Miłość na manowcach. Siedem mitów na temat miłości

Kochać to promieniować taką radością w obliczu tej drugiej osoby, takim zachwytem wobec niej, taką troską o nią i o jej los, nawet w najdrobniejszych sprawach, by przy mnie chciało jej się żyć dosłownie w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji

Wydawnictwo M

Mylić miłość
z jej imitacjami
to popełniać tak poważny błąd,
jakby mylić dobro ze złem
albo życie ze śmiercią


fragment książki:

Rozdział drugi

Siedem mitów na temat miłości

Miłość to najbardziej niezwykła postawa człowieka wobec człowieka. To postawa najszlachetniejsza, najmądrzejsza, odpowiedzialna, czysta i czuła. Miłość jest postawą, która wynika z tego, że zachwycam się osobą, którą kocham, że widzę w niej największy skarb na tej ziemi, że chcę ją wspierać w sytuacjach trudnych, a w radosnych pragnę cieszyć się razem z nią. Kochać to promieniować taką radością w obliczu tej drugiej osoby, takim zachwytem wobec niej, taką troską o nią i o jej los, nawet w najdrobniejszych sprawach, by przy mnie chciało jej się żyć dosłownie w każdej, nawet najtrudniejszej sytuacji. Jeśli moja postawa nie sięga tego poziomu, to nie jest to jeszcze miłość z mojej strony. Miłość to takie odnoszenie się do drugiej osoby, które daje jej niewyobrażalną siłę i entuzjazm życia. Miłość wnosi w codzienność kochanej osoby to wszystko, co sprawia, że zwykłe życie zamienia się w niezwykłe święto!

Można jednak – i warto – przytoczyć co najmniej siedem niebezpiecznych mitów na temat miłości. Postaram się w sposób syntetyczny przedstawić każdy z nich.

Mit pierwszy: istotą miłości jest seks

Niektórzy ludzie, gdy mówią, że się kochają, mają na myśli współżycie seksualne. Jeszcze bardziej wyrazistą formę mit ten przybiera w środowisku osób homoseksualnych. Osoby takie publicznie deklarują, że kierują się orientacją seksualną, a następnie dodają, że oni też mają prawo do miłości i szczęścia. To klasyczny przykład utożsamiania miłości z popędem i współżyciem.

Miłość na manowcach. Siedem mitów na temat miłości

Gdyby rzeczywiście istotą miłości było współżycie seksualne, to moi rodzice nie mogliby mnie kochać, a ja nie mógłbym kochać moich rodziców. Nie mógłbym odnosić się z miłością także do moich przyjaciół czy studentów, gdyż z nikim nie współżyję. Miłość byłaby tym samym co współżycie wtedy, gdyby być człowiekiem znaczyło być samcem. Gdyby istotą miłości było współżycie, to najbardziej „kochałyby” zwierzęta, ponieważ one nie mają takich problemów czy zaburzeń seksualnych, jakie spotykamy u ludzi. Z kolei spośród ludzi najbardziej „kochaliby” gwałciciele, gdyż oni współżyją nawet z tymi, którzy nie chcą współżyć, czyli – idąc za logiką tego pierwszego mitu – gwałciciele ofiarnie „kochają” nawet tych, którzy wcale nie chcą być kochani. Człowiek nie jest zwierzęciem, a miłość to coś niebotycznie większego niż instynkt, popęd, orientacja seksualna czy współżycie. Poza małżeństwem kocham właśnie wtedy, gdy z nikim nie współżyję. Miłość wiąże się z seksualnością wyłącznie w małżeństwie, ale nawet tam jest tylko jednym z wielu sposobów komunikowania sobie wzajemnej miłości przez męża i żonę. Jeśli nie ma jednocześnie innych sposobów, to nawet w małżeństwie współżycie seksualne staje się nieczyste, czyli staje się przejawem pożądania bądź uległości, a nie wzajemnej miłości. Jedynie w małżeństwie potwierdzanie miłości także za pomocą współżycia jest czymś mądrym i radosnym, gdyż męża i żonę łączy najsilniejsza z wyobrażalnych więzi i dlatego wiąże się ona z najsilniejszym z wyobrażalnych gestów bliskości, czułości, wzajemnej wierności i ufności. Poza małżeństwem współżycie seksualne nigdy nie jest wyrazem miłości. Jest ono bardzo poważną krzywdą, a nie błogosławieństwem.

Mit drugi: istotą miłości jest uczucie

Niemal codziennie przekonuję się, jak bardzo popularny jest ten mit. Te dwa słowa – miłość i uczucie – często wypowiadane są jednym tchem. Wielu ludzi nie powie o miłości inaczej, niż że jest to uczucie miłości. Mit, że miłość to uczucie, jest najbardziej powszechny i najmocniej zakorzeniony w świadomości ludzi różnych pokoleń. Na szczęście stosunkowo łatwo jest ten groźny mit zdemaskować i się od niego uwolnić. Otóż, gdyby istotą miłości było uczucie, wówczas nie moglibyśmy miłości ślubować. Nasze uczucia są zmienne i zależne od wielu okoliczności. Są też czasem wręcz groźne, zwłaszcza wtedy, gdy mamy do czynienia z bardzo silnymi przeżyciami. Niekiedy bywają ślepe, jak to ma miejsce na przykład w wyjątkowo silnym zakochaniu. Zakochany w chwili uczuciowego uniesienia może oddać życie za swoją wybrankę, ale może też zabić ją w ataku zazdrości, o czym czasem mówią kroniki policyjne.

O dramatycznych niekiedy skutkach kierowania się uczuciami ludzie zakochani nie chcą pamiętać. I właśnie dlatego tak wielu z nich – i tych młodych, i tych całkiem już dorosłych, ale nie całkiem dojrzałych – nie wyciąga wniosków z najbardziej nawet bolesnych błędów, jakie popełniają ci, którzy mylą zakochanie i uczucie z miłością. Miłość nie zabija. Miłość chroni i sprawia, że kochanej osobie chce się żyć nawet wtedy, gdy doświadcza bardzo bolesnych przeżyć. Uczucia są nieobliczalne i zmienne, a miłość jest najbardziej obliczalną i niezmienną postawą. Miłość jest postawą panującą nie tylko nad popędami, ale także nad uczuciami. Gdyby miłość była uczuciem, to ten, kto kocha, musiałby kierować się uczuciami, a nie prawdą, mądrością, odpowiedzialnością, troską o kochaną osobę. Uczucia – i to silne – przeżywają już małe dzieci, ale to nie znaczy, że w tej fazie życia potrafią one kochać. Uczucia skupiają nas na sobie, a miłość pomaga nam koncentrować się na osobach, które kochamy, po to by je coraz lepiej rozumieć i coraz bardziej wspierać w rozwoju. Od przeżywania silnych uczuć i emocjonalnego zauroczenia do miłości jest jeszcze daleka droga.

