Za życie płaci się życiem. To jedyna waluta. A bycie matką i żoną to prawdziwe powołanie
„Za życie płaci się życiem. To jedyna waluta. Przemijam, ale to moje powolne umieranie jest piękne u boku Męża, z którym dane nam było począć dziesięć nowych istnień. I pewnego dnia pozostanie po nas ten skarb dziesięciokrotnego życia. Ale tryumfujący dziś Jezus jest najlepszym dowodem na to, że służba i miłość aż po śmierć to najgłębszy sens naszego życia” — pisała Wanda Mokrzycka w jednym z felietonów, które przez rok, jako „Felietony Matki Polki”, drukowała „Niedziela Wrocławska”
Pani Wanda we wrześniu 2018 r. otrzymała Medal „Mater Verbi”, a jej felietony w „Niedzieli” może czytać już cała Polska. Kim jest ta niezwykła kobieta?
Zaprosiłam ją do redakcji „Niedzieli” we Wrocławiu przy Kuźniczej dokładnie rok temu. W zimny, grudniowy dzień przyjechała autobusem z drugiego końca miasta z małą Faustynką w wózku. Wiedziałam, że jest mamą ośmiorga dzieci i pisze dla portalu Aleteia. Pisała dobrze, chciałam, by pisała dla nas. Umówiłyśmy się na cykl obrazków z życia rodzinnego, który po pierwszej lekturze nazwałam „Felietony Matki Polki”. Już w pierwszym odcinku nie było kreacji: „Felietonów mojego autorstwa w żadnym wypadku nie można czytać jako porad eksperta, bo nim nie jestem. Za to spróbuję opowiadać Wam o tym, jak Pan Bóg potrafi przekuć nasze usiłowania i niedoskonałości w dobro. Jak również o tym, że działa tam, gdzie się Go zaprasza”.
Z każdym kolejnym felietonem zapraszała Czytelników do swojej rodziny: „Siedzę i szlocham. Jestem wzruszona, ale trudno mi stwierdzić, z jakiego powodu — kobiety chyba tak mają. Dochodzę w sobie tej prawdy, co tak mną wstrząsnęło do łez. A wszystko zaczęło się od nudy i krzątania po domu w poszukiwaniu (przyjemnego) zajęcia, ewentualnie rodzeństwa, by dokuczyć. Moje propozycje zagospodarowania czasu spotkały się z niechęcią. Trudno — myślę sobie — tyle dzieci, niech same pomyślą, czym się zająć”.
Szczerość i doskonała umiejętność opisywania codzienności z każdym odcinkiem powiększała grupę czytelników. A ci, co czytali, pisali do redakcji: Jak to możliwe? Jest taka rodzina? A może to wymysły na użytek rubryki w gazecie?
Minął rok. Już nie siedzimy przy redakcyjnym stole, ale w domu Wandy i Radosława Mokrzyckich we Wrocławiu. Od naszej pierwszej rozmowy wiele się wydarzyło. Dzielni rodzice zostali obdarowani bliźniętami, a potem ich świat zadrżał od wieści o problemach z ciążą. Przedwcześnie urodzone dziewczynki walczyły jak lwice, ale udało się tylko Marysi. Maleńka Agatka odeszła nagle i za szybko. — Nie zdążyliśmy poznać Agatki — mówi Władzio. — I teraz musimy czekać całe życie — dodaje Jadzia. — Ale ona nas przecież zna... — mówią.
„Przyniosłam do domu zdjęcie — pisała w tamtym czasie w felietonie. Jest to pamiątka pierwszego badania ultrasonograficznego naszej dziewiątej ciąży. I choć na drzewie genealogicznym rodzin, z których się z mężem wywodzimy, od wielu pokoleń takiej sytuacji nie odnotowano, czekamy na bliźnięta. Tak, Pan Bóg ma poczucie humoru i czasu!”.
Przy stole rodzina w komplecie. Mała Marysia w ramionach mamy, Faustynka na jej kolanie, pozostała siódemka samodzielnych Mokrzyckich obsiada cały stół. Tato krząta się przy herbacie. Jemy pyszne ciasto z karmelową polewą upieczone przez Gosię, słonecznik chrupie w zębach. — Najbardziej cię kocham, mamusiu — wyznaje nagle Faustynka.
— Pisanie wzięło się stąd, że oboje lubimy czytać i coś od czasu do czasu napisać — mówi pani Wanda. Jestem mocno chaotyczna i konieczność dotrzymywania terminów bardzo porządkuje mi dzień. Jest tyle do zrobienia, że potrzebuję stałych punktów. — Wanda często pisze na ostatnią chwilę, bo wciąż coś jej przeszkadza, nie może wyłączyć się z rytmu domu, ale pisania potrzebuje — dodaje pan Radek.
Patrzę na nich i pytania o pisanie muszą zostać z boku. Widzę, że są prawdziwi, siedzę z nimi przy stole, ale mam ochotę, jak nasi czytelnicy, znaleźć potwierdzenie. Bo oni czytają o cudach w tej rodzinie, a ja je widzę na własne oczy. Przekroczyłam próg ich domu i otuliło mnie ciepło miłości, którą tu się oddycha.
— Nasza historia jest prosta. Widzimy w niej Boże działanie, ale jesteśmy bardzo zwyczajni. Nie doświadczyliśmy wielkiego nawrócenia, przełomu, rewolucji. Typowy początek dwojga młodych ludzi, bardzo zwyczajny — zaczyna pan Radek. — Zostaliśmy poznani przez nasze przyjaciółki. Ja przyjaźniłam się z młodszą, a Radek ze starszą. Zaprosiły nas do siebie, bo uznały, że jesteśmy bardzo do siebie podobni. Ukartowały to spotkanie właśnie tu, w Dużym Domu! Wtedy wiedzieliśmy, że to dom wspólnoty, ale nie znaliśmy żadnych szczegółów. Spotkaliśmy się i ja wyszłam cała w euforii, że taki człowiek uchował się w tym świecie...
— A ja, gdy dowiedziałem się, że spotkanie było ukartowane, przez chwilę czułem się ofiarą manipulacji — mówi pan Radek, uśmiechając się szeroko. — Niedługo później Radek zjawił się w świetlicy środowiskowej „Tobiaszki”, gdzie się udzielałam, i chciał być wolontariuszem. Szybko wprosił się na herbatkę... I to była pierwsza rozmowa o naszych marzeniach, rodzinach, jakie chcielibyśmy stworzyć. Połączyły nas te pragnienia. Ja byłam wtedy tuż przed maturą, a Radziu studiował. Okazało się, że mamy dwa takie same marzenia. Każde z nas chciało mieć dużą rodzinę — myśleliśmy o pięciorgu dzieciach — i zamieszkać w domu z kaplicą. Obydwa Pan Bóg spełnił!
— Ważne jest to, aby Pana Boga zaprosić do swojego bycia razem, do budowania relacji. I nawet wtedy, gdy na początku wszystko jest trudne i być może nie takie, że można się tym chwalić, to gdy Go zapraszamy, możemy się zmieniać w dobrych ludzi, w dobrą parę, w dobre małżeństwo. On pomaga nam się nawracać w relacji — mówi pan Radek.
— Zaprosiliśmy Pana Boga do naszego życia. Przez pierwszy rok małżeństwa mieszkaliśmy z babcią Radka, potem, z jej pomocą, kupiliśmy mieszkanie w Trzebnicy. Tam należeliśmy do wspólnoty, która adorowała Pana Jezusa. Łączyła nas miłość do adoracji — dodaje pani Wanda.
— Marzyłam, by założyć dom dziecka. Od dawna nosiłam potrzebę bycia z dziećmi i dla dzieci. Dziś, gdy mamy większą rodzinę, często nie doceniamy tego, co mamy. Marudzimy, narzekamy. Codzienność jest monotonna i w gruncie rzeczy nudna, trzeba wiele wysiłku, aby móc się nią zachwycać wciąż od nowa. A jednak, gdy starcza uważności, to odkrywamy, jakie życie jest bogate i piękne! Ktoś coś narysował, wykleił, ułożył albo nawet zepsuł, ale jest w tym jego ciekawość świata, działania, zachodzących procesów — tłumaczy pani Wanda.
— A wiesz? — przerywa jej mąż — ja coraz częściej dziękuję Panu Bogu za naszą rodzinę. Każdy zawód i powołanie ma przecież blaski i cienie. W pewnym momencie było mi ciężko z tym, że wielu rzeczy nie mogę robić, mając dużą rodzinę, że często trzeba zostać w domu, obowiązków jest na pewno dużo więcej. Powołanie do rodzicielstwa — bo tak to odczytujemy — wymaga od nas postawy służby, rezygnacji, poświęcenia. I to się dzieje. Dzieci wyjeżdżają, odpoczywają, ale naszym zadaniem, teraz, jest być w domu do dyspozycji najmłodszych, potrzebujących, słabszych. Często dla wielkich świętych bohaterami byli męczennicy. Ja też czasem chciałbym być bohaterem... Jednak od pewnego czasu dociera do mnie, że rezygnując z wielu rzeczy dla moich dzieci, mogę się Panu Jezusowi podobać, bo przecież dzień po dniu oddaję swoje życie dla nich... Nie ma porównania z męczennikami, nie w tym rzecz, ale jednak rodzicielstwo to też dar z życia... Rezygnuję z przywilejów, wygód. Robię to dobrowolnie i świadomie. Odkrywam, że Pan Jezus zupełnie dobrowolnie i świadomie został człowiekiem i zaryzykował to wszystko, co później się stało. Złożył dar z siebie, niepojęty. Być może dlatego, gdy jest mi wyjątkowo ciężko, pociecha przychodzi przez modlitwę Drogą Krzyżową.
— Pan Jezus mógł wiele rzeczy robić, a dał się przybić do krzyża... My też moglibyśmy wiele rzeczy robić, ale jesteśmy tutaj, w naszym domu i codzienności. Oddając Jemu nasze przywiązanie do żmudnych obowiązków, mamy szansę, łaskę, naśladować Go w trudzie. To jest błogosławieństwo — mówi zapatrzona w Marysię i męża, na przemian, pani Wanda.
— Najpiękniejsze chwile? Gdy wracam do domu i wszyscy wybiegają, aby się przywitać! Gdy siadamy razem, czytamy bajki, dzieci się tulą — mówi pan Radek. — Pan Bóg spełnia marzenia. Gdy pojawiają się nasze kolejne dzieci, widzimy, że jesteśmy wspólnotą, w której można doświadczać miłości, uczyć się szacunku i obdarzać dobrem. Duże rodziny, które poznałam, żyją pięknie. Patrzyłam na nie i też chciałam żyć pięknie dla Pana Boga — dodaje pani Wanda.
Rytm dnia dużej rodziny nie pozwala na lenistwo. — Pierwszy wstaje Radziu, przed szóstą — mówi pani Wanda. Zbiera się po cichutku i idzie do kościoła na Mszę św. Ja mu jestem za to bardzo wdzięczna, bo mam wrażenie, że on nas wszystkich niesie i w ten sposób cała rodzina zaczyna dzień Eucharystią. O wpół do siódmej zaczynam przygotowywać śniadanie, wstają dzieci — ta piątka, która chodzi już do szkoły — jemy razem i odprowadzam dzieci do szkoły. W tym czasie Radziu zaczyna swoją pracę zawodową. Niedawno zrezygnowaliśmy z jego pracy na etat i pracuje w domu, bo to nam ułatwia organizację życia rodzinnego. Potem zaczyna się krzątanina — zakupy, gotowanie, pranie, kogoś trzeba odebrać, ktoś kończy wcześniej itd. Mam wrażenie, że moje życie w tym momencie polega na tym, iż wciąż na kogoś czekam — albo odprawiam, albo przyjmuję, albo karmię, czasem w czymś pomogę. Staramy się jeść wspólny obiad — pilnujemy tego punktu dnia. Staramy się przyjmować gości.
W jednym z felietonów, z wiosny tego roku, pani Wanda napisała: „Nie przepadam za gotowaniem, delikatnie pisząc. No, żeby to było jeszcze samo gotowanie... Ale najpierw trzeba sprawdzić, co mamy do wykorzystania, i wymyślić jakąś potrawę z dostępnych komponentów. Do tego nie byle jaką, lecz inną względem obiadów mijającego tygodnia. I jeszcze stworzyć listę zakupów, bo zwykle czegoś jednak brakuje. Kolejnym etapem jest «wyskoczyć» do sklepu. Cudzysłów jest tu po to, by słowo «wyskoczyć» nie wybrzmiało zbyt lekko. Chociaż osiedlowy sklepik nieopodal, to prowadzi tam dodatkowo sporo schodów, a wyprawa wiąże się z wszelkimi atrakcjami zapewnionymi przez trójkę maluchów. Zatem — jak aprowizacja dobiegnie końca i tryumfalnie stanę u drzwi mieszkania, stwierdzam