Fragmenty książki "Maksimum męskości" Edwina Cole'a
W Ameryce możemy zaobserwować bardzo interesujące zjawisko. Od momentu narodzin do późnego wieku dorastania dzieci spotykają wokół siebie wiele różnych osób stojących w pozycji autorytetu. Prawie w 100% są nimi kobiety. Mężczyźni przewijają się tu okazjonalnie, nie mając znaczącego wpływu na życie młodych ludzi.
W szpitalu na oddziale dziecięcym za prawie wszystkie czynności odpowiedzialne są pielęgniarki. W domu osobą dominującą jest zazwyczaj matka. Około 90% nauczycieli w przedszkolach i szkołach podstawowych to — dobrze zgadłeś — kobiety. Pierwszym policjantem, jakiego spotyka dziecko, jest zazwyczaj kobieta pilnująca w okolicach szkoły bezpiecznego przejścia uczniów przez ulicę.
Kiedy dziecko idzie do kina, do sklepu spożywczego, do supermarketu, baru typu fast—food, do drogiej restauracji, kiedy wyjeżdża na letni obóz biblijny, idzie na szkółkę niedzielną, to kto sprzedaje bilety? Przyjmuje zamówienia? Pobiera opłaty? Pokazuje, gdzie usiąść czy naucza o Bogu (z wyjątkiem kościołów, w których mężczyzna głosi do zgromadzenia składającego się w przeważającej części z kobiet...)? Kto mówi, w co się ubrać i każe posprzątać pokój? Kto robi zakupy i opłaca rachunki? Innymi słowy, kto tu rządzi? Czy naprawdę w takich okolicznościach wydaje się dziwne, że młody człowiek robi dzisiaj wszystko, aby pokazać, że jest prawdziwym mężczyzną — takim jak MAMA?
Dzisiejszy mężczyzna stroi się w biżuterię — bransoletki, wisiorki, kolczyki. Nosi długie włosy i obcisłe koszule ukazujące wszystkim jego „kształty”. Z drugiej strony może być też typowym „macho”. Zachowuje się wtedy całkowicie nieodpowiedzialnie w stosunku do żony i dzieci, oddając się „wolności” seksualnej i zajmując się „swoimi sprawami.”
W każdym razie mężczyzna jest dziś „wyzwolony” albo przynajmniej tak mu to zostało przedstawione w feministycznych poglądach, które niszczą jego męską tożsamość.
W tym samym czasie kobiety noszą krótkie fryzury, męskie spodnie i garnitury, a czasem nawet i krawaty. Podczas próby zdefiniowania swojego prawdziwego „ja” lub „ukarania prześladowców” wiele z nich pozwoliło, aby skrywana złość lub samoodrzucenie przerodziło się w agresję przeciw mężczyznom. Postrzegają ich wtedy jako tych, którzy tkwią w głębokim błędzie.
Mężczyźni i kobiety, nie wiedząc dokładnie, kim są i jaka jest ich rola w życiu, przeżywają wewnętrzne zagubienie i są poważnie przestraszeni.
Istnieje pojęcie psychologiczne określone jako „kręcenie się”. Mamy do czynienia z tym zjawiskiem, kiedy ludzie nie podejmują jednoznacznej decyzji lub nie poświęcają się zdecydowanie jakiejś sprawie, a po prostu „kręcą się” przez życie. Ponieważ w przyrodzie nie istnieje próżnia, kobiety są niejako „wsysane” w miejsca, z których panowie się wycofali. W konsekwencji mężczyźni, kobiety i dzieci są pełni złości i frustracji. Coraz więcej osób przeżywa kryzys tożsamości.
W sam środek opisanego „zakręcenia”, jak otrzeźwiający policzek przy ataku histerii, jak rękawica rzucona na pojedynek lub kubeł lodowatej wody wylanej za kołnierz, wkracza przeszywające przesłanie książki „Maksimum męskości.” Nie zawiera ona jedynie teoretycznych wywodów, ale w jednoznaczny sposób konfrontuje poprzez poruszane w niej kwestie.
