Jeśli mnie kochasz, nie zgadzaj się na wszystko. Poradnik dla rodziców

Do rodziców zakochanych w swoim dziecku, którzy - bardziej lub mniej świadomie - porzucili rolę jego przewodnika

Do rodziców zakochanych w swoim dziecku, którzy - bardziej lub mniej świadomie - porzucili rolę jego przewodnika

Jeśli mnie kochasz, nie zgadzaj się na wszystko. Poradnik dla rodziców

I
JA: poczucie tożsamości

Pierwsza perspektywa naszych rozważań wiąże się z tożsamością dziecka, z odczuwaniem własnego „ja”. Można by mówić o „prawie do posiadania swojej tożsamości”, ale przyznaję, że sformułowanie to brzmi z jednej strony dość osobliwie, z drugiej jest zbyt ogólne i sam nie wiem, czy można mówić o tego rodzaju prawie w ścisłym znaczeniu kodeksowym. Wiemy w każdym razie, jak wielkie znaczenie ma dla człowieka tożsamość, a zwłaszcza tożsamość zdecydowanie pozytywna i stabilna. Zaczyna się ona tworzyć już w pierwszych latach życia, poprzez wychowanie otrzymane w domu rodzinnym, dzięki postawie rodziców i ich pewnego rodzaju wrażliwości.

Nie jesteśmy w stanie nawiązać tu do wszystkich starań, które rodzic powinien podjąć w tym względzie; wspomnimy o kilku, które są dziś szczególnie istotne. Mając na uwadze, że nie chodzi o przypadkowe i co najwyżej słuszne starania, ale odpowiedzi na autentyczne prawa dziecka. Oczywiście ma ono prawo nie tylko do tego, żeby rodzice zdrowo je żywili, zapewniając odpowiednio zbilansowaną ilość witamin i białka, codziennie zawozili na salę gimnastyczną i basen, by jego rozwój fizyczny przebiegał harmonijnie, posyłali na lekcje fortepianu i tańca, wypełniając mu dzień górą obowiązków (jak się dalej okaże), ale przede wszystkim, by przekazywali mu poczucie pozytywnej wizji siebie, które współczesna psychologia nazywa podstawowym zaufaniem (basic trust). Z niego rodzi się to najwyższe dobro, którym jest poczucie własnej wartości. Nie da się go niczym zastąpić, bez niego życie staje się udręką, jakby ciągłym żebraniem o coś, co nie może pochodzić ani od innych ani od życia, ale wyłącznie z odkrycia radykalnej miłości, którą rodzice jako pierwsi powinni umieć zapewnić swojemu dziecku. Właśnie to głęboko zakorzenione poczucie miłości, może stanowić bazę, na której rodzice powinni pomóc dziecku zbudować poczucie własnej wartości, dając mu stabilny fundament, bardziej pozytywny niż jakakolwiek nieprzychylne okoliczności, trwały pomimo mogących się zdarzyć klęsk życiowych. Żadna miłość nie jest tak mocna i ostateczna jak ta, którą posiada człowiek wierzący w miłość, bo jest ona nie z tego świata, zakorzeniona w Bogu, tym, który od całej wieczności jest zakochany w pięknie stworzenia, do tego stopnia, że pragnie jego istnienia.

Pomijając zatem aspekt teoretyczny, spróbujmy zasygnalizować chociaż niektóre potrzeby dziecka jako zbiór praw, które ma dziecko w stosunku do swoich rodziców lub wychowawców. Ich zaspokojenie jest warunkiem pozytywnego postrzegania siebie w stabilny i trwały sposób. Często zdarza się jednak, że w teorii wszystko jest jasne i wydaje się przekonujące na poziomie intelektualnym lub pozostaje kwestią wiary, ale człowiek nie może się pozbyć uporczywie pojawiającego się „odwrotnego” uczucia – negatywnej wizji siebie. Jak to możliwe?

