Park Etnograficzny w Sanoku to największy polski skansen i jedno z najpiękniejszych muzeów na wolnym powietrzu w Europie
Od jakiegoś czasu skanseny z ich czasem zatrzymanym w miejscu, sielskością i bliskością przyrody dają nam niezwykłe wytchnienie od codziennej gonitwy. Tym razem docieramy do Parku Etnograficznego Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, największego polskiego skansenu i jednego z piękniejszych muzeów na wolnym powietrzu w Europie.
Nie pamiętam dokładnie kiedy miała miejsce akurat ta wizyta w nowosądeckim, ale pewnie miałem kilkanaście lat, jak odwiedziliśmy ciocię, starszą siostrę mojej mamy, która ciągle jeszcze mieszkała w domu, w którym wychowała się również i moja rodzicielka. Dom ten, choć opuszczony, stoi tam po dziś dzień, ale wtedy był jeszcze normalnie zamieszkany. Drewniana chata kryta strzechą, a wewnątrz po jednej stronie korytarza obora dla krów, a po drugiej izby mieszkalne. Ale tym co najbardziej mnie wtedy uderzyło była smutna mina cioci, która zawsze bardzo się cieszyła na przyjazd młodszej siostry, która wraz z innymi wyjechała za chlebem i szczęściem na ziemie odzyskane na Dolnym Śląsku. Ale wtedy właśnie była dziwnie smutna. Na pytanie mamy, czy coś się stało, ciocia odpowiedziała ze zbolałym wyrazem twarzy, że... krowa im choruje. Nie mogłem wtedy zrozumieć, jak można się tak martwić o krowę (nie miałem wówczas pojęcia, że dożyję czasów, kiedy zwierzęta będą bardziej opłakiwane i chronione niż ludzie) i dopiero z czasem do mnie doszło, że taka krowa to była żywicielka rodziny i od niej zależał codzienny byt. Zapadło mi to w pamięć, ale dzisiaj ludzie młodzi zupełnie już nie potrafią zrozumieć tej zależności i zażyłości człowieka z ziemią i zwierzętami, które dawały codzienny pokarm. I właśnie dlatego bardzo potrzebne są skanseny, aby móc zrozumieć, co to znaczy ziemia karmicielka. Trzeba zobaczyć choćby chatę, w której w części mieszkalnej nie ma podłogi, bo po co, ale tam gdzie były krowy podłoga musiała być, bo inaczej nie będzie mleka i nie będzie mięsa. Nie będzie jak przeżyć.
Nigdy jakoś szczególnie nie przepadałem za skansenami, a już szczególnym smutkiem napawały mnie kościoły w skansenach. Można powiedzieć kościoły muzea (choć z drugiej strony zawsze to lepiej niż kościoły kondominia, hale targowe, restauracje, czy dyskoteki, a z takimi również mamy coraz częściej do czynienia). Ale od jakiegoś czasu, właśnie skanseny z ich czasem zatrzymanym w miejscu, sielskością i bliskością przyrody dają mi niezwykłe wytchnienie od codziennej gonitwy. Może to też oznaka starzenia się albo (wreszcie) dojrzewania, bo to co za młodu mnie denerwowało dzisiaj coraz bardziej doceniam. Podobnie jest zresztą z wszystkim co folklorystyczne i tradycyjne. Pamiętam, kiedy byłem młody i pewnie głupi, do dobrego tonu należało na pytanie, czy się czegoś nie lubi odpowiadać: „nie lubię tylko chamstwa i góralskiej muzyki”. Dzisiaj nie mogę sobie wyobrazić, co mogło być „nie halo” z góralską muzyką? I tak, moi drodzy, pośród tych osobistych refleksji docieramy powoli do celu naszej podróży, a mianowicie skansenu w Sanoku. A dokładnie rzecz nazywając do Parku Etnograficznego Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku, uwaga, uwaga, największego polskiego skansenu i jednego z piękniejszych muzeów na wolnym powietrzu w Europie. Tak go opisał sanocki poeta Janusz Szuber: „Miejsce magiczne. Czym jest dla mnie skansen, szczególnie ten nasz sanocki? Myślę, że przede wszystkim wpisaną w słoje i zapach drewna i przedmioty niegdyś codziennego użytku refleksją o czasie, dotykaniem czasu, jeśli w ogóle taki zabieg jest możliwy, w obu jego wymiarach linearnym i kolistym. Jednocześnie jest wejściem w dwie przestrzenie ludzkiej egzystencji — tej na pozór zwykłej wyznaczonej rytmem prac, poczęcia i śmierci i tej drugiej, gdzie poprzez święte obrzędy i czcigodne ikony prześwieca Transcendencja....”