Książka ta zwraca się do mężczyzn w sposób bezkompromisowy, bez ogródek. Jest wiele książek „o nas” i tych kilka cennych, napisanych „dla nas.” Znajdujemy tu przypomnienie czasów, kiedy rozmawiało się „jak mężczyzna z mężczyzną”, kiedy ważne były wartości męstwa, szarmanckość, szacunek dla kobiet i dzieci wyrastające ze zrozumienia odpowiedzialności bycia „dojrzałym mężczyzną”. Jest to książka pomagająca nam odkryć 100% naszego potencjału, abyśmy mogli naprawdę żyć i być maksymalnymi mężczyznami. Powinna była ukazać się o wiele wcześniej.
„Maksimum męskości” rzuca wyzwanie współczesnemu mężczyźnie w sposób ostry i bezpośredni. Niektórzy po przeczytaniu pewnych fragmentów tak się rozzłoszczą, że trzasną książką o stół i zrezygnują z tego, co ona oferuje. Inni będą mieli pokusę, by napisać dobitny list i „naprostować” Eda Cole'a.
Niektórzy mężczyźni przeczytają ją, zgodzą się z pewnymi zasadami i faktami, ale nie będą w stanie zaakceptować wezwania do poniesienia ofiary. Bez prawdziwego poświęcenia niczego nie doświadczą. Jest ono jednak konieczne, by odnieść sukces i zmienić się. Będą też pewnie osoby, które doznają zachęty z powodu jej rewolucyjności, wystraszą się jednak tzw. twardej rzeczywistości. Stwierdzą, że wielu tez tej publikacji nie da się wprowadzić w życie z powodu ogólnie przyjętych trendów. W efekcie odrzucą ukazaną tu prawdę.
Będą jednak i ci, którzy przeczytają to przesłanie, zgodzą się z tym, co ono oferuje i wprowadzą w życie jego zasady pełne Bożej dynamiki. To z kolei przyniesie przełom w ich rodzinie, w relacji z żoną i w osobistym życiu, a z tego miejsca rewolucja może objąć nawet cały naród.
Biblia mówi: „I stworzył Bóg człowieka na obraz swój. Na obraz Boga stworzył go. Jako mężczyznę i niewiastę stworzył ich. I błogosławił im Bóg, i rzekł do nich Bóg: Rozradzajcie się i rozmnażajcie się, i napełniajcie ziemię, i czyńcie ją sobie poddaną...” I niech tak będzie.
Płeć męska to kwestia genów; męskość to kwestia wyboru. Dziękuję Ci, Panie za to, kim nas uczyniłeś. Dziękuję Ci, Ed za to, że nam o tym przypomniałeś.
Miliony mężczyzn przeczytały niniejszą książkę od momentu jej pierwszej publikacji w 1982 roku. Gdy poproszono mnie o uaktualnienie jej zawartości, postanowiłem zostawić pierwotną wersję, z wyjątkiem niewielkich poprawek. Chciałem ich z resztą i tak dokonać jeszcze przed ukazaniem się pierwszego wydania.
Dodatkowo umieściłem tu rozdziały, które nie tylko potwierdzają wartość tego, co napisałem na początku, ale także dają więcej objawienia i głębsze zrozumienie prawdy, że „męskość i podobieństwo do Chrystusa to synonimy”.
Byłem bardzo wdzięczny liniom lotniczym United Airlines, że mogłem odbyć podróż z Los Angeles do Eugene w Oregonie bez przystanków i przesiadek. Piastowałem wtedy cztery różne stanowiska, żonglując różnorodnymi odpowiedzialnościami i spędzając dużą część życia na lotniskach i w samolotach. Cieszyłem się, że aby dotrzeć na konferencję do Eugene, nie muszę podróżować przez Portland czy Reno.
Leciałem na konferencję dla mężczyzn, pierwszą z dwóch zaplanowanych. Obie miały odbyć się weekend po weekendzie w ośnieżonych górach zachodnio—środkowego Oregonu. Pomiędzy konferencjami miałem polecieć do Seatle i poprowadzić jeszcze jedno spotkanie. Następnie — nareszcie — szybko do domu, do południowej Kalifornii, po czym zaraz znowu w inne miejsce.
Moje górnolotne kazania były komponowane głównie na siedzeniach pasażerskich odrzutowców. Ogromna część moich notatek — przygotowań do służby — powstawała podczas podróży samolotem, na wąskiej fotelowej podpórce pod rękę.
