółtawym zabarwieniu. I to uczucie, kiedy płyniesz drewnianą łódką z daszkiem z plandeki, słyszysz warkot silnika, czujesz na sobie krople odpryskującej wody i zastanawiasz się, jak to możliwe, że tutaj jesteś.
Jeśli zdejmujesz buty i stąpasz gołymi stopami po ziemi, żeby ją naprawdę poczuć, to żeby poczuć jazdę pojazdem silnikowym, powinieneś wsiąść do mototaxi. Mototaxi, w rejonach Tarapoto zwana motokarem, to motor połączony z karetą z niebieskiej, żółtej lub czerwonej plandeki. Ma skórzane siedzenie i podnóżek z tworzywa dokładnie takiego, jak schodki w polskich pociągach. Jadąc moto twoje ciało staje się częścią tej komicznej machiny. Odczuwasz każde drganie silnika, każdą wibrację siedzenia i podłogi, każdą wyboistość terenu i każdy manewr kierowcy.
Takim właśnie środkiem transportu pokonaliśmy 45 minut drogi z Tarapoto nad wodospad Ahuahiyacu. Biorąc pod uwagę fakt, że tylko na części drogi był asfalt, a moto była dwuosobowa (pasażerów było trzech), sama droga dostarczyła nam niezapomnianych przeżyć. Kilka razy podjeżdżając pod górę wydawało się, że kierowca zwątpił w siły swojego pojazdu, ale ostatecznie udało nam się dotrzeć do Paraise Verde.
Ahuahiyacu. To chyba najpiękniejsza rzecz, jaką do tej pory widziałam. Już sam klimat miejsca przenosi cię do jakiejś bajki. Pokahontaz na przykład. Podwieszane drewniane mosty kołyszące się jak w parku wspinaczkowym, schody powykładane wielkimi kamieniami. Strumyki wypływające wprost ze skały, woda żłobiąca już i tak wystarczająco gładkie kamienie. Do tego ta zieleń - ciemna, głęboka, mroczna. Tak intensywna, że niewprawiony malarz musiałby się bardzo postarać, żeby oddać jej niepowtarzalny odcień.
Na samej górze, jako nagroda za pokonanie kilkunastu metrów w górę – wodospad. Cienki, spadający równym strumieniem z wierzchołka wysokiej górskiej ściany. Wyglądem przypomina utkany z delikatnej tkaniny welon. Długi, ciągnący się po ziemi welon, zaczepiony w ciemnych włosach dumnie stojącej przed ołtarzem panny młodej.
Yurimaguas. Wioska, czy raczej miasteczko rybackie położone nad rzeka Haullaga, czyli nad jednym z dorzeczy Amazonii. To punkt wylotowy podróżujących oraz tych, którzy chcą dostać się w głąb dżungli. Dotarłyśmy tam z Anią około trzynastej. Ponieważ nie było już miejsca w busie Gilmer Tour, pojechałyśmy samochodem osobowym. Kierowca pokonywał górskie zakręty z taką szybkością, że to było najgorsze 2,5 godziny jakie spędziłam kiedykolwiek w samochodzie. Na samo wspomnienie tej drogi do tej pory kręci mi się w głowie. Zabójczo pokręcona trasa.
W Yurimaguas zatrzymałyśmy się w hostelu, który mieścił się w samym środku mercado. Żeby tam wejść, musiałyśmy minąć stertę śmierdzących skórek od bananów, stragany z górami rzeczy wszelkiej maści i pochodzenia oraz panie odganiające muchy od swoich wyrobów. Ponieważ wolałyśmy nie spędzać dużo czasu wśród tych wątpliwych atrakcji, cale popołudnie szlifowałyśmy chodniki w celu rozejrzenia się po okolicy. Obiad zjadłyśmy w chińskiej knajpce, która jako jedyna w całym miasteczku wydawała się godna zaufania. W dodatku już na wejściu zobaczyłyśmy na szklanym ekranie mecz Polska – Portugalia, co uznałyśmy za dobry znak. Oglądanie biało-czerwonych koszulek naszych piłkarzy w środku Peru wywołało w nas nostalgię za ojczyzną. Na szczęście szybko się otrząsnęłyśmy i po kurczaku w cieście mogłyśmy dalej kontynuować nasze rozeznanie terenu.