1. Prawo do niezaplanowanej przyszłości

W rzeczywistości prawo to jest dodatkową i częstą konsekwencją tego, co nazwaliśmy punktem zerowym, gdy była mowa o błędnej koncepcji dziecka jako prawa: kiedy dziecko staje się prawem, często wyzwala kolejne prawo, które pojawia się niemal automatycznie, czasem również w konkretnym kształcie, pociągając za sobą określone działanie: prawo do zaprogramowania go.

… według uznania programisty

Są różne sposoby „programowania” dziecka: nie tylko techniczny, zakładający bezpośrednią ingerencję w proces ciąży, ale też bardziej subtelne, poprzez wpływanie na jego wzrost, zwłaszcza w pierwszej fazie. Oczywiście dla jego dobra. Szkoda, że to planowanie odbywa się w sposób absolutnie subiektywny, według uznania „programisty”, dokładnie tak jak-mi-się-podoba: dziecko, czyli chłopiec lub dziewczynka, o określonych cechach, naturalnie bez wad i doskonałe pod każdym względem, zgodnie z kanonami kulturowymi lub dominującą ideologią, zgodnie z upodobaniami rodziców (lub tych, którzy się za nich uważają), a nawet dostosowane do wymogów rynku lub różnych subiektywnych wskaźników, czasem mocno dyskusyjnych, decydujących o tym, czy będzie wielkim naukowcem, sportowcem, artystą czy geniuszem, w zależności od tego, czego zapragną lub jak zdecydują inni… Powraca obraz „uzabawkowienia” dziecka.

Z tym wiąże się kolejne prawo: prawo do kontrolowania sytuacji, w tym przypadku do władzy nad całym procesem ciąży, umożliwiające ingerowanie na każdym etapie, by wszystko przebiegało zgodnie z oczekiwaniami, lub do władzy pozwalającej pilotować dalszy rozwój płodu. Poza problemami natury moralnej (których nie będziemy to podejmować), oznacza to całkowite odwrócenie normalnej relacji rodzicedziecko, a co więcej, wypaczenie związku człowieka z tajemnicą istnienia: życie jest czymś, co nieskończenie przewyższa człowieka, nawet w chwili, gdy staje się on jego twórcą i narzędziem przekazywania. Słusznej troski o integralność i dobro dziecka nie można mylić z chęcią otrzymania (lub zademonstrowania) doskonałego produktu, doskonałej zabawki.

Niepokój rodzica, a niepokój dziecka

Pomijając potencjalne urzeczywistnienie oraz dyskusyjność tej koncepcji, problem okazuje się jeszcze bardziej złożony na płaszczyźnie psychologicznej, gdy to dążenie skrywa frustrację rodzica, który próbuje sobie coś zrekompensować poprzez kogoś, kto w jakimś stopniu jest od niego zależny. Wyraźnie widać wtedy, że silniejszym bodźcem do działania jest rodzicielska ambicja, a nie autentyczna miłość i troska o dziecko. Pojawia się więc mechanizm ogólnego zafałszowania całego procesu: w centrum uwagi znajduje się „ja” osoby planującej, a czasem jej rany, które ten plan czy też „zaprojektowane” dziecko ma uleczyć. Konsekwencje będą bardzo negatywne, zarówno dla rodziców, jak i dzieci, dla projektanta i dla projektowanego.

Świetnie mówi o tym Bellieni w swoim przenikliwym komentarzu:

Nigdy nie widziałem bardziej zaniepokojonych rodziców niż ci, którzy wypełniają dziś tłumnie gabinety pediatrów. To właśnie lekarzowi rodzinnemu zwierzają się ze swoich trosk i wątpliwości dotyczących dzieci, nie tylko w kwestii ich rozwoju fizycznego. Pediatra może najwyżej doradzić konsultację z psychologiem. Dziecko jest dziś prawie zawsze jedynakiem, owocem ciąży odkładanej do ukończenia 30-35 lat. Nie tylko: prawie wszystkie pary poddają swój płód testom genetycznym, które są darmowe dla kobiet po 35 roku życia. Tak więc dziecko jest zaplanowane i kontrolowane jeszcze zanim się urodzi. „Postanowiłam, że urodzi się, gdy będę mieć optymalną sytuację na jego przyjęcie, kazałam nawet zbadać jego chromosomy. Jest doskonałe: nie może mnie rozczarować”. Te dzieci przez całe życie będą nosić na sobie ogromny ciężar:>syndrom „ocalonego” z selekcji.
Niepokoje dotyczące tych małych „królów domowych” przychodzą szybko: prawie zawsze jest to pierwszy noworodek, którego matka bierze na ręce, podczas gdy dawniej można było się nauczyć „matkowania” obserwując ciocie lub własną matkę przy rodzeństwie. Pojawiają się więc pierwsze irracjonalne lęki, powszechne wśród świeżo upieczonych matek: „Czy go nie upuszczę? Czy będę mieć wystarczająco dużo pokarmu (a nawet gdyby? Dziecko nie umrze przecież z głodu)?”: Kotki od tysięcy lat wychowują swoje małe działając instynktownie. Dlaczego więc dzisiejsi rodzice piętrzą problemy? Rozumiem wizję koszmaru śmierci łóżeczkowej, której nie można zapobiec, ale obsesja nowej corocznej grypy, potęgowana przez telewizję, to zwyczajnie przesada.

Ten niepokój z pewnością udzieli się dziecku. Poczucie, że zostało się „zaprojektowanym”, zakładając, że jest to możliwe, odbiera człowiekowi przekonanie o własnej, zakorzenionej miłości. W jej miejsce pojawia się pewien rodzaj miłości warunkowej, uzależnionej od tego, czy spełnione zostały cudze oczekiwania. Można by rzecz: jestem kochany, bo odpowiadam czyimś pragnieniom, a nie dlatego, że jestem tym, kim jestem. Nie jestem doceniany przez wszystkich, ale tylko przez kogoś. Nie jestem kochany ogólnie, a tylko w ramach pewnej wizji człowieka lub życia, albo tego, co czyni człowieka godnym uwagi… W każdym razie, przyniesie to głęboką niepewność dotyczącą poczucia własnej wartości, które nigdy nie będzie bezwarunkowe, ale zawsze związane, niebezpiecznie związane… z cudzymi planami lub koniecznością wejścia w gotowy już schemat. Mówiąc wprost: z koniecznością podobania się innym. Jest to ogromnym zubożeniem, a nawet zniewoleniem. Kto za wszelką cenę musi się podobać innym, nigdy nie będzie mógł podobać się sobie ani mieć wysokiej samooceny.

Reakcja w przebiegu rozwoju może być dwojakiego rodzaju: te „małe książęta” stają się albo kujonami, bo nie chcą rozczarować rodziców, albo zamieniają się w nieznośnych buntowników, którzy reagują tak, nie mogąc znieść marzeń swoich rodziców o doskonałości.

2. Prawo do niedoskonałości, przede wszystkim swojej własnej

Mijając się codziennie na ulicy wszyscy możemy się o tym przekonać: nie widać już „niedoskonałych” lub w jakiś sposób naznaczonych chorobami genetycznymi dzieci. A w każdym razie, jest ich o wiele mniej niż mogłoby być.

„Genetyczne wyrzutki”

Po części zostały ocenzurowane przez massmedia; po części wstydzą się ich rodziny, które czują się trochę jak «genetyczne wyrzutki», więc trzymają chore dzieci w domu. Żyjemy w społeczeństwie, które tak naprawdę ich nie akceptuje, mimo licznych deklaracji, które często nie wykraczają poza drobną zmianę lub grę słów (na przykład nazywanie takich osób „sprawnymi inaczej” zamiast niepełnosprawnymi). Niepokoi myśl, że żyjemy dziś w kulturze, która nie potrafi zaakceptować inności. Przede wszystkim jednak ich nie widzimy, bo zostali poddani aborcji. Wydaje się, że są „wyszukiwani” ze szczególną starannością jeszcze przed urodzeniem, gdy tylko można stwierdzić ich obecność, a jeśli się ona potwierdzi, zbyt często uniemożliwia się im przyjście na świat. Bo dzisiaj, żeby się urodzić, trzeba zdać egzamin, który daje rodzaj świadectwa o prenatalnej zdolności do przyjścia na świat.

Niepokojące jest to, że nie dziwi nas już takie przesiewanie i selekcjonowanie: stało się normą . Najlepiej świadczy o tym niedawne wystąpienie paryskiego deputowanego, który w reakcji na stwierdzenie, że we Francji usunięto 96 procent płodów z zespołem Downa powiedział w Parlamencie: „Prawdziwe pytanie, które sobie zadaję brzmi: dlaczego zostaje 4 procent?”. Niewiarygodna arogancja pana deputowanego i przerażająca pogarda dla tych osób ! Wygląda na to, że nawet podejrzenie o niski wzrost u przyszłego potomstwa może stanowić niedoskonałość, która uprawnia do zabicia płodu. Na łamach czasopisma „Archives de Pédiatrie” już w 1996 roku pojawiały się odważne głosy przeciwko usuwaniu płodów w oparciu o przewidywanie niskiego wzrostu. Widać drastyczny spadek tej cechy w przekroju społeczeństwa, oczywiście nie dlatego, że znaleziono na to lekarstwo.

Zaskakujące i bulwersujące jest to, że za każdym razem, według tej okrutnej logiki, która prowadzi do eliminowania niedoskonałego płodu, niedoskonałość jest postrzegana jako coś absolutnego i totalnego, co w najmniejszym stopniu nie pozwala dostrzec pozytywnego elementu, który stanowi przecież część niedoskonałego życia tych osób, o czym mówi mama dziewczynki z zespołem Downa: „Wiele osób nie wie, jak wiele miłości mogą dać dzieci dotknięte zespołem Downa. Tego uczucia nie da się porównać z uczuciem wszystkich innych dzieci razem wziętych. Ich miłość jest czymś wyjątkowym, a ludzie nie zdają sobie sprawy, co traci ludzkość likwidując te dzieci zanim się urodzą”.

Wtórna profilaktyka i kultura chorobliwego lęku przed dziećmi

Niektórzy nazywają ją wtórną profilaktyką, posługując się swobodnymi eufemizmami, którym Pier Giorgio Liverani przykleiłby etykietkę nowomowy. Mnożą się instytucje mające za zadanie ją rozszerzyć. Rodzice i lekarze powinni się zastanowić: szukanie bezpośredniej bądź pośredniej odpowiedzi na temat chromosomów płodu, gdy można jeszcze dokonać aborcji i po to, żeby ją wykonać, nie robiąc nic, by dziecko zoperować i leczyć, jest bardzo dziwne i rażąco sprzeczne ze świętością osoby ludzkiej. Żyjemy w epoce naznaczonej kulturą lęku przed dziećmi. Dziecko, które ma się urodzić, powoduje strach, bo może nie być doskonałe; ta fobia jest oznaką głębokiego lęku historycznego, który niestety zbyt często zdobywa przewagę nad innym historycznym i głębokim instynktem, którym jest życie.