Utożsamianie miłości z uczuciem nie bierze się znikąd. Wiąże się ono z faktem, że gdy kochamy, to wtedy zawsze przeżywamy uczucia, i to zwykle silne. Jeszcze silniejsze i trwalsze niż te związane z zakochaniem! Kto kocha, ten wie, że to, co przeżywa zakochany, to jeszcze nic w stosunku do intensywności uczuć, jakich doświadcza człowiek, który dojrzale i wiernie kocha. Ten, kto kocha, tak bardzo cieszy się tą drugą osobą i tak serdecznie z nią współcierpi, gdy przeżywa ona coś bolesnego, że zakochany nawet pojęcia o tym nie ma. Kto kocha, ten przeżywa najsilniejsze uczucia, jakich może doświadczyć człowiek. Nie oznacza to jednak, że się nimi kieruje. Miłość zwykle wręcz wyklucza kierowanie się uczuciami. Dla przykładu: kochający mąż czy ojciec kieruje się troską o żonę i dzieci niezależnie od uczuć, jakie w danym momencie do nich żywi. Potrafi kochać nawet wtedy, gdy jest kimś z bliskich rozczarowany i odczuwa wobec tej osoby smutek czy wręcz złość i zagniewanie.

Przekonaniu, że miłość to uczucie, towarzyszy zazwyczaj równie błędne przekonanie, że wtedy, gdy kochamy, przeżywamy wyłącznie piękne, wzruszające, radosne uczucia. Kto twierdzi, że miłość to takie piękne uczucie, ten jeszcze nikogo dotąd dojrzale nie pokochał. Zwykle ktoś taki myli miłość z pierwszą, najbardziej radosną i beztroską fazą zakochania. Gdyby bowiem ten ktoś pokochał chociaż jedną osobę, toby już wiedział, że czasem się tą osobą cieszy, a czasem w związku z nią przeżywa niepokój czy wręcz bardzo cierpi, bo kochana osoba jest chora, bo ktoś ją krzywdzi lub ona sama popełnia błędy i wchodzi na błędną drogę życia. Wyobraźmy sobie rodziców, którzy kochają nastoletniego syna i któregoś dnia odkrywają, że jest on narkomanem. W takiej sytuacji kochający rodzice przeżywają niewyobrażalne cierpienie, potężne rozterki, lęk o przyszłość. Przeżywają to wszystko właśnie dlatego, że kochają i że los syna tak bardzo leży im na sercu. Nawet w tak skrajnej sytuacji nie kierują się uczuciami i nie przestają kochać.

W tym momencie przychodzi na myśl cierpliwie kochający ojciec z przypowieści Jezusa o synu marnotrawnym. Jego postawa pomaga nam zrozumieć do końca relację między miłością a uczuciami. Syn, który przychodzi do ojca i mówi: daj mi pieniądze, a ja sobie pójdę w świat, oznajmia ojcu, że go nie kocha i że najbardziej ucieszyłby się śmiercią ojca, bo wtedy od razu przejąłby po nim cały majątek. Ten syn gardzi swoim ojcem i zupełnie nie przejmuje się emocjonalnymi ranami, jakie zadaje ojcu. Odrzucony i wzgardzony przez własnego syna ojciec nie kieruje się uczuciami, nie przestaje kochać, nie szuka zemsty. Przeciwnie, po odejściu syna każdego dnia wychodzi w tę stronę, w którą syn wyruszył, i z nadzieją czeka na jego powrót. Ojciec nie skupia się na ranach, jakie syn mu zadał. Nie skupia się też na tym, by natychmiast uciszyć swoje bolesne przeżycia, ponieważ gdyby skupił się na własnych uczuciach, natychmiast udałby się do syna i błagałby go o powrót do domu. Wtedy syn wzgardziłby ojcem jeszcze bardziej i być może nigdy by już do miłości nie dorósł. Ojciec wie, że jeśli syn wzgardził miłością Boga i ludzi, to ostatnią dla niego deską ratunku jest jego własne cierpienie. Tylko wtedy, gdy syn doświadczy skutków własnych błędów, będzie miał szansę zastanowić się nad sobą, uświadomić sobie, że u ojca było mu lepiej, i wrócić jako ten, który odtąd kocha i nie szuka łatwych pieniędzy czy łatwego szczęścia, bo takie nie istnieje.

Jednym z przejawów mocy miłości jest właśnie to, że ten, kto kocha, panuje nad swoimi uczuciami i nie poddaje się stanom, które przeżywają kochane przez niego osoby. Właśnie tym różni się miłość od zakochania. Od strony emocjonalnej zakochanie to jakby upał i następująca po nim gwałtowna burza. To właśnie dlatego zakochani potrafią tak szybko przechodzić od uniesienia i zachwytu do rozczarowania, złości, zazdrości czy wręcz rozpaczy.

Ten, kto pozostanie w tego typu zdominowanej uczuciami fazie życia, nigdy nie dorośnie do miłości. Warto pamiętać, że zakochanie to swoista powtórka z dzieciństwa. W dzieciństwie przeżywamy stan zauroczenia emocjonalnego w odniesieniu do mamy i taty. To zakochanie zaczyna się tuż po porodzie i ma początkowo formę całkowitej fizycznej oraz emocjonalnej zależności. Dziecko rozpoznaje rodziców najpierw po zapachu i dźwięku. Od piątego miesiąca po urodzeniu staje się już zdolne do wzrokowego rozpoznawania swoich bliskich i do zapamiętywania ich twarzy. Z każdym miesiącem powiększa się zauroczenie emocjonalne dziecka w rodzicach i jego emocjonalna zależność od ich postawy. Dla małego dziecka rodzice są emocjonalnym centrum świata. Są wszystkim i decydują o wszystkim. Dziecko jest od nich do tego stopnia emocjonalnie zależne, że gdy rodzice są obok niego, to może je boleć głowa, może się przewrócić i boleśnie stłuc kolano, może być burza z błyskawicami i piorunami, a mimo to czuje się ono bezpieczne i szczęśliwe, bo mama i tata są obok i kochają. Dziecko zakochane w swoich rodzicach jest przekonane o tym, że z nimi będzie do śmierci szczęśliwe. Nikt i nic nie interesuje go tak bardzo jak oni. Nikt i nic nie cieszy dziecka i nie uspokaja tak bardzo jak ich obecność, uśmiech, czułość, troska. Wcześniej czy później odkrywamy jednak, że nie jesteśmy powołani do tego, by przez całe życie istnieć na zasadzie dzieci zakochanych w swoich rodzicach i chronionych niemal nieustanną obecnością mamy czy taty. Stopniowo dochodzimy do wniosku, że my też chcemy stawać się takimi ludźmi, którzy kochają i którzy dają niezawodne wsparcie komuś innemu. W miarę dorastania zaczynamy marzyć o tym, by ktoś zechciał zawierzyć nam swój los doczesny i przyszłe dzieci, zawierając z nami małżeństwo.