Tak trafiłyśmy do portu. Spacerując wśród błota, chatek ze strzechami, mijając długie drewniane łodzie ze spiczastymi dziobami, nie do końca chciało się nam wierzyć, że naprawdę tu jesteśmy. Nie zdążyłyśmy jeszcze przyzwyczaić się do widoku rdzawo-kawowej rzeki i bujnych drzew porastających cały horyzont. A tu jeszcze port rodem z XIX wieku.
Jakby tego było mało, późnym wieczorem ksiądz Józek zabrał nas na kolację na... ulicę. Dosłownie. Zajęliśmy miejsce przy jednym ze stołów ustawionych na rogu ulicy, z jasnym obrusem. Pani o indiańskich rysach podała nam miejscowy przysmak, czyli cecinę z tacacho. Cecina to plaster wędzonego mięsa smakiem przypominający polską polędwicę na gorąco. Tacacho to pulpety z grillowanych bananów, które jedna z pan zagniatała rękami, rozbijając je najpierw drewnianym tłuczkiem. Do picia cebada, czyli sok z pszenicy. I naprawdę możesz poczuć się jak w peruwiańskiej selwie. Nie wiem, co bardziej mnie przekonało – obrane kokosy ze słomką sprzedawane blisko portu czy pulpety z bananów, ale ostatecznie dotarło do mnie, że jestem w innym świecie.
Wczesnym rankiem nawiedzamy biuro Huallaga Express, skąd mamy wykupione bilety na motorówkę. Obserwując ciemne twarze ludzi z kruczoczarnymi włosami i kolorową papugę na ramieniu jakiegoś chłopaka, musiałam chwilę pomyśleć, czy na pewno jakimś dziwnym trafem nie znalazłam się na planie „Piratów z Karaibów”. Motorówka nie przypominała wyglądem pirackiego statku, żaden pan nie miał opaski na oku. Siedzenia ustawione jak w autobusie, a sternik wyglądał całkiem cywilizowanie. Czasem podjadał owoce jakiejś strączkowej rośliny, wypluwając niejadalne części.
Przez 8 godzin na łodzi mogłam się do woli napatrzeć na rzekę i niekończąca się zieloną gęstwinę na obu brzegach. Od czasu do czasu przepłynął jakiś większy statek i narobił fal. Wtedy motorówka podskakiwała pod naporem poruszonej wody, tak jak ta ze „Słonecznego Patrolu” z Mitchem na pokładzie. Siedzący naprzeciwko mnie misjonarz z brodą i kucykiem związanym jakąś marynarską żyłką w kolorze ametystu, opowiadał nam legendy o delfinach. Ostrzegał nas, że białe delfiny porywają piękne dziewczyny, bo są w nich zaklęte dusze mężczyzn.
Obiad jedliśmy w najbardziej ekstremalnym (szczególnie dla naszych żołądków) miejscu jak do tej pory. Była to gospoda rybacka w jednej z wiosek po drodze do San Lorenzo. Żeby tam dojść, trzeba było przejść po drewnianej kładce grubości deski, położonej miedzy domkiem na wodzie a brzegiem. W gospodzie każdy dostał kawałek wielkiej ryby o głowie wielkości ludzkiej dłoni pływającej w bordowo-brązowej zupie. Do tego ryż, czerwona fasolka i sok z guanabany. Podczas jedzenia przyglądała się nam indiańska dziewczynka bujająca się na fotelu. Za swoimi plecami miała skórę lamparta wiszącą na ścianie.
