"Z krzyżem w kraju półksiężyca. Nyszkur Allah - dzięki Bogu" - fragmenty pamiętnika misjonarza z Syrii
ISBN: 978-83-7505-404-0
wyd.: WAM 2010
Podczas mszy św. w domu u pewnej rodziny, którą znam od wielu lat, w czasie modlitwy wiernych proszono w intencji „Baszy”. Nie jest to jego właściwe imię, ale przydomek, pod którym jest on powszechnie znany, bo rzeczywiście miał on maniery „baszy”, czyli lokalnego pana i władcy. Poszczęściło mu się w życiu, zbił sporą fortunę na jakichś transakcjach handlowych, dłuższy czas mieszkał za granicą, ale kilka lat temu powrócił do kraju, aby w swoim mieście rodzinnym, na ostatnim piętrze wieżowca, uwić sobie podniebne gniazdo z pięknym widokiem na góry z jednej strony, z drugiej — na lazurowe morze. Po mszy św. poproszono mnie, abym go odwiedził, ponieważ od roku walczy z rakiem i stan jego jest coraz bardziej beznadziejny. Nie było żadnego problemu z mojej strony, bo miałem czas, a na dodatek apartament, w którym mieszka, znajduje się w budynku stojącym niemal po sąsiedzku.
Gdy wszedłem do pomieszczenia, gdzie przebywał, zastałem go skulonego, leżącego pod lekkim kocykiem, małego jak dziecko i bezbronnego jak człowiek skrajnie udręczony chorobą. Dojście do tego pokoju prowadziło przez zalany światłem salon o wielkich panoramicznych szybach, tonący w zieleni i kwiatach jak gdyby chodziło o wiszący nad miastem ogród. „Sejjed Basza” z barczystego i dobrze zadbanego mężczyzny, który w każdym towarzystwie brylował, stał się skurczonym staruszkiem, bez włosów, niemogącym już wypowiedzieć żadnego słowa. Jego spojrzenie zdradzało świadomość tego wszystkiego, co się wokół niego działo. Wiedział, że przyszedł do niego ksiądz z wizytą, dlatego mamrotał jakieś słowa podziękowania, chociaż ja jestem księdzem katolickim, a on należy do Kościoła prawosławnego. (Tu na Wschodzie jednak nie jest to przeszkoda, chodzi przecież o odwiedziny połączone z błogosławieństwem). O to właśnie poprosiła jego żona, a błogosławieństwa przecież nikomu się nie odmawia, a szczególnie gdy czyjś stan zdrowia jest taki jak u „Sejjed Baszy”. Para małżeńska, która mi towarzyszyła w tej wizycie, przyniosła krzyż z ich mieszkania; ten sam, który leżał na stole u nich w domu, podczas wspomnianej wyżej mszy św. „Sejjed Basza” przycisnął krzyż do chudej piersi i nie chciał się z nim rozstać. Żona powiedziała, że jak zachorował przed rokiem, to zmienił się radykalnie jego stosunek do wiary. Do tej pory był komunizującym agnostykiem, którego zupełnie nie interesowała religia i zdaniem wszystkich było mu z tym do twarzy. Miał spore grono znajomych, miał bliskich kompanów, miał dobrą sytuację materialną, żonę którą bardzo kochał, przez wszystkich był szanowany... Rak zepsuł mu wszystkie życiowe plany i paradoksalnie pomógł mu odnaleźć wiarę.
Dowiedziałem się od siostry, która właśnie złożyła pierwsze śluby zakonne, że pochodzi z Iraku, że wiodło się im bardzo dobrze, że szykowała się do studiów, pasjonowała ją architektura, ale wybuchła wojna i musieli opuścić Kuwejt. Stracili wówczas niemal wszystko, co posiadali, ale dobrze, że udało się im ujść z życiem. Niestety, rozchorował się jej ojciec. Wydali resztę pieniędzy na leczenie, ale nie zdołali go uratować. Zaczęła się twarda walka o przetrwanie, musiała ciężko pracować, czuła straszną samotność, doświadczyła niejednego poniżenia... W efekcie straciła wiarę i przestała się zupełnie modlić, żyjąc w permanentnym szoku od samego momentu rozpoczęcia się wojny. W końcu, udało się jej wraz z matką dotrzeć do Libanu. Tu po raz pierwszy odezwało się w niej powołanie... „Sejjed Basza” i ta piękna dziewczyna, która przed kilku dniami złożyła profesję zakonną — oboje spotkali się w życiu z osobistymi, wielkimi nieszczęściami. Na ile ich nowa wizja życiowa, składane przez nich wyznanie wiary jest odkryciem Chrystusa, a nie strachem przed śmiercią?
opr. aw/aw