Z tego wynika, że prawidłowy rozwój człowieka polega na przechodzeniu od zakochania do miłości. Lecz jedno zakochanie tu nie wystarcza. Zwykle, po kilkunastu latach przeżytych na zasadzie zakochania we własnych rodzicach, stopniowo odkrywamy, że mama i tata nie są już dla nas tak ogromnie atrakcyjni emocjonalnie i że nie wystarczy nam do szczęścia ich największa nawet miłość. Często łudzimy się, że oto teraz jesteśmy już dorośli, niezależni, zdolni do wielkiej, wiernej i ofiarnej miłości. Tymczasem stopniowe uniezależnianie się od rodziców nie oznacza jeszcze osiągnięcia przez nas rzeczywistej niezależności i pełnej dojrzałości, lecz raczej prowadzi do nowej formy zależności. Ta nowa forma zależności to jest właśnie to klasyczne zakochanie, czyli emocjonalne zauroczenie w kimś obcym, w kimś spoza rodziny, w kimś, kogo w naszych marzeniach widzimy jako przyszłego małżonka oraz rodzica naszych przyszłych dzieci. W pewnym sensie owo drugie zakochanie, o którym opowiadają romantyczne poezje, powieści i filmy, jest jeszcze silniejsze niż zakochanie dziecka w mamie czy tacie. Teraz przecież mamy już kilkanaście czy więcej lat, teoretycznie jesteśmy już w stanie samodzielnie funkcjonować, a mimo to nagle stajemy się emocjonalnie zależni od kogoś dotąd obcego, bardziej niż małe dziecko jest zależne od swoich bliskich. Zakochanie to stan szalonego wręcz zauroczenia emocjonalnego. Tym razem wydaje się nam, że z tą drugą osobą będziemy już naprawdę szczęśliwi na zawsze, nawet jeśli spotka nas jakaś wielka bieda czy straszna choroba. To zauroczenie jednak – jak każdy stan emocjonalny – nie jest sposobem na trwałą radość, gdyż nie jest jeszcze miłością. Każde zauroczenie emocjonalne musi kiedyś przeminąć, jeżeli pozostaniemy jedynie na poziomie zakochania, czyli więzi opartej na uczuciach, a nie na miłości. Jeśli natomiast w trakcie zakochania zaczniemy uczyć się wzajemnej miłości, to wtedy zakochanie przejdzie stopniowo w miłość, która jest postawą, a nie sumą uczuć.

Mit trzeci: miłość jest tym samym co tolerancja

Ci, którzy głoszą tego typu poglądy, twierdzą, że w oparciu o tolerancję możemy zbudować społeczeństwo powszechnej szczęśliwości. Ideolodzy, którzy absolutyzują znaczenie tolerancji, głoszą zasadę: toleruj i rób, co chcesz, a wszyscy będą wtedy szczęśliwi. Gdyby taka prosta recepta na szczęście była prawdziwa, to Bóg musiałby być tolerancją, a nie miłością. W rzeczywistości między miłością a tolerancją jest przepaść. To dwie zupełnie różne postawy, oparte na zupełnie różnych wizjach człowieka. Tolerancja jest oparta na przekonaniu, że nie istnieje dobro i zło. Przy tym założeniu każdy człowiek ma prawo czynić to, co sam uważa za stosowne, a życzliwość innych ludzi polega na tym, że się nie wtrącają. Nikt też nikogo nie wspiera, ani nie przyjmuje od nikogo wsparcia. Z drugiej strony, nikt nikogo nie upomina, i właśnie to się podoba wielu ludziom w tolerancji: nie chcą być upominani i nie chcą słyszeć prawdy o swoich błędach.

Miłość jest oparta na zupełnie innej wizji człowieka. Nie ma na nią miejsca w świecie iluzji czy ideologii. Jest ona natomiast niezastąpiona w twardej rzeczywistości. A twarda rzeczywistość potwierdza, że człowiek nie jest nieomylnym bożkiem, który sam sobie poradzi z własnym życiem, byle mu tylko w niczym nie przeszkadzać i wszystko tolerować. Przeciwnie, antropologia biblijna i codzienne doświadczenia ukazują człowieka jako kogoś zagrożonego nie tylko samotnością, lecz również własną słabością i naiwnością, czego doświadczyli już pierwsi ludzie. To właśnie dlatego człowiek potrzebuje prawdy, która ratuje go przed złem, oraz wsparcia, które mobilizuje go do czynienia dobra. I to właśnie jest miłość: prawda, która wspiera, czyli prawdziwe wspieranie człowieka na drodze rozwoju i świętości.

Popularność tolerancji i wychwalanie jej pod niebiosa w „poprawnych” politycznie wytworach niskiej kultury nie opiera się na prawdzie o człowieku i jego potrzebach, lecz jest skutkiem manipulacji ze strony liberalnych polityków oraz współpracujących z nimi mediów. Tolerancja postawiona ponad prawdą i miłością to rodzaj wyrafinowanej cenzury. Tak rozumiana tolerancja jest miła tym wszystkim ludziom, którzy mają coś poważnego na sumieniu. Tolerancją szafują ci, którzy chcą zamknąć usta wszystkim innym. Warto zauważyć, że ci, którzy najgłośniej upominają się o tolerancję w relacjach międzyludzkich i w przestrzeni publicznej, nawet nie próbują ukrywać swojej przewrotności. Chcą, by inni tolerowali ich najbardziej nawet niemoralne zachowania, ale sami są nietolerancyjni. Nie tolerują zwłaszcza dobra, prawdy i piękna oraz tych ludzi, którzy postępują zgodnie z Dekalogiem. Z ludzi szlachetnych ideolodzy tolerancji publicznie szydzą. Dla przykładu: „tolerancyjni” aktywiści gejowscy kpią sobie z homoseksualistów, którzy podejmują terapię i chcą założyć rodzinę, a „tolerancyjne” feministki z nienawiścią odnoszą się do kobiet, które publicznie mówią o tym, że są szczęśliwe jako żony i matki. Za tolerancyjnych uznają samych siebie ci, którzy tolerują każde zło i wszystkich złoczyńców, ale nie tolerują Chrystusa i Jego Ewangelii. Chrystofobia to jedyna forma antysemityzmu, która jest obecnie „poprawna” politycznie. Dzieje się tak dlatego, że Jezus uczy miłości, a nie tolerancji.

Mógłby ktoś zapytać: a może jednak świat oparty na tolerancji może być szczęśliwy? Może tolerancja wystarczy do zbudowania życzliwych relacji między ludźmi? Ideolodzy tolerancji wiedzą, że to nieprawda, i właśnie dlatego – jak wskazują choćby powyższe przykłady – oni sami kpią sobie z zasad tolerancji, zwłaszcza w odniesieniu do Chrystusa i do nas, chrześcijan. W najlepszym wypadku tolerancja to obojętność na los drugiego człowieka. W najgorszym – to traktowanie drugiego człowieka jak nicości, czyli jak kogoś, kogo los jest mi zupełnie obojętny. Tolerancja postawiona na czele wartości to kpina z człowieka. To postawa typu: a rób sobie, co chcesz, bo twój los w ogóle mnie nie obchodzi; nie będę wspierał cię wtedy, gdy robisz coś dobrego, ani nie będę cię upominał wtedy, gdy błądzisz.

Mądrze rozumiana tolerancja to, zgodnie z etymologicznym i pierwotnym znaczeniem, cierpliwe znoszenie odmiennych cech i postaw drugiego człowieka. Tego typu realistyczna i roztropna tolerancja ma jednak jasne i stanowcze granice. Nawet prawo karne zabrania tolerowania wielu zachowań. Gdybyśmy rzeczywiście postawili tolerancję na czele wartości jako regulator relacji międzyludzkich, to musielibyśmy tolerować absolutnie wszystko, nawet największe zbrodnie, gdyż nie byłoby wtedy żadnej większej wartości, w imię której można byłoby postawić granice tolerancji. W mądrze i uczciwie regulowanych relacjach międzyludzkich jest miejsce na tolerancję, lecz jedynie w odniesieniu do postaw i rzeczy drugorzędnych dla naszego losu, takich jak gusty czy smaki. Dla przykładu: rodzice mogą tolerować to, że syn najbardziej lubi zupę pomidorową, a nie rosół, czy to, że córka najbardziej lubi ubrania w żółtym kolorze. Nie wolno natomiast rodzicom tolerować u swoich dzieci błędnych postaw życiowych czy błędnej hierarchii wartości. Mają obowiązek stanowczo interweniować na przykład wtedy, gdy ich piętnastoletni syn sięga po alkohol czy gdy ich szesnastoletnia córka nocuje u „swojego” chłopaka. Można tolerować u kogoś zupełnie odmienne od naszych gusty czy smaki. Nie podlega natomiast tolerancji to, w jaki sposób ta druga osoba postępuje, jakimi wartościami się kieruje, z kim się wiąże. Tu obowiązuje zasada prawdy i miłości: O twoich zachowaniach mówię ci prawdę, a ciebie kocham; to właśnie dlatego upominam cię wtedy, gdy błądzisz, i wspieram cię we wszystkim, co czynisz dobrego. Jeżeli widzę, że ktoś krzywdzi samego siebie czy innych ludzi, a kocham tę osobę, to nie toleruję takiej sytuacji, lecz czynię wszystko, co w mojej mocy, by tę osobę uchronić przed nią samą i przed jej własną słabością. Miłość to nie tolerancja, lecz szczyt zaangażowania w obliczu drugiej osoby. Tolerancja wobec ludzi szlachetnie postępujących to za mało, a tolerancja wobec krzywdzicieli to za dużo.

I nawet w kwestii smaków i gustów nie możemy być całkowicie tolerancyjni wobec innych osób, gdyż w tej sferze życia osoby, które kochamy, mogą okazać się na tyle niedojrzałe, że wyrządzą sobie poważną krzywdę. Dla przykładu: rodzice nie powinni tolerować tego, że ich synek lubi jeść tylko słodycze albo że ich nastoletnia córka wychodzi do szkoły ubrana w taki sposób, że trudno to ubranie na niej dostrzec. Podobnie dziewczyna, która poważnie myśli o małżeństwie z chłopakiem, z którym chodzi, nie powinna tolerować jego niecenzuralnych wyrażeń czy zaczepnych zachowań wobec innych dziewcząt.

Mit czwarty: miłość to akceptacja

Wielu moich rozmówców tak bardzo utożsamia miłość z akceptacją, że nie dopuszczają do swojej świadomości żadnych argumentów, które jasno pokazują, że miłość i akceptacja to dwie zupełnie różne postawy. Ktoś może powiedzieć: przecież na tym właśnie polega miłość, że ktoś mnie akceptuje! Otóż nie! Kto myli miłość z akceptacją, ten nie umie kochać. Akceptować to mówić: Bądź sobą, bądź takim, jakim jesteś! Wrażenie, że to piękna postawa, możemy odnieść tylko przy powierzchownym spojrzeniu na miłość i akceptację. Wtedy akceptacja może wydawać się szczytem miłości, najbardziej dojrzałą formą kochania drugiej osoby. W rzeczywistości tak jednak nie jest. Zachęta: Bądź sobą, bądź takim jakim jesteś!, w rzeczywistości jest zachętą do tego, by ta druga osoba już się nie rozwijała, by nie stawiała sobie wymagań, by poprzestała na tej fazie rozwoju, którą już osiągnęła. Akceptować to wprowadzać w błąd, który polega na twierdzeniu, że ta druga osoba nie ma już potrzeby, by pracować nad sobą, by stawać się osobą coraz mądrzejszą, dojrzalszą, coraz bardziej odpowiedzialną, pracowitą, świętą, coraz bardziej podobną do Jezusa.