O 16 dobiliśmy do San Lorenzo. Cel naszej wizyty to salezjańska misja. To tutaj pracuje dwóch misjonarzy - ksiądz Józef Kamza i ksiądz Roman Olesiński, legenda selwy. Ksiądz Roman od 38 lat mieszka w Peru, z czego 11 w dżungli. Indiańskie społeczności to jego druga rodzina. Pracują tam dwie wolontariuszki z wolontariatu „Młodzi Światu” – Magda i Sylwia. Prąd jest przez dwie godziny rano i od 19 do 23.30 wieczorem. Pierze się w deszczówce, a podłogę zmywa się ropą, żeby zabezpieczyć ją przed nieproszonymi insektami.
San Lorenzo to – jak mówią dziewczyny – jeszcze nie dżungla. Raczej miasteczko w dżungli. Dla nas, po pół roku spędzonym w pustynnych rejonach Peru, to zupełnie inny świat. Wszechobecne błoto, które jest prawdziwym utrapieniem w porze deszczowej, chatki z dachami ze strzechy i ludzie o indiańskich twarzach – to wszystko robi na mnie ogromne wrażenie. Nie wspominając już o śpiewniku w kaplicy w języku shawi-castellano, krzyżu wielkopostnym z liści bananowca i obrazie w jadalni z ukrzyżowanym Chrystusem-Indianinem.
Jedyne co się nie zmienia niezależnie od równoleżnika, to reakcja peruwiańskich dzieci na dwie gringi z Polski. Gdy zawitałyśmy do oratorium popołudniowego, poczułyśmy się jak na początku w Bosconii. Czyli jak główna atrakcja dnia. Poznałyśmy najbardziej wygadane dziecko świata – małego Eliasa, który bez cienia skrepowania zadawał nam sto pytań na minutę, porównywał twarze, zaglądał w oczy i podziwiał włosy. Ostatecznie i tak stwierdził, że jesteśmy bliźniaczkami.
Jeszcze parę miesięcy temu, gdyby ktoś mi powiedział, że będę w dżungli, to postukałabym się w głowę i popatrzyła z politowaniem na owego delikwenta. Ja, która panicznie bałam się malarii i nie cierpiałam wszelkiego robactwa miałabym z własnej woli pojechać do dżungli? A teraz – ubieram kalosze, długie spodnie, kapelusz, biorę aparat i spaceruję po zabłoconych drogach San Lorenzo.
Im dalej od „nieco ucywilizowanego” placu głównego, tym bardziej mam wrażenie, że świat się tutaj zatrzymał. Gdyby nie ludzie ubrani „po europejsku”, wszystko wyglądałoby jak wycięte z czasów sprzed Kolumba. Domy kryte strzechą, łódki wystrugane z grubego pnia, kobiety noszące dzieci w chuście i piorące w rzece, kury biegające po podwórkach.
To wszystko jest takie fascynujące. Spaceruję brzegiem dorzecza Amazonii. Stąpam po rdzawo-czerwonej, a nie czarnej ziemi. Mijam po drodze ludzi o czekoladowych twarzach – z wydatnymi ustami, płaskim nosem i oczami w kształcie migdałków. Przy każdym z domków o liściastym zadaszeniu stoi drewniana peke-peke z małym owalnym wiosłem. Dziewczynki noszą na głowach kosze z owocami wyglądającymi jak fasolka szparagowa, a chłopcy dźwigają całe gałęzie zielonych bananów.
Do tego niesamowite historie opowiadane przez księdza Diego z Ekwadoru (to ten misjonarz z żyłką zamiast gumki do włosów) i innych „tutejszych”. O tym, jak odwiedzać indiańskie społeczności, żeby nie przywitało cię dwudziestu mężczyzn z napiętymi łukami, o tajemniczej roślinie ahuayasca, po której ma się wizje przeszłości i przyszłości. O samotnie podróżujących Indiankach, z którymi nie można rozmawiać. O zabijaniu szamanów albo białych turystów, którzy nie chcieli pokazać paszportów, więc uznano ich za pelacaras – ludożerców spadających na ziemię razem z gwiazdami.