Wszyscy bez wyjątku powinniśmy zrozumieć, że ta rzekoma „profilaktyka” zdrowotna i dążenie do doskonałości są ze strony rodziców co najmniej dwuznaczne, a może wręcz obłudne. Nie tylko dlatego, że wykorzystują je bardziej jako narzędzie dla siebie, a nie dla dobra dziecka, ale oznaczają troskę o coś, co choć cenne – nie jest najwyższym i ostatecznym źródłem wrodzonej miłości istoty ludzkiej. Jakby ci rodzice mogli kochać lub docenić dziecko tylko pod warunkiem, że będzie ucieleśniać ideał fizycznej lub psychicznej doskonałości, który sami zdefiniowali; a nie kochać je samo w sobie, przede wszystkim za to, że jest, a dopiero potem za to, co będzie w stanie robić, za jego tajemniczą i wrodzoną godność istnienia, jedynego-wyjatkowego-niepowtarzalnego, a nie za to, jak wygląda. Zachowują się tak, jakby człowiek nie miał wnętrza i liczyła się tylko uroda i prezencja lub zdolności intelektualne. Nie do zniesienia jest dla nich myśl, że dziecko może mieć jakąś wadę, zwłaszcza gdy jest ona widoczna i może źle świadczyć o rodzicu. Woleliby wręcz, żeby nie istniało. Dokładnie odwrotnie od tego, co dzieje się w Bogu, którego tak przyciągnęło piękno stworzenia, że zapragnął jego istnienia.

Podobny brak świadomości lub równowagi w wychowaniu dzieci przejawiają rodzice, którzy pewnego dnia, gdy dziecko dostanie w szkole jedynkę z matematyki, nie robią mu wymówek, ale obwiniają nauczyciela, który nie rozumie, że dziecko nie rozumie („No jak to, przecież idealnie go zaplanowałam, to nie może być jego wina!”).

Najgorsze jest, że tego rodzaju ocena godności ludzkiej przenosi się prawie automatycznie na dziecko, jak nieunikniona infekcja. Jego obraz własnej tożsamości będzie równie skrzywiony, ukierunkowany na zewnętrzną i widoczną doskonałość, co sprawi, że coraz bardziej będzie się koncentrować na poszukiwaniu swojej wartości w swoich zdolnościach i zasobach, w aprobacie innych i w konkurencji społecznej, stopniowo przestając dostrzegać swoją wewnętrzną godność i bez skrupułów depcząc godność innych, jeśli pozwoli to być najlepszym. To dążenie do perfekcjonizmu pojawia się wtedy, gdy dziecko jest „programowane” i zachęcane do bezgranicznego uwielbienia siebie i swojej doskonałości, choć towarzyszy mu tłumiony i wpisany na stałe wewnętrzny żal, że nie jest kochane i doceniane samo w sobie. Jak Narcyz. Zaplanowany jako doskonały i zanurzony w swoim ułomnym dążeniu do doskonałości, w swojej naprawdę płynnej tożsamości…

Zachęcamy do przeczytania tej książki mamę i tatę zakochanych w swoim dziecku, którzy – bardziej lub mniej świadomie – porzucili rolę jego przewodnika. Zapomnieli, że dziecko ma także niewyobrażalne dla wielu rodziców prawa: prawo do posiadania własnej tożsamości, prawo do swojego niedoskonałego życia, prawo do pomyłek, błędów, zadawania pytań i otrzymywania odpowiedzi, do uczenia się i stopniowego rozwoju. Książka przeznaczona jest również dla tych rodziców, którym ciągła walka o doskonałość swojego dziecka przyniosła rozczarowanie, dziecku zaś nieszczęście, a przecież chcieli mu tego oszczędzić! Warto, aby przeczytali ją także rodzice, którzy koncentrując się na zaspokajaniu potrzeb dzieci, pozbawili je pragnień i marzeń, jakże ważnych elementów kształtujących osobowość.

Autor w sposób barwny, z ojcowską wrażliwością wyjaśnia rodzicom fundamentalne zasady wychowania, od których zależy przyszłe szczęście ich dzieci. W oparciu o przykłady z życia podpowiada kierunek w pełnieniu tej trudnej, a zarazem fascynującej misji wychowawczej. Czyni to z łagodnością, nie oceniając i nie wywołując poczucia winy.

Książka jest TUTAJ!

opr. ac/ac

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama