O szansach na zmianę polityki rodzinnej w Polsce mówi Marek Jurek, kandydat w wyborach prezydenckich
O szansach na zmianę w polskiej polityce mówi Marek Jurek, kandydat na prezydenta.
Przemysław Kucharczak: Po co Pan startuje, skoro i tak Pan nie wygra?
Marek Jurek: — O tym, kto wygra, zdecydują wyborcy. Gdyby było to z góry wiadome — nie warto byłoby przeprowadzać wyborów. Przekonanie, że nie mamy wpływu na wynik wyborów, że możemy wybierać jedynie w zamkniętym świecie władzy — to objaw fatalnej oligarchizacji naszego państwa.
Patrzę na sondaże. Kandydaci na prezydenta z PO i PiS mają też większe pieniądze na kampanię niż Pan. Jasne, Dawid czasem pokonuje Goliata, ale rzadko.
Wyborcy, którym podoba się dzisiejszy stan polskiej polityki, wypełnionej wzajemnymi atakami partii nie różniących się zbytnio w sprawach najważniejszych, oczywiście powinni głosować na któregoś z kandydatów świata władzy. Ja zwracam się do ludzi, którzy chcą zmienić polską politykę. I z poparciem Polaków, którzy myślą podobnie, chcę ją zmienić.
Ale wielu Polaków wybiera w głosowaniu „mniejsze zło”, które ma szanse na zwycięstwo. Ludzie często nie głosują na kandydata, którego najchętniej widzieliby w fotelu prezydenta, bo im się wydaje, że oddany na niego głos się zmarnuje.
Dla mediów szanse na zwycięstwo ma tylko Bronisław Komorowski. Według tej logiki, nie powinien startować ani Szmajdziński, ani Pawlak, ani prezydent Kaczyński. O nim też się często mówi, że nie ma szans. Doświadczenie uczy, że naprawdę przegrywają ci, którzy nie startują — jak Unia Wolności przed dziesięciu laty.
Jak więc Pan przekona wyborców, którzy boją się stracić głos, żeby go oddali właśnie na Pana?
Nasze głosy mają znaczenie, jeśli oddajemy je na polityków, którzy nas naprawdę chcą reprezentować. Popieranie przez opinię chrześcijańską polityków, którym nie zależy na cywilizacji chrześcijańskiej, nie ma żadnego sensu. Zresztą spójrzmy, jak to robią nasi oponenci. W naszym kraju nie doszło do dekomunizacji — bo Włodzimierz Cimoszewicz zmobilizował środowiska postkomunistyczne, zbierając milion głosów w wyborach w 1990 r., w których zajął czwarte miejsce. To, niestety, wystarczyło. Oni swoich głosów nie stracili, a np. ZChN, który popierał Lecha Wałęsę już od pierwszej tury — swoją szansę stracił. Nie tylko na bezpośredni silny mandat, ale, jak się okazało, również na dekomunizację. Leszek Moczulski podjął w 1990 r. odważną kampanię, zajął wprawdzie piąte miejsce, ale to starczyło, by wywalczył samodzielną pozycję dla KPN na następne dziesięć lat. A wracając do dzisiejszej kampanii — proponuję zmianę polskiej polityki, nadanie jej wyraźnego kierunku i przywrócenie w niej zasad, przekonań, odpowiedzialności. Od nas zależy, czy tę zmianę przeprowadzimy. Da Bóg, że te wybory będą momentem przełomowym. Ale jeżeli będzie to tylko moment „etapowy”, to też trzeba dobrze przejść ten etap.
Dlaczego w takim razie Pańska partia, Prawica Rzeczypospolitej, przegrała ostatnie wybory?