To, że ja jestem w stanie akceptować cię takim, jakim jesteś tu i teraz, nie oznacza, że jest to dla ciebie najlepszy sposób na życie! Jeśli kocham cię naprawdę, to chcę – podobnie jak Jezus – byś stawał się codziennie kimś większym od samego siebie, byś dzisiaj kochał bardziej niż wczoraj, a jutro bardziej niż dzisiaj. Twój los nie zależy bowiem od tego, czy ja ciebie akceptuję takim, jakim jesteś, lecz czy ty dorastasz do wielkiej miłości i do radosnej świętości na wzór Jezusa. Powiedzmy narkomanowi w czynnej fazie jego uzależnienia: Akceptuję cię takim, jakim jesteś! By wyjść z narkomanii czy innej sytuacji kryzysowej, człowiek potrzebuje nieodwołalnej miłości ze strony Boga i Bożych ludzi, a nie bezwarunkowej akceptacji, bo ta nie mobilizuje go do pokonania słabości i do ciągłego rozwoju. To właśnie dlatego Jezus nikomu nie mówił, że go toleruje czy akceptuje. Mówi natomiast, że kocha bezwarunkowo i w każdej sytuacji, ale właśnie dlatego mówi błądzącym bolesną prawdę o ich złym postępowaniu, wzywa ich do nawrócenia i do naśladowania Jego miłości.

Kochać to coś znacznie więcej niż akceptować. To trwać wiernie przy kochanej osobie i wspierać ją w pracy nad sobą także w obliczu takich jej cech czy zachowań, których nigdy i pod żadnym pozorem nie wolno jest nam akceptować. Najbardziej nawet kochający rodzice – jeśli kochają naprawdę, czyli mądrze – nie zaakceptują tego, że ich nastoletni syn próbuje ich okradać czy że podnosi na nich rękę. Akceptować można cenę za jakiś towar czy umowę o pracę, natomiast ludzi powinno się kochać. Dziecko nie prosi rodziców o to, by je akceptowali, lecz pyta, czy je kochają. Im bardziej czuje się kochane, tym łatwiej przyjmuje od nich upomnienia, gdyż rozumie, że upomnienia i wymagania są mu potrzebne do rozwoju. Podobnie narzeczeni: nie ślubują sobie wzajemnej akceptacji, lecz wzajemną miłość. W Piśmie Świętym ani razu nie występuje słowo „akceptacja”, gdyż akceptacji oczekują od nas ci, którzy błądzą i próbują przymusić nas do pogodzenia się z ich słabościami. Wszystko, co Bóg czyni, zasługuje na pochwałę, ale nawet On nie oczekuje od nas akceptacji, lecz miłości.

Ktoś jednak mógłby powiedzieć: no dobrze, zgadzam się, że akceptowanie złych zachowań drugiej osoby nie jest przejawem miłości. Może jednak rozsądna jest zasada, że zawsze akceptuję człowieka, chociaż nie zawsze akceptuję jego zachowania? Tymczasem powyższa zasada to rozróżnienie czysto teoretyczne, gdyż w praktyce odnosimy się do ludzi przez pryzmat ich zachowań. Wszyscy mamy tę samą godność, lecz nie wszyscy postępujemy w sposób zgodny z otrzymaną od Boga godnością. Gdyby kryterium odnoszenia się do ludzi stanowiła nasza akceptacja tychże ludzi, a nie ich postępowania, to musielibyśmy do wszystkich odnosić się w identyczny sposób. Tymczasem Chrystus uczy nas zróżnicowanej postawy wobec ludzi, w zależności od ich zachowań. Kto kocha, ten jest roztropny, a każdy roztropny człowiek wie, że jednym ludziom można ufać, a przed innymi trzeba się bronić.

Dwudziestokilkuletnia kobieta opowiedziała mi o tym, że nie wie, jak postępować wobec narzeczonego, gdyż ilekroć zwraca mu uwagę na jego coraz poważniejsze błędy, tylekroć on stwierdza, że ona powinna go akceptować, a nie upominać. W takich sytuacjach wręcz kpi sobie z niej i mówi, że skoro ona go nie akceptuje, to znak, że chyba chce wyjść za mąż za kogoś innego. Wyjaśniłem tej kobiecie, że postawa jej narzeczonego świadczy o tym, iż on nie kocha ani jej, ani samego siebie. Kto kocha, ten mobilizuje się do rozwoju i usilnie stara się eliminować własne słabości, po to by odtąd nie niepokoić ani nie ranić samego siebie i tych, których kocha.

Tym, którzy stawiają miłość przed akceptacją, często stawiany jest zarzut, że jeśli nie akceptują drugiej osoby, to znaczy, że ją potępiają, a do tego nie mają prawa. Łatwo jednak wykazać bezpodstawność tego zarzutu, gdy tylko sprecyzujemy znaczenie podstawowych pojęć. Rzeczywiście, nie mamy prawa nikogo z ludzi potępiać, jeśli przez potępianie rozumiemy przekonanie, że dana osoba jest grzesznikiem czy że jest już nieodwołalnie skazana na piekło. Mamy natomiast prawo potępiać daną osobę w sensie stwierdzenia faktu, że czyni zło i że w ten sposób staje się winowajcą. Mamy prawo potępiać osoby, które czynią zło. Nikt rozsądny nie protestuje przeciwko potępianiu ludobójców czy dyktatorów. Kto twierdzi, że możemy potępiać złe czyny, ale nie ich sprawcę, ten wierzy w to, że czyny same się dokonują lub że sprawca nie ma wpływu na to, co czyni. Kto krzywdzi innych ludzi czy samego siebie, tego potępiają jego własne czyny – jak to wyjaśnia Jezus w Ewangelii.

Gdyby nie było uzasadnione potępianie złoczyńców, to nie mielibyśmy też podstaw do chwalenia tych, którzy czynią dobro, gdyż w obydwu przypadkach musielibyśmy patrzeć wyłącznie na osobę, w oderwaniu od jej zachowań. W konsekwencji do więzienia sędzia mógłby wsadzać czyjeś przestępcze zachowania, ale nie przestępcę. Kochać człowieka błądzącego nie oznacza akceptować go, lecz mówić mu prawdę o nim i o jego złym postępowaniu, które wypływa przecież z jego wnętrza, z jego świadomości, z przyjętej przez niego hierarchii wartości. Celem upominania nie jest potępianie winowajcy, lecz mobilizowanie go do zejścia z drogi potępienia. Tak właśnie postąpił prorok Natan, który przyszedł do Dawida, aby pomóc mu w uczciwym osądzeniu samego siebie i w nawróceniu: ty jesteś tym człowiekiem, który winien jest śmierci (por. 2 Sm 12, 7) – Jezus podaje jasną zasadę w tym względzie: Gdy brat twój zgrzeszy przeciw tobie, idź i upomnij go! (Mt 18, 15). Naszym obowiązkiem jest upomnienie winowajcy, a nie tylko potępienie jego złych czynów. Jezus wzywa błądzącego człowieka do nawrócenia, a nie jedynie do zmiany postępowania, gdyż wie, że to, co czynimy, zależy od tego, co nosimy w sercu. To właśnie z serca ludzkiego pochodzą złe myśli, nierząd, kradzieże, zabójstwa, cudzołóstwa, chciwość, przewrotność, podstęp, wyuzdanie, zazdrość, obelgi, pycha, głupota. Całe to zło z wnętrza pochodzi (Mk 7, 21–23). I dlatego właśnie nie wolno akceptować takiego wnętrza człowieka. Żaden sędzia nie odstąpi od wymierzenia kary winowajcy tylko dlatego, że skazany będzie apelował o to, by go akceptować takim, jaki jest.

Czy zatem jest coś, co możemy i powinniśmy akceptować w drugim człowieku? Oczywiście, że tak! Zawsze powinniśmy akceptować odpowiedzialność człowieka za jego świadome i dobrowolne zachowania – dobre lub złe. Należy też zawsze akceptować prawdę o drugim człowieku. Akceptacja prawdy jest jednak przejawem myślenia, a nie dowodem miłości. Jeśli ktoś akceptuje prawdę o drugiej osobie, to nie znaczy, że ją kocha. Przykładem są mordercy ks. Jerzego Popiełuszki. Oni akceptowali prawdę o tym, że był to niezwykły ksiądz, który dodawał otuchy i odwagi tłumom ludzi pozbawionych praw obywatelskich i gnębionych przez komunistyczną władzę. Akceptując prawdę o tym księdzu, jego oprawcy wcale go nie kochali. Przeciwnie, w brutalny sposób go zabili. Jezus ma rację, gdy nas nie akceptuje, lecz gdy nas kocha i wzywa do naśladowania Jego miłości, czyli do pomagania sobie i innym w osiąganiu rozwoju bez granic. To miłość, a nie akceptacja, daje nam siłę do tego, byśmy stawali się coraz bardziej podobni do Jezusa. Gdyby Jezus chciał, abym ludzi akceptował, to powiedziałby mi to wprost. Lecz On chce, bym ludzi kochał, i mówi mi o tym wprost w Ewangelii.

Jezus nie tylko nie akceptował grzechów, ale też nie akceptował żadnych wad ani błędnych sposobów myślenia. Stanowczo upominał tych, którzy mylili się w myśleniu i nie szukali prawdy. Stwierdzał, że tacy ludzie mają oczy, a nie widzą, mają uszy, a nie słyszą. Jezus wyjaśniał stanowczo, że nie tylko mamy przestać grzeszyć, ale mamy też walczyć z naszymi wadami tak, by stawać się doskonałymi, jak doskonały jest nasz Ojciec w niebie. Św. Paweł wyciągnął z tych słów Jezusa konsekwencje aż do końca, kiedy nas pytał: czy sprzeciwialiście się złu aż do przelewu krwi?

Niektórzy twierdzą, że gdy zaakceptują swoje słabości, to wówczas łatwiej jest im je pokonać. Tego typu twierdzenie jest wewnętrznie sprzeczne! Jeśli akceptuję moje słabości, to po co miałbym je pokonywać? Po co w ogóle miałbym coś zmieniać w moim życiu? Bóg dał mi sumienie, które mnie cieszy wtedy, gdy czynię dobro, i które niepokoi mnie wtedy, gdy odkrywam w sobie słabości, jeśli nad nimi nie pracuję. Podkreślę raz jeszcze, że akceptowanie tego, co we mnie niedojrzałe czy złe, odbiera mi motywację do pracy nad sobą. Jezus nikogo nie wzywa do akceptowania samego siebie czy bliźnich. Jego miłość polegała na tym, że ludzi dobrych Jezus wspierał (a nie akceptował), błądzących upominał (a nie akceptował), a przed krzywdzicielami się bronił (a nie odnosił się do nich z akceptacją). Biblia w wielu miejscach stwierdza, że Bóg jest Miłością, ale w żadnym miejscu nie stwierdza, że Bóg jest Akceptacją. Akceptacja to pomysł pogan, którzy nie mają światu nic większego do zaproponowania.

Ostatnio modne jest przekonanie, że akceptacja samego siebie chroni nas przed rozpaczą w obliczu naszych słabości. W rzeczywistości jest to bardzo naiwne przekonanie, będące już wyrazem (ukrytej?) rozpaczy. Naprawdę przed rozpaczą chroni nas miłość, a nie akceptacja. Jeśli wiem, że jestem kochany przez Boga – mimo moich słabości i grzechów! – to moje słabości i grzechy prowadzą mnie do gorzkich łez prawdy i do radykalnej przemiany – jak u św. Piotra. Gdybym nie był kochany i nie kochał, to nic nie miałoby sensu i wszystko prowadziłoby do rozpaczy – jak u Judasza, który już nie wierzył, że Jezus nadal go kocha.

Mit piąty: miłość może przybrać postać „wolnego związku” kobiety i mężczyzny

Sporo młodych ludzi wierzy w to, że „wolne związki” to też miłość, i to najbardziej nowoczesna, postępowa, partnerska. Lecz takie przekonanie to iluzja, z tego oczywistego powodu, że tak zwane wolne związki w ogóle nie istnieją. Nie istnieją przecież rzeczy wewnętrznie sprzeczne: trójkątny sześcian, niebieska czerń czy kwadratowe koło. Nie ma „wolnych związków”, gdyż nie jest możliwy związek, który nie wiąże. Istnieją dwa rodzaje związków: jedne oparte są na miłości, a inne na czymś innym, na przykład na naiwności, zależności, bezradności albo na popędzie, pożądaniu, uczuciu czy egoizmie. Jeśli dany związek oparty jest na miłości, to wtedy wiąże on ludzi na dobre i na złe, na zawsze. Związku opartego na miłości nic i nikt nie złamie. Taki związek jest silniejszy niż nasze ludzkie słabości oraz śmierć. Wszystkie inne związki są zagrożone i zawodne. Są imitacją, podróbką związku prawdziwego i niezawodnego, czyli opartego na miłości.

