O syndromie poaborcyjnym
7 tygodni od zapłodnienia. Foto: Andrzej Zachwieja
Kazałam mężowi obudować balkon, kilka razy było tragicznie — tłumaczy moja rozmówczyni. Dziś porusza się za pomocą wózka, zachorowała na stwardnienie rozsiane. Ale zawsze mogłaby podnieść się na silnych rękach. Musiała się zabezpieczyć.
— Ci, którzy mówią, że usunięcie dziecka to koniec problemu, że można wrócić do pracy, kariery, spokojnego życia, nie wiedzą, co mówią. Bo wtedy problem dopiero się zaczyna. Do dziś nie mogę dojść do siebie. To nieprawda, że za pięć lat będziesz mieć kolejne dziecko. To już nigdy może się nie udać, lekarze też popełniają błędy, a poza tym pozostaje kwestia psychiki. Po pierwszej aborcji wiedziałam, że popełniłam błąd, że całe życie to będzie za mną chodzić... Jak tak można było „z przyczyn społecznych”? Brzydzę się samej siebie. Kiedy z kimś na ten temat rozmawiam, nazywam sprawę po imieniu — „zabijanie”. Ale przed samą sobą — „usunięcie ciąży”, tak mi łatwiej. Przyznaję, że o tych dzieciach rzadko wspominam, bo to dla mnie bardzo bolesne. Chociaż, gdy modlę się za całą rodzinę, to też za te nienarodzone. One nie dają o sobie zapomnieć. Nieraz słyszę, jak płaczą: „mamo”, „mamo”. Idę na zakupy, patrzę w telewizor, a to wraca. Już myślałam, że oszalałam, jednak gdy otwieram szufladę i widzę różaniec, wszystko przechodzi. Tak sobie wmówiłam, że zabiłam ich troje. Teraz pani powiem, że było ich więcej...
Płacze głośno, jakby sama była małą dziewczynką.
Przyjmuje mnie w mieszkaniu przed południem, kiedy nie ma domowników, bo wyszli do pracy. Na wieszaku marynarka męża, kurtka syna, w pokojach na drzwiach szafy suknie córek. Tamte jej dzieci nie noszą ubrań. Nie mają imion i zdjęć. Ani swoich grobów. Może ich twarzy doszukuje się w postaciach aniołów i świętych na obrazach ustawionych na komódce. Widać, że na nie patrzy, bo obok leżą odłożone okulary. Sama też nie chce podawać imienia.
— Niech pani mi da na imię Ania, ile to jest Anek — stawia warunek. Anonimowa jak one. — Gdy byłam panienką, marzyłam, że będę miała dużo dzieci i mówiłam to mamusi — opowiada i czyści dłonie z zacierki, którą robiła do zupy. — Dzisiaj niby dzieci są, ale ich nie ma. Idą do pracy i siedzę w pustym domu. Zupinę jakąś im gotuję i czekam. Od dzieciństwa byłam bardzo wierząca, to przez mamę. Zawsze mówiła: „Bez Boga ani do proga”. I cytowała Mickiewicza: „Im dalej od Boga ucieczesz, tym cięższy łańcuch wleczesz”. Nie jestem polonistką, ale lubię poezję, ona daje wiele do myślenia. Mama zmarła wcześnie, po sześćdziesiątce, na raka. Czekała na mnie, żeby odejść. Gdy ją zapytałam: „Co mogę dla ciebie zrobić?”, powiedziała: „Uklęknij i módl się”. Zmarła ze „Zdrowaś Maryjo” na ustach, w samo południe, gdy mówią „Anioł Pański'.
Kiedy zaszłam w ciążę, to był ważny moment, bo wtedy byłam panienką, tak jak teraz moja córka Wiesia. Gdy nam z mężem powiedziała o ciąży, tośmy się ucieszyli: „Córeczko, będzie nowe życie, pierwszy wnuk, szczęście!”. Ja ze strachem powiedziałam o swoim stanie chłopakowi, ale wiedziałam, że jest pobożny, więc mnie nie zostawi. Wzięliśmy ślub. Mąż uwielbia dzieci. Gdy niedawno byliśmy u bratanka, to cały czas małego nosił na rękach... Po pierwszym porodzie miałam komplikacje i lekarz powiedział, żeby już nie rodzić. Ale mamusia mnie uspokajała: „Ludzie wiedzą swoje, Pan Bóg swoje”. I przyszła na świat druga córeczka. A potem była trzecia ciąża. Nie wiem, jak to się stało, że poszłam wtedy do lekarza... Moja koleżanka, niewierząca, urodziła. A ja nie...