O samych tylko plemionach żyjących w departamencie Loreto można by słuchać i słuchać. Kandozi, Quechua, Achual, Wampis, Sharpa, Awayun, Chayahuita, Shiwilo. Każde z nich ma swoje tradycje, zwyczaje, przesądy, swój język, styl bycia i sposób na przetrwanie. Oczywiście nie żyją już tak, jak ich przodkowie. Jak mówi ksiądz Roman – nie zastaniesz ich codziennie tańczących wokół ogniska, a pióropusze zakładają tylko od święta. Żyją co prawda dwa plemiona, gdzieś przy granicy z Brazylią, które do tej pory nie porzuciły stylu życia sprzed setek lat. Należący do nich Indianie dosłownie uciekają przed cywilizacją. Gdy ktoś namierzy ich osadę, zmieniają miejsce zamieszkania. To o nich pisał Cejrowski w jednej ze swoich książek.
My nawet nie marzyłyśmy o tym, żeby dotrzeć do dzikich plemion z wymalowanymi twarzami i zatrutymi strzałami przewieszonymi przez ramię, ale udało się nam spotkać kilku Indian z plemienia Kandozi. Kobiety szczególnie rzucają się w oczy, bo mają grube czarne długie włosy z obciętą na prosto grzywką a la Kleopatra i kwieciste sukienki we wszystkich kolorach tęczy. Wyglądem przypominają raczej Hawajki, ale są zdecydowanie bardziej otyłe. Gdy się uśmiechają, prezentują się tak pięknie, jak kwiaty na ich sukienkach. I chyba o tym wiedzą, bo nawet ruszają się tak, jakby były stworzone tylko do podziwiania.
Kandozi i większość plemion żyjących w Amazonii to „ucywilizowani” Indianie. Cześć z nich przyjęła religię katolicką, dlatego ich wioski są celem wypraw misjonarzy pracujących w dżungli. W departamencie Loreto, każdy z nich ma wydzielony obszar. Ksiądz Diego na przykład, aby dotrzeć do swojej parafii, musi płynąc kilka dni łódką, a potem przedrzeć się piechotą przez dżunglę, co z reguły zajmuje mu 8 dni. Ksiądz Józek z kolei, aby odwiedzić lokalne wspólnoty udaje się w trzytygodniowe wyprawy, pływając od wioski do wioski.
Po miesięcznym jedzeniu konserw z chęcią wraca do San Lorenzo, gdzie co jakiś czas organizowane są kursy dla animatorów. W każdej katolickiej społeczności w dżungli jest animator, który w zastępstwie księdza ewangelizuje, przygotowuje do sakramentów, odprawia Liturgię Słowa. W indiańskiej hierarchii animator znaczy tyle, co dawny szaman. Indianie wierzą bowiem, że dopóki człowiek nie jest ochrzczony, mieszka w nim diabeł. Chrzest stał się więc czymś w rodzaju magicznego obrzędu, który wypędza złe duchy. A że do Chrztu przygotowuje animator, nie można mu odmówić iście szamańskiej profesji.
Dżungla wciąga. Wciąga jak pierwszy tatuaż. Gdy już przełamiesz swój lęk przed nieznanym, chcesz więcej i więcej.
Na początku bałam się wejść na łódkę. Wydawała się wywrotna, niestabilna i w dodatku trzeba było na nią wsiąść prosto z pomostu stąpając po cienkim czubie. To jedna z tych długich łódek przypominających trochę weneckie gondole, tyle że z silnikiem motorowym. Później było już mi wszystko jedno. Usiadłam nawet na samym czubie. Wszystko po to, żeby jak najlepiej chłonąć te cudowne widoki mijane po drodze.
Płynęliśmy ekipą polsko-peruwiańską. Nadworny sternik parafialny ze swoją rodziną, ja, Ania i Sylwia. Najpierw przecięliśmy ołowianą Marańon wzdłuż brzegu San Lorenzo. Potem wpłynęliśmy na wody o innym zabarwieniu, coś pomiędzy ciemnozielonym a granatowym. Był to dużo węższy dopływ Marańon, który poprowadził nas w głąb dżungli.
Na brzeg wyszliśmy w wiosce Santa Rosa. Tam nasz przewodnik zaprosił nas do lokalnej wiejskiej „knajpki” na... masato. Masato to słynny napój Amazonii i postrach turystów. Robią go kobiety, które przeżuwają liście juki i wypluwają przeżutą zawartość do naczynia. Dzięki temu wstępny proces fermentacji masato ma już za sobą i szybko dojrzewają w nim procenty. Dzięki Bogu nie musiałam oglądać tego procesu. Wystarczył mi widok gotowego, budyniowo-zielonkawego koktajlu w plastikowej miseczce. Sylwia – jako tutejsza, wypiła bez wahania całą miseczkę. Ja zdobyłam się na dwa łyki. To i tak wielki wyczyn, zważywszy na obecność obserwatorów, czyli kobiet, dzieci i kilku mężczyzn z twarzami wpatrzonymi w trzy gringi wizytujące ich wioskę. Nie wypadało przecież zrobić żadnej skwaszonej miny po zasmakowaniu tego amazońskiego wynalazku. A – uwierzcie mi – wiedząc, co musiały przeżyć liście juki żeby ostatecznie uzyskać taką konsystencję, nie było to łatwe. Na szczęście nasz sternik zaproponował nam obejrzenie papugi i tym samym uwolnił nas od wpatrzonych w nasze twarze indiańskich oczu.
Dalszą drogę przebyliśmy rzecznym labiryntem. Przebijając się przez wąskie przesmyki, gdzie robiło się ciemniej i trzeba było schylać głowę pod gałęziami i linami, dotarliśmy do wioski San Juan. Tam zastaliśmy mieszkańców debatujących w kaplicy nad zorganizowaniem wielkanocnej fiesty. Oczywiście nie mogło przy tej rozmowie zabraknąć masato. Wioskowy animator (rangą przypominający sołtysa) – w tym wypadku śmieszny pan ze złotą koronką na przednim zębie, czuł się w obowiązku zabawiać nas jako gości. Mówił na przykład, że zawsze go to zastanawia – jak to możliwe, że w Polsce wszyscy są biali? Ja w tym samym momencie zastanawiałam się, co ja robię wśród Indian, ale wszystkim widać udzielała się międzykulturowa atmosfera.
W drodze powrotnej zahaczyliśmy jeszcze o jezioro Aripari i wróciliśmy do San Lorenzo. Popołudnie spędziłyśmy już na stałym gruncie, w przytulnym domku misji salezjańskiej. Ale dżungla nie dała o sobie zapomnieć. Przyszła pora na deszcz, która był dla nas takim zjawiskiem, że wmurowało nas w chodnik. Stałyśmy i patrzyłyśmy jak zaczarowane.
Deszcz równikowy. Jego nadejście zwiastuje jedynie upiorny upał, który parę godzin przed daje się we znaki tak, że czujesz się jak uwieziony w środku wielkiego parowaru. Polskie „oberwanie chmury” to nic w porównaniu z tym, co dzieje się, gdy zaczyna padać w selwie. W ciągu 3 sekund deszcz przeradza się w lejącą się z nieba ścianę wody. Deszczu jest tak dużo, że wszystko momentalnie robi się szare. Wysokie i potężne palmy pod wpływem naporu wody i podmuchów wiatru wyginają się jak cieniutkie chorągiewki. A domy z dachami ze strzechy, wyglądające jak w bajce „Trzy świnki” jak stały, tak stoją. Dżungla naprawdę kryje w sobie wiele tajemnic.