Te wybory spełniły swoją rolę, Prawica jest po nich piątą partią w Polsce. Z tych wyborów jest jeszcze jedna nauka — o wyniku decyduje solidarność. Pierwszy powód — mielibyśmy znacznie lepszy wynik, gdyby nie zupełnie niepotrzebna akcja międzynarodówki Libertas; niepotrzebna, bo upadła od razu po wyborach. Drugi powód to nieuczciwa kampania pod hasłem „nie mają szans”, przeprowadzona przeciw nam na rzecz PiS. Po wyborach spotykałem bardzo wielu ludzi, którzy żałowali, że nie oddali na nas głosu — bo uwierzyli tej propagandzie. I po trzecie sondaże. Gdyby od początku pokazały wynik, jaki zdobyliśmy, dostalibyśmy dwa razy więcej głosów, bo ludzie widzieliby wzrost poparcia społecznego dla Prawicy. Dlatego o tym mówię, bo o wyniku rozstrzygnie solidarność — jeśli Polacy, którzy podzielają moje poglądy, udzielą mi poparcia. A konkurencja
będzie starała się zniechęcić ludzi do głosowania według przekonań.
Gdyby ta kampania potoczyła się w sposób nieprzewidywalny i to jednak Pan by wygrał, to czym różniłaby się Pana prezydentura od prezydentury Lecha Kaczyńskiego?
Zasadą mojej polityki będzie: najważniejsza jest rodzina. Bez tego nie stawimy czoła najważniejszemu wyzwaniu, którym jest kryzys demograficzny.
A konkretnie?
Trzy lata temu Sejm z inicjatywy Prawicy Rzeczypospolitej obniżył podatek PIT dla rodzin wychowujących dzieci. Trzeba to kontynuować przez wydłużenie urlopów macierzyńskich. We Francji ten urlop od drugiego dziecka trwa trzy lata. Nas stać na natychmiastowe wprowadzenie trzech kwartałów urlopu macierzyńskiego od drugiego dziecka i rocznego urlopu dla tych stosunkowo nielicznych matek, które rodzą trzecie bądź następne dziecko. Stać nas też na docenienie pracy matek kilkorga dzieci, które pracowały w domu, przez przyznanie im emerytur. Prezydent powinien stale inspirować każdy rząd (m.in. korzystając z instytucji Rady Gabinetowej) do zaangażowania na rzecz praw rodziny.
Na forum Unii Europejskiej Polska powinna konsekwentnie bronić zasad solidarności, budować opinię chrześcijańską, wzmacniać współpracę środkowoeuropejską. Bez jałowej wojowniczości, która najczęściej (jak w wypadku traktatu lizbońskiego) łatwo przechodziła do kompletnej kapitulacji. I trzeba zreformować instytucje: wprowadzić wybory większościowe w jednomandatowych okręgach wyborczych i znieść obecny system finansowania partii politycznych.
A czym różniłby się prezydent Marek Jurek od prezydenta Komorowskiego?
Na forum europejskim rząd PO nie prowadzi polityki, tylko dryfuje, zabiega o stanowiska, i to wcale nie najważniejsze (o czym świadczy porażka w sprawie europejskiego korpusu dyplomatycznego). PO bez żadnego sensu uruchomiła przyspieszoną ratyfikację traktatu lizbońskiego. Kraje mniejsze od nas, jak Irlandia i Czechy, wykorzystały ratyfikację do wynegocjowania protokołów dodatkowych. Nasi politycy nie mieli odwagi postawić nawet tak oczywistych kwestii, jak wyrównanie dopłat dla polskich rolników do poziomu państw zachodniej połowy Unii albo zrównanie zasad pomocy publicznej między nami a Niemcami.
Jej brak zatopił polskie stocznie. Ale przejdźmy do samego Komorowskiego.
O ile prezydentowi Kaczyńskiemu w sprawach cywilizacji życia i praw rodziny można zarzucić głównie bierność, o tyle marszałek Komorowski startuje z posłem Palikotem w zapleczu — a to wróży jak najgorzej. Bronisław Komorowski jest kandydatem liberalnym, reprezentującym dzisiejsze status quo. Największe wyzwanie tej kampanii to przekonać Polaków, żeby uwierzyli w znaczenie swojego głosu, że możemy polską politykę zmienić. Każda grupa wyborców, której kandydat zdobędzie znaczący wynik w tych wyborach, wpłynie na dalszy bieg polskiej polityki. W żadnym wypadku nie powinniśmy wrzucać naszego głosu do cudzego worka, oddawać go politykom, dla których nie będzie on moralnym zobowiązaniem.
opr. mg/mg