— Usuwanie — to była wspólna decyzja z mężem. To były takie względy przyziemne. Nie mieliśmy znikąd wsparcia, drobne dzieci w domu, małe mieszkanie, a ja w tym momencie zapomniałam o Bogu. Lekarz też swoje zrobił, bez słowa wypisał papierek: „z przyczyn społecznych”. Dziś kobiety domagają się odszkodowania za to, że nie zgodzono się na aborcję ich dzieci. Ja powinnam żądać odszkodowania, że tak szybko kierowano mnie na zabijanie swoich. Prawie w tym samym czasie zmarli mama i tata. Potem ta usunięta ciąża. Wielu rzeczy nie pamiętam, nie chciałam o tym myśleć. Długo nie mogłam sobie wybaczyć. Opowiadałam o aborcjach księżom na każdej spowiedzi, aż jeden mnie zrugał: „Bóg ci przebaczył, przebacz sobie też”. Po zabiciu pierwszego dziecka leżałam plackiem sześć tygodni i patrzałam w sufit. Mąż wszystko robił w domu, nic nie mówił, jest mało wylewny. Ale gdy przyszła kolejna ciąża, znów się wystraszył: „Jak sobie poradzimy?”.
Niedawno oglądaliśmy z mężem maleństwo córki Wiesi na USG, w czwartym miesiącu. To taka tancerka, jak to skacze w brzuszku. Gdyby za naszych czasów można było tak dziecko zobaczyć, nigdy bym ani jednego nie zabiła. A przecież mogłam wychować i siódemkę... Jak dwa, to i cztery... Po każdym porodzie fizycznie świetnie się czułam. Teraz ludzie adoptują po kilkoro dzieci. Moja znajoma stworzyła rodzinę zastępczą dla dziesiątki niepełnosprawnych. A ja, razem z mężem, szłam do szpitala po skierowanie na zabieg.
Kiedy kolejny raz zdecydowała się zabić dziecko, jak zwykle wstąpiła do gabinetu na rutynową rozmowę z lekarzem. To była dr Maria Bienkiewicz, obrończyni życia poczętego, która uratowała przed zamordowaniem setki dzieci.
— To była trudna rozmowa, nie chciałam słuchać Marii — pamięta. — Ale ona jest niezłomna. Kiedy od niej wyszłam, powiedziałam mężowi: „Nie będę tego robić, będziemy mieć syna, bo o nim marzyliśmy”. Potem Maria przyniosła mi książkę o kard. Wyszyńskim. Traf chciał, że to on mnie bierzmował. Przypomniało mi się, jak grzmiał z ambony: „Matki, nie zabijajcie swoich dzieci!”. A ja, matka Polka, miałabym zabić syna? Postanowiłam dziecku dać imię Stefan. „Kardynał Wyszyński cię uratował” — powiedziałam mu kiedyś. „I dr Maria” — ale tego już głośno nie dodałam. Pamiętam te godziny rozmów, te modlitwy, które za mnie odmawiała. Teraz ja modlę się za nią. Tak naprawdę to trzyma mnie Matka Boska i Różaniec. Bo niby każdy odpowiada za siebie, ale to nie takie proste. Matka, która ma w sobie dzieciątko, odpowiada za dwie osoby. I jeśli pozbywa się tej drugiej, bezbronnej, powinna być sądzona za morderstwo... Czuję, że Stefan to moje zło odkupił. Bardzo kocham ten świat i lubię trochę filozofować. Bóg go stworzył taki piękny nie dla siebie, ale dla nas. A my potrafimy tak wiele zepsuć. Niejedna osoba mi mówi, że jestem silna. Kiedy zachorowałam na stwardnienie rozsiane, nie poddałam się, żyję, spotykam z ludźmi, pracuję na komputerze. Tylko kiedy myślę o tym, co się stało, robię się słaba. Napisałam kiedyś taki wiersz: „Jak sen znikły nam bzy i jaśminy, a z nimi wszystkie marzenia, pozostały mi drogie dzieci jedynie tylko wspomnienia”.
— Co jest dla pani najważniejsze? — pytam.
— Rodzina. Dla rodziny zrobię wszystko. Gdyby moje dzieci dowiedziały się, co zrobiłam, to by mnie znienawidziły. Same są przeciwnikami aborcji. One sobie nie wyobrażają, że mogłabym zabić. A ja chcę być dla nich dobrą matką, bo za taką mnie uważają. Gdyby się dowiedziały, musiałabym odebrać sobie życie. Dlatego chcę utrzymać wszystko w tajemnicy.
Andrzej Zachwieja
opr. mg/mg