Muzeum Budownictwa Ludowego powstało dzięki sprzyjającej atmosferze, konieczności ratowania ocalałych po wojnie resztek kultury ludowej południowo — wschodniej Polski, ale przede wszystkim dzięki zaangażowaniu ówczesnego wojewódzkiego konserwatora zabytków Jerzego Tura i pierwszego dyrektora sanockiej placówki Aleksandra Rybickiego. Decyzją Ministerstwa Kultury i Sztuki z 24 stycznia 1958 zostało powołane „Muzeum Skansenowskie w Budowie”, a podczas posiedzenia Rady Muzealnej w dniach 22-24 września 1958 roku przemianowano placówkę na Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku. Już osiem lat później w lipcu 1966 roku udostępniono do zwiedzania jako pierwsze obiekty: spichlerz z Przeczycy z 1732 roku, zagrodę ze Skorodnego w Bieszczadach z 1861 roku, również chałupę ze Skorodnego z 1906 roku, cerkiew z Rosolina z 1750 roku wraz z całym zespołem cerkiewnym, chałupę z Dąbrówki z 1681 roku, biedniacką chałupę z 1901 roku, młynek wodny z Woli Komborskiej z II połowy XIX wieku. A potem przybywały kolejne obiekty. Zgodnie z projektem zagospodarowania przestrzennego wszystkie przeniesione obiekty znalazły się w odrębnych sektorach o nazwach: Bojkowie, Łemkowie, Dolinianie, Pogórzanie wschodni i zachodni. Sektory miały odpowiadać przedwojennym grupom etnograficznym i ich fizjograficznemu rozmieszczeniu w terenie oraz sprawiać wrażenie, że zwiedzający znajduje się we wsi bojkowskiej, łemkowskiej, pogórzańskiej czy doliniańskiej. W związku z tym, że park etnograficzny położony jest w zróżnicowanym wysokościowo terenie, budownictwo bojkowskie i łemkowskie znalazły się w wyższej części, pozostałe na płaskim terenie.
Na początku lat 80. XX wieku powstał projekt budowy tzw. „małego miasteczka”, czyli pokazania przykładów budownictwa małomiasteczkowego z przełomu XIX i XX wieku, zrekonstruowanie galicyjskiego rynku ze wszystkimi jego funkcjami. Wygląd domów mieszkalnych, warsztatów rzemieślniczych, obiektów handlowych poprzez wyposażenie ich w sprzęty z epoki, przystosowanie części do celów turystycznych dzięki aranżacji starej poczty, zakładu fryzjerskiego, apteki, zakładu szewskiego i innych ma pokazać ten fenomen kulturowy a właściwie wielokulturowy pogranicza narodowości i kultur. Rynek Galicyjski jest dzisiaj pierwszą częścią parku, którą zwiedzamy.
I wreszcie w końcu lat 90. powstał projekt organizacji „sektora naftowego”. Liczne niegdyś na Podkarpaciu urządzenia przemysłu naftowego zaczęły w zastraszającym tempie zanikać, dlatego w skansenie pojawiła się zrealizowana w latach 2001 — 2004 przy współudziale Sanockiego Zakładu Górnictwa Nafty i Gazu nowa ekspozycja: wieże wiertnicze i sprzęt wydobywczy cieszą się przede wszystkim uznaniem chłopców i są ciekawym zwieńczeniem całego spaceru.
Oszczędzę wam tutaj opisu poszczególnych atrakcji, nie tylko dlatego, że jest ich mnóstwo, ale po prostu nie ma sensu ich wymienianie. Po skansenie można poruszać się samemu, ale zdecydowanie lepiej zrobić to z przewodnikiem, m.in., dlatego, że tylko z przewodnikiem można zwiedzać wnętrza i tam słyszymy najciekawsze historie i dowiadujemy się, czym się różniły zabudowania Łemków od innych i w jaki sposób już z daleka można było poznać do jakiej wioski się dociera. Jeżeli trafi nam się wrażliwy przewodnik, to opowie również o dramacie przesiedlonych w ramach Akcji Wisła Łemków, Bojków i Ukraińców. Zresztą wszystkich ich nazywano Ukraińcami i nikt się nie przejmował faktem, że Łemkowie do UPA nie wstępowali. Można też usłyszeć o dylematach Łemków przesiedlonych do poniemieckich gospodarstw, które pod każdym względem przewyższały ich skromne chaty, ale mimo wszystko wielu z nich nigdy się ze swoim losem nie pogodziło. Choćby w takiej łemkowskiej chacie można zobaczyć zdziwienie dzieci, że w jednej izbie mieszkała cała rodzina, obok pieca był mały kurnik, a ten narożnik z kawałkiem podłogi był przeznaczony dla krowy żywicielki. Zdziwienie budzi też fakt, że przy stole jadało się wyłącznie od święta (normą było jedzenie z ław), a ściany w kurnych chatach bielono tylko do 2/3 wysokości (powyżej tej linii zawisał dym z paleniska, więc byłoby to bez sensu). Są oczywiście także obiekty sakralne: XVII-wieczny kościół, dwie XVIII-wieczne cerkwie bojkowskie, jedna okazała cerkiew łemkowska z samego początku XIX wieku i kilka malowniczych kapliczek, a także budynki użyteczności publicznej: szkoła wiejska, zajazd, oraz obiekty przemysłowe - młyn wodny, wiatraki, kuźnie.
Oczywiście najpierw przeszedłem cały szlak zaproponowany przez przewodnika, a potem jeszcze kilka godzin włóczyłem się po skansenie samotnie obserwując zarówno obiekty, jak i zwiedzających ich ludzi. Jak już powiedziałem wyżej bardzo dobrze oddziaływała na mnie sielskość tego miejsca i wolno biegnący czas. Szczerze mówiąc to ten czas nie biegł tylko szedł i to było naprawdę urzekające.
Oprócz świątyń (nie do wszystkich można było wejść) najbardziej spodobały mi się dwa miejsca. Pierwszym jest stała wystawa ikon karpackich. Jest to prezentacja najlepszych przykładów malarstwa ikonowego z muzealnej kolekcji sztuki cerkiewnej i liczy ponad 200 egzemplarzy. Jak można przeczytać zbiór „powstał w oparciu o prowadzoną w latach 60. ubiegłego wieku przez służby konserwatorskie akcję zabezpieczania dóbr cerkiewnych na obszarze południowo-wschodniej Polski, objętym po II wojnie światowej wysiedleniami w ramach operacji „Wisła”. Muzealny zbiór sztuki cerkiewnej pochodzi z cerkwi podległych najpierw prawosławnej, później greckokatolickiej eparchii przemyskiej i lwowskiej, a w ramach aktualnych granic państwowych — greckokatolickiej diecezji przemysko-nowosądeckiej. (...) Ekspozycja malarstwa ikonowego w sanockim skansenie ma układ chronologiczny, przy czym ikony — jeśli było to możliwe — zostały połączone w zespoły warsztatowe i ikonostasowe. Pozwala to prześledzić, nawet na tak niewielkim wycinku spuścizny artystycznej Kościoła wschodniego, zmiany formalno-stylistyczne i ikonograficzne w ikonach na przestrzeni od XV do początku XX wieku”. Prawdziwa uczta dla ducha no i można się zorientować, że niektórzy Święci są szczególnie ukochani, a jest pośród nich również św. Andrzej. Na szczęście (niestety?) wystawa nie cieszy się zbyt wielkim powodzeniem i można kontemplować ikony w zupełnym skupieniu.
Drugim miejscem są kamienne stacje Drogi krzyżowej wyrzeźbione w piaskowcu całkiem niedawno przez kamieniarza Tadeusza Śnieżka z Jasienicy Rosielnej. Jest to 14 stacji złożonych z 43 figur o drobnych twarzach. Nie są one jakimś dziełem sztuki, ale ciekawa jest ich historia. Ich autor tak naprawdę zajmował się wydobywaniem kamienia z własnego kamieniołomu i używał go do podmurówek i dróg. Dopiero na emeryturze, po zawale serca, postanowił stworzyć coś dla potomnych w tym właśnie Drogę krzyżową. Nasz przewodnik twierdził, że była ona zamówiona przez pewną parafię, ale ponieważ artysta zbyt długo pracował nad swym dziełem, proboszcz wycofał się z zamówienia i pan Śnieżek nie bardzo miał co z nią zrobić. Ostatecznie w 2003 roku trafiła ona do skansenu i w pewnym sensie towarzyszy turystom wzdłuż szlaku na skraju lasu.
A skoro już pojawił się temat proboszcza to podzielę się jeszcze jedną obserwacją. Przy jednym z kościołów (św. Mikołaja) można też zwiedzić plebanię. Oczywiście jest to jeden z najbardziej okazałych domów, a cała posiadłość proboszcza jest zaiste imponująca. Chyba się domyślacie, że właśnie przy tej ekspozycji zwiedzający mieli najwięcej pytań, a i przewodnik chętnie dzielił się pikantnymi szczegółami i detalami, jak choćby „obrabianiem” proboszczowskich hektarów zadawanym za pokutę. No, ale jak się zestawi biedną chałupę łemkowską z jedną izbą z plebanią, gdzie było pięć pomieszczeń mieszkalnych, w tym kuchnia i jadalnia, pokój gospodyni, salonik i sypialnia proboszcza w pokoju bez okien (!), a wszystko to z piecami kaflowymi to trudno się dziwić. Jakkolwiek nie zauważyłem, aby pośród turystów pojawiły się jakieś drobne choćby oznaki chęci posłania własnych synów do seminarium. Może to i dobrze, bo nie tą drogą powinno „przedzierać się” powołanie.
Kiedy na koniec mojej włóczęgi dotarłem do sektora naftowego byłem już na tyle zmęczony, że nie dałem rady zgłębić tajników wystawionych tam rekwizytów, do czego przyznaję się bez bicia. Co nie zmienia faktu, że mrużąc lekko oczy można było poczuć dreszczyk emocji, może niekoniecznie szejka naftowego, ale drobnego przedsiębiorcy i owszem.
Kiedy wybrałem się na południowy wschód Polski, aby odwiedzić skansen w Sanoku, a jednocześnie, jak mieliście okazje przekonać się dwa tygodnie temu pochodzić śladami Jana Pawła II na Gorczańskim Szlaku Papieskim i jego okolicach, przemieszczając się z jednego miejsca do drugiego, jechałem bardzo blisko wspomnianej na wstępie rodzinnej miejscowości mojej mamy. W pewnym momencie pojawił się znak drogowy informujący, że to zaledwie dziewięć kilometrów odległości. W dalszym ciągu mieszkają tam kuzyni, dzieci cioci i ich rodziny. Nie mogłem nie wstąpić. Mimo że miałem bardzo mało czasu, a właściwie wcale go nie miałem. I jak się okazało, całe szczęście, że jednak skręciłem.
Od kilku lat, dokładnie od czasu kiedy w „Opiekunie” przedstawialiśmy drewnianą architekturę Małopolski (wówczas również odwiedziłem moich krewnych przy okazji robienia materiału), wysyłamy nasz dwutygodnik w prenumeracie do moich kuzynów. I kiedy i tym razem pojawiłem się tam tłumacząc się, że nie mam za wiele czasu, bo jestem przejazdem, od razu zostałem zdemaskowany, że pewnie chodzi o „Pilnujcie mi tych szlaków”, co z jednej strony oszczędziło mi dalszych tłumaczeń, a z drugiej bardzo ucieszyło, bo to znaczy, że „Opiekun” nie tylko tam dociera, ale i jest czytany. Ale uzewnętrzniam się dzisiaj tak bardzo nie po to, by mówić o „Opiekunie”, ale żeby przypomnieć sobie i wam, że kiedy wyruszamy na wakacyjne szlaki, aby odpoczywać, zwiedzać, odkrywać na nowo naszą historię, choćby w skansenach, naprawdę warto sprawdzić, czy czasami nie przejeżdżamy dosłownie o rzut beretem od miejscowości, gdzie żyją nasi krewni albo przyjaciele, koledzy ze szkoły, których nie widzieliśmy od wieków. Może to i nie do końca dzisiaj pochwalane, ale nawet bez zapowiedzi, warto wpaść na parę chwil. Może się okazać, że tych kilka nieplanowanych i niezapowiedzianych wizyt będzie najbardziej wartościową częścią całej wyprawy.
opr. mg/mg