Jeszcze nie zdążyłam do końca uwierzyć w to, że naprawdę jestem w dżungli, a już trzeba odpływać. Przypomina mi się śpiewana przez lokalnego indiańskiego grajka-organistę pieśń wielkopostna na melodię „Góralu, czy ci nie żal, góralu wracaj do hal...” Tak, bardzo mi żal. Przez te kilka dni zdążyłam zakochać się z dżungli. Nie wiem, czy przez to, że tak bardzo różni się od pustynnego Piura. Czy może dlatego, że życie toczy się w niej spóźnione o kilka rewolucji technologicznych. Czy może dlatego, że pozostała jeszcze dzika, nieodkryta, niedostępna dla przeciętnego przybysza, kryjąca w sobie wiele tajemnic, a przez to jeszcze bardziej fascynująca? Czy może dlatego, że jest w niej jeszcze tyle do zrobienia, a jej mieszkańcy rzeczywiście potrzebują pomocy?
Od wczoraj płyniemy lanchą do Yurimaguas. Lancha to statek, który przypomina raczej wielki zardzewiały kuter rybacki. Na lanchy można znaleźć wszystko. Pod pokładem towary przemysłowe, o istnieniu których lepiej nie wiedzieć (na przykład wczoraj przed odpłynięciem robotnicy wyciągali z niej tony ciężkich, metalowych 3-metrowych prętów). Na górnym pokładzie ludzie ze swoimi bagażami i rozwieszonymi hamakami.
Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że Peruwiańczycy rzadko podróżują sami. I tak na przykład pewien pan w średnim wieku załadował się na lanchę razem z dwoma synami i trzema indykami związanymi za pazury. Młode małżeństwo jako maskotkę dla rocznego dziecka zabrało ze sobą na pokład małą czarną małpę. Ktoś wziął w podróż papugę, ktoś inny całą gałąź bananów lub kosz innych owoców, jeszcze ktoś magnetofon, żeby broń Boże nie rozstawać się z muzyką. Wszystko po to, by umilić sobie i innym pasażerom podroż.
Lancha na te 24 godziny rejsu zamienia się w statek towarowy, przedszkole, zoo i dom wypoczynkowy w jednym. Dla przybysza z Europy podróż takim statkiem to niezapomniane przeżycie. Samo spędzenie tylu godzin w hamaku to nie lada wyczyn. W hamaku jesz, spisz, odpoczywasz, czytasz książkę, piszesz, słuchasz muzyki. Z hamaka patrzysz na rzekę, biegające po pokładzie dzieci, karmiące piersią matki, na skrzeczącą papugę i zajadającą się bananami małpę. Hamak to twój bujany fotel, łózko, biurko, jadalnia, sypialnia i salon w jednym. Może być jedynym schronieniem przed wlepionymi w twoją białą twarz oczami indiańskiej dziewczynki. Albo zamienić się w przytulny, chociaż trochę niewygodny kokon na czas zimnej i deszczowej nocy na rzece.
Hamak to twój najlepszy przyjaciel na lanchy. Chyba że masz kogoś takiego jak Ania, kto nie tylko opanował umiejętność ekspresowego obierania pomarańczy bez noża, ale jest też Aniołem Stróżem, mamą, siostrą, bratnią duszą, powierniczką i towarzyszką w jednym. Wtedy hamak to tylko kolorowy dodatek.
Dorota Rudzińska i Anna Jałoszewska pracują w Peru jako wolontariuszki Międzynarodowego Wolontariatu Don Bosco. Wyjechały na misje w 2011 roku z ramienia Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego w Warszawie.
Dorota Rudzińska
Luty-marzec 2012
Peru, Puszcza Amazońska
opr. mg/mg