Kiedy linie United niosły mnie do Eugene, próbowałem przestawić swój umysł na tryb studiowania.
Mężczyźni.
Miało ich być ponad pięciuset łącznie na obydwu konferencjach. Wiedziałem, że przyjeżdżają, aby wziąć coś cennego, coś, co może zmienić ich życie, coś, co mogliby przywieźć z powrotem do domów, biur, sklepów, a może i wziąć ze sobą na wyprawy myśliwskie. Chcieli usłyszeć coś, co pomoże im dojść do maksimum męskości, co sprawi, że bardziej niż kiedykolwiek będą żyli życiem Chrystusa.
Nadchodzące spotkania miały być nieduże w porównaniu z tymi, na których usługiwałem wcześniej i skromne w odniesieniu do służby telewizyjnej, w którą byłem od lat zaangażowany. Nie było żadnych powodów, dla których ten wyjazd mógłby wydawać się szczególny. Czułem jednak ciężar, powagę i brzemię. Nie chciały one odejść. Bóg czynił coś w moim duchu. Zaczynałem rozumieć, że ta wyprawa do Oregonu, gdzie miałem przemawiać do mężczyzn, miała stać się kamieniem milowym w moim życiu.
Od wielu tygodni modliłem się o właściwe słowa. W głowie rysował mi się obraz współczesnego mężczyzny. W naszym społeczeństwie skażenie moralne zbiera wśród nich wielkie żniwo. Rozpad tożsamości mężczyzn następuje na naszych oczach. Powoli dostrzegałem, jak wielka jest potrzeba, aby zrozumieli oni, co się dzieje i pragnęli jakoś temu zaradzić.
Sprawy nie układają się tak, jak to Bóg zaplanował.
Słyszałem huczące w tle silniki samolotu, moja Biblia i notatnik leżały cały czas otwarte przede mną na rozkładanym stoliku, a jednak zdawało mi się, że tracę kontakt z otaczającymi mnie światem. Coś działo się w moim duchu. Odczuwałem Bożą obecność.
Przypomniało mi się nauczanie, jakie wygłosił w naszym Kościele kilka tygodni temu Campbell McAlpine, znany nauczyciel Biblii. Urywek z Pisma, który przytoczył, wywarł na mnie potężne wrażenie. Stało się coś takiego, jakby ten werset nagle dla mnie ożył. Do dzisiaj, z powodu jego wagi, wykorzystuję go w wykładach dla mężczyzn.
Campbell mówił kazanie na podstawie 10 rozdziału 1 listu do Koryntian. Wersety od szóstego do dziesiątego wymieniają pięć powodów, dla których Izraelici nie weszli do Kanaanu — Ziemi Obiecanej.
Mówił o prostej prawdzie — o tym, że Bóg ma dla swojego narodu ziemię, gdzie wypełnią się Jego obietnice i błogosławieństwa. Izrael nie wykorzystał możliwości wejścia do niej z powodu pięciu podstawowych grzechów.
Ten urywek Pisma nabrał dla mnie znaczenia, które przewyższało wartością wszystko, co wcześniej z niego wyniosłem. Wymieniony zestaw grzechów odnosił się do Izraela, jednak jest tam bezpośrednie nawiązanie do współczesnego człowieka. Pismo powiada, że to, co stało się z Izraelem, jest ostrzeżeniem dla nas.
Co dzisiaj oznaczają dla mężczyzn te słowa?
Spojrzałem w Biblię. Przeczytałem cały rozdział z listu do Koryntian i rozmyślałem na temat pięciu powodów nie osiągnięcia przez Izrael Ziemi Obiecanej.
Właściwe słowa i właściwe podejście we właściwym czasie są bardzo ważne dla służby! Chciałem, żeby przesłanie dla mężczyzn czekających w ośnieżonych górach Oregonu było właściwe.
Opisane w Biblii powody niepowodzenia są następujące:
Kiedy czytałem listę grzechów, o których nauczał Campbell, wyraźniej niż kiedykolwiek zobaczyłem grzech wszeteczeństwa. Zacząłem myśleć o ludziach, których znałem — i znam do dzisiaj — a którzy nie osiągnęli Ziemi Obiecanej z powodu grzechów seksualnych. Małżeństwa, mężczyźni, przyjaciele, kaznodzieje, kongresmani, senatorzy, ludzie każdego pokroju; wierzący i niewierzący; grzesznicy i święci.