Dlaczego zatem niektórzy ludzie podtrzymują ten nielogiczny, wewnętrznie sprzeczny mit o istnieniu „wolnych związków”? Powód tego typu manipulacji jest prosty: chodzi o ukrycie prawdy o związkach, które nie są oparte na miłości i są byle jakie. Trudno się chwalić komuś, kto żyje z drugą osobą w związku niewiernym, egoistycznym, nietrwałym. Trudno się chwalić komuś, kto tworzy związek na zasadzie: biorę ciebie za żonę i ślubuję ci, że w dobrej i złej woli będę się troszczył wyłącznie o samego siebie i że cię nie opuszczę, dopóki tak będzie mi wygodnie. Kto tworzy taki – byle jaki, powierzchowny i nieodpowiedzialny – związek, ten szuka ładnej nazwy na brzydkie w rzeczywistości więzi, które tworzy. A ponieważ nie ma ładnych nazw na brzydkie związki, to właśnie dlatego niektórzy udają, że zapomnieli o logice w myśleniu, przestają stosować zasadę niesprzeczności i deklarują, że ich związek jest wolny. W rzeczywistości jest to związek wolny jedynie od miłości, prawdy i odpowiedzialności.

Ktoś mógłby zapytać: jeśli jakiś człowiek postanawia żyć w trwałym, odpowiedzialnym związku, to czy musi to od razu uroczyście ogłaszać? A może da się zaakceptować „wolne związki” nie w znaczeniu, że są wolne od wierności i odpowiedzialności, lecz w znaczeniu, że są oparte na całkowitym zaufaniu, w oparciu o prywatne słowo jego i jej? Odpowiedź na tak postawiony problem jest tylko jedna: związki oparte na prywatnym słowie, danym w cztery oczy, byłyby rozsądne wtedy, gdyby człowiek był tak doskonały jak Bóg, gdyby wręcz był Bogiem. Od Boga nie oczekuję przyrzeczeń ani zobowiązań na piśmie. On upewnił mnie o swojej miłości na zawsze wtedy, gdy pozwolił przybić się do krzyża, bo kocha mnie nad życie. Dojrzały człowiek odróżnia siebie od niezawodnego Boga i dlatego im bardziej mnie kocha, tym bardziej chce mnie o tym upewnić przy świadkach i na piśmie, jak ma to miejsce w przypadku sakramentalnej przysięgi małżeńskiej. Proponowanie komuś „wolnego związku”, zamiast zobowiązania do miłości na zawsze, to w najlepszym przypadku przecenianie samego siebie, a w najgorszym – świadome lekceważenie tej drugiej osoby.

Mit szósty: miłość jest naiwnością

Czy aby na pewno? Wielu ludzi twierdzi, że miłość bywa głupia. Tymczasem prawda jest taka, że głupie może być zakochanie, ale nie miłość. Bóg nie jest naiwniakiem, a jest przecież Miłością. Bóg nikomu nie pozwoli sobą manipulować ani wykorzystywać siebie do czyichś niedojrzałych celów. Miłość jest nie tylko szczytem dobroci. Jest też szczytem mądrości. To właśnie dlatego miłość nie ma nic wspólnego z naiwnością. Naiwny jestem wtedy, gdy ktoś mnie poważnie krzywdzi, tak że płaczę i cierpię, a mimo to nie bronię się i pozostaję w sytuacji ofiary, gdyż myślę, że tego właśnie wymaga ode mnie miłość. Taka postawa podporządkowania się krzywdzicielowi jest przejawem naiwności, bezradności, zagubienia, ale nie miłości. Najłatwiej pomylić miłość z naiwnością wtedy, gdy kocham osobę, która mnie krzywdzi i gdy ta osoba jest dla mnie emocjonalnie bardzo ważna. Taka sytuacja ma miejsce na przykład wtedy, gdy dziewczyna jest zakochana w chłopaku, który ją krzywdzi, albo gdy żona nie broni się przed mężem alkoholikiem. W konsekwencji jedna i druga niechcący pomaga krzywdzicielowi, by stawał się jeszcze większym krzywdzicielem. To żadna miłość. To czysta naiwność. Kto kocha, ten nikogo nie krzywdzi, ale też nie pozwala na to, by ktoś go krzywdził. To właśnie dlatego Jezus stanowczo bronił się przed krzywdzicielami: przed faryzeuszami, Annaszem, Kajfaszem i Piłatem, przed żołnierzem, który uderzył Go w twarz. A to, że w Ogrójcu pozwolił się aresztować, a później przybić do krzyża, to był wyjątek, który Syn Boży uczynił jako Zbawiciel człowieka po to, by każdy z nas był pewien, że Bóg kocha ludzi nawet wtedy, gdy przybijają Go do krzyża.

Kościół, wierny Jezusowym zasadom mądrej miłości, daje prawo uczniom Chrystusa do stanowczej obrony nawet wobec tych osób, które najbardziej kochamy. Czytelnym przykładem jest to, że Kościół ustanowił instytucję separacji małżeńskiej, a więc daje krzywdzonemu małżonkowi prawo do skutecznej obrony – z prawem do separacji małżeńskiej, czyli do miłości na odległość włącznie – w sytuacji, gdyby trwanie w bezpośredniej bliskości krzywdziciela oznaczało naiwność i tolerowanie zła. To prawda, że księża zwykle zbyt rzadko mówią o tym właśnie aspekcie miłości, a to może sprawiać wrażenie, że miłość wiąże się z naiwnością.

Niektóre żony twierdzą, że skoro ślubowały mężowi miłość na dobre i na złe, to powinny przy nim trwać, bo do tego się zobowiązały w sakramencie małżeństwa. Zapominają jednak o tym, że ich mężowie zobowiązali się do tego samego, czyli do tego, że będą je kochać, a nie – że będą je krzywdzić i zsyłać im złą dolę. Żona powinna trwać wiernie przy mężu wtedy, gdy spotyka ich zła dola z zewnątrz, na przykład na skutek bezrobocia, ciężkiej choroby czy jakiegoś nieszczęścia w rodzinie. Jeśli natomiast mąż łamie swoją przysięgę małżeńską i coraz bardziej krzywdzi żonę, nie reagując na jej prośby, modlitwy i sińce pod oczami, to jej pozostaje już tylko stanowcza obrona – do wezwania policji, sprawy sądowej i separacji małżeńskiej włącznie. Najbardziej chyba naiwni są ci, którzy próbują kochać „bardziej” niż Jezus. Skoro Jezus bronił się przed krzywdzicielami i daje nam narzędzia obrony, to znaczy, że miłość nie jest naiwna, nie toleruje zła i nie pomaga krzywdzicielowi, by stawał się jeszcze większym krzywdzicielem i by zaciągał jeszcze większe winy niż dotąd. Jezus wyraźnie i wprost stwierdza, że nie przyszedł po to, by nasze krzyże były ciężkie, lecz po to, by Jego radość była w nas i by nasza radość była pełna. Wygląda na to, że niektórzy chrześcijanie – duchowni i świeccy – nie czytali pewnych fragmentów Ewangelii.