Niedawno przyjaciel z Kalifornii podszedł do mnie przy jakiejś okazji:
— Ed, trzeba stanowczo stanąć przeciwko grzechowi rozwiązłości seksualnej — powiedział bez ogródek — ponieważ szerzy się wszędzie w całej Kalifornii. Ludzie mieszkają ze sobą bez ślubu, chodzą do Kościoła i dalej uważają się za chrześcijan!
W niczym nie jesteśmy lepsi od dzieci Izraela. Każdy ich grzech pasuje do nas jak ulał.
Pewnego ranka przy śniadaniu wydarzyło się coś, co mną naprawdę mocno wstrząsnęło. Gdy tak siedzieliśmy przy stole, zaczęliśmy rozmawiać i podzieliłem się z moją żoną Nancy i córką Joann rosnącą obawą na temat grzechów seksualnych wśród współczesnych mężczyzn. Wysłuchały mnie w skupieniu. Joann, korzystając ze swoich doświadczeń życia w akademiku, jak i ze zrozumienia chrześcijaństwa, odrzekła:
— Nie wiesz tato, że grzechy seksualne będą największym problemem Kościoła w latach 90—tych?
Spojrzałem na nią ze zdumieniem. Nigdy tego tak nie postrzegałem. Jednak kiedy mi to powiedziała, coś mnie olśniło i zobaczyłem obraz życia naszego narodu — mężczyzn i kobiet, młodych i starych, zarówno przywódców jak i zwyczajnych obywateli — w całej Ameryce; później na całym świecie. Zobaczyłem to.
Było od jakiegoś czasu dla mnie oczywiste, że kręgosłup moralny naszego narodu został w każdym wymiarze wyraźnie osłabiony, a nawet zniszczony. Wtedy jednak dostrzegłem, że również chrześcijaństwo nie jest uodpornione na to zjawisko. Wartości wyznawane przez społeczeństwo wcisnęły się do Kościoła Jezusa Chrystusa.
Tak wielu ludzi zostało zniszczonych przez grzechy seksualne.
Wszystko zaczęło się łączyć w całość. Nauczanie Campbell'a, słowo mądrości od Joann, Boże Słowo.
Kiedy United Airlines zbliżały mnie chwila za chwilą do mojego celu — do miejsca, gdzie już na mnie czekano, nagle porwał mnie wir pisania. Byłem świadomy, że Boży Duch inspirował mnie i w pewnym sensie prowadził moją rękę, kiedy strona za stroną zapisywałem w swoim notatniku świeże objawienie.
Skończyłem. Spojrzałem na to, co napisałem.
Zdanie, na które patrzyłem, nie było podobne do czegokolwiek, co widziałem wcześniej — nie w takiej formie. Nigdy też nic takiego nie wyszło jeszcze z moich ust.
Zdanie tak ostre, że długo się w nie wpatrywałem, zastanawiając się, kiedy, gdzie i do kogo ma być wypowiedziane. Nagle mój duch drgnął we mnie, ponieważ zrozumiałem, że słowa te są przeznaczone na ten wieczór, dla tych mężczyzn, na tę konferencję.
Dla mnie osobiście były one zbyt mocne, zbyt odważne. Pomimo, że patrzę na siebie jak na proroka—nauczyciela i głosiłem już do wielkich tłumów, nigdy jednak nie wypowiadałem się w taki sposób.
To był Bóg.
Wiedziałem, że będę musiał to powiedzieć.
W którym momencie? Jak? Zgranie wszystkich szczegółów w czasie, w takiej sytuacji jest najważniejsze.
Będę musiał to wykrzyczeć. Rozkazać. Głośno, publicznie, z autorytetem i oczywiście w ciągu tego wieczoru, do mężczyzn w Camp Davidson położonego na zboczu gór, na przedmieściach Eugene w Oregonie.
Bez Bożej mocy byłoby to straszne, lecz z potwierdzeniem i poparciem Pana mogło być wspaniałe. Przyniosłoby wolność.
Musiałem to powiedzieć, musiałem dać rozkaz, Bóg musiał to potwierdzić.
opr. mg/mg