Bóg nas kocha szaleńczo mocno i jednocześnie niezwykle mądrze. Ktoś powie, że tak się nie da, gdyż bezgraniczna dobroć musi prowadzić w pewnych sytuacjach do naiwności. Otóż nie! Na tym właśnie polega niezwykłość miłości Boga, która nas zaskakuje. On przychodzi do nas w ludzkiej naturze, chociaż wie, że Go zabijemy. Ja bym nie przyszedł do Ciebie, gdybym wiedział, że mnie zabijesz wtedy, gdy będę okazywał Ci miłość. A Bóg przyszedł. Możemy Go wyśmiać, opluć, potraktować jak złoczyńcę i ukrzyżować, a On i tak nie przestanie nas kochać. Co więcej, powróci do nas zmartwychwstały po tym, jak Go śmiertelnie skrzywdzimy, lecz nie po to, by się mścić, ale by potwierdzić, że nas kocha. Jednocześnie miłość, jaką komunikuje nam Bóg, jest zaprzeczeniem naiwności, bo jest wyjątkowo mądra. A jest mądra dlatego, że Bóg komunikuje ją każdemu w sposób dostosowany do jego zachowania.

Jezus nigdy nie był naiwny. Nie uśmiechał się do wszystkich. Nie wszystko wszystkim przebaczał. Gdy spotykał ludzi szlachetnych, to ich wspierał, rozgrzeszał, wzruszał się nimi, umacniał ich, stawiał za wzór i chronił. Gdy spotykał błądzących, to ich twardo upominał: Albo się nawrócicie, albo marnie zginiecie. Gdy spotykał krzywdzicieli, to nie nadstawiał drugiego policzka, lecz się przed nimi bronił, a gdy ludzi przewrotnych, to ich publicznie demaskował: Groby pobielane, plemię żmijowe, ślepcy. Czynił tak dlatego, że ludzie przewrotni są niewrażliwi na dobroć. Traktują ludzi dobrych jak naiwniaków. Do refleksji zmusza ich jedynie spotkanie z kimś, kto jest dobry i mądry jednocześnie.

Mit siódmy: miłość jest tym samym co przeznaczenie

Mit ten jest modny szczególnie w kontekście miłości małżeńskiej i przejawia się w przekonaniu, że to Bóg wyznacza mi jakąś osobę jako małżonka, a moim zadaniem jest tę osobę odszukać, rozpoznać i ją poślubić. W rzeczywistości każda forma miłości jest świadomą i wolną decyzją tego, kto kocha. To nie jest ani postawa spontaniczna, ani narzucona nam przez Boga. Stwórca poważnie traktuje naszą wolność. Poważnie traktuje też fakt, że miłość jest świadomym i dobrowolnym darem, a nie efektem nakazu czy przymusu z góry. Po pierwsze, Bóg nikogo nie przeznacza nam ani na małżonka, ani na przyjaciela. To, czy i w jaki sposób kogoś kochamy, to są nasze decyzje, podejmowane przez nas samych i na nasze ryzyko. Gdyby Bóg wyznaczał komuś małżonka, a naszym zadaniem byłoby tylko odnaleźć tę osobę, choćby na końcu świata, to byłby odpowiedzialny za to, czy ten ktoś pokocha mnie wiernie, czule i nieodwołalnie. Gdyby małżonek zaczął mnie krzywdzić, zamiast kochać, wtedy miałbym prawo mieć żal do samego Boga, a nie do małżonka. Po drugie, przy założeniu, że to Bóg wyznacza nam małżonka, nikt nie powinien zawierać małżeństwa, bo kto z nas może stwierdzić, że trafnie rozpoznaje wolę Boga? Mogę natomiast stwierdzić z ludzką pewnością, że kocham daną osobę i że chcę z nią związać całe moje życie doczesne. Po trzecie, gdyby to Bóg wyznaczał mi małżonka, to taki małżonek miałby bolesną świadomość, że się z nim pobieram nie dlatego, iż tak bardzo go kocham, lecz jedynie dlatego, że wypełniam polecenie Boga. Po czwarte, gdyby Bóg wyznaczał mi tę osobę, którą mam poślubić, to tak ważny fakt musiałby zostać uwzględniony w tekście przysięgi małżeńskiej, na przykład w słowach: Biorę Ciebie za żonę, gdyż Bóg tak to zarządził i to mi polecił.

Dlaczego mimo to wielu młodych ludzi w naszych czasach nadal wierzy, że ma znaleźć „tę” drugą osobę i odkryć, czy to właśnie „ta”, wyznaczona mi przez Boga? Wynika to z faktu, że wielu współczesnych młodych ludzi (częściej mężczyźni niż kobiety) doświadcza poważnych trudności w podejmowaniu decyzji na zawsze. Gdy powiedzą sobie jasno, że to oni decydują o tym, którą osobę pokochają najbardziej i na zawsze, wtedy muszą się wprost zmierzyć ze swoją zdolnością podejmowania zobowiązań na całe życie doczesne. Jeśli natomiast wmawiają sobie, że to Bóg dokona za nich wyboru, to zawsze mogą sobie też wmówić, że ta druga osoba to jeszcze nie „ta”, którą wyznaczył Bóg, i mogą w nieskończoność odkładać decyzję o zawarciu małżeństwa.

Oczywiście, Bóg pomaga nam w podjęciu trafnej decyzji w tej sprawie, bo pomaga nam w każdej sprawie, a tym bardziej w kwestii małżeństwa – zwykle najważniejszej dla naszego losu doczesnego. W żadnej sytuacji pomoc ze strony Boga nie oznacza jednak, że On zrobi coś za nas, że coś nam po prostu zleci, a my mamy to biernie wykonać. Im bardziej jestem związany z Bogiem i bardziej osobiście się modlę oraz im bardziej uczę się od Chrystusa dojrzałej miłości, tym większą mam szansę na to, że zwiążę się małżeństwem z kimś, kto podobnie mocno kocha i kto ma podobnie mocną więź z Bogiem. To, co Bóg nam podpowiada, to kryteria doboru małżonka: wybierz sobie kogoś, kto jest w stanie w sposób wierny, radosny, czuły i święty dotrzymać przysięgi małżeńskiej.

opr. aś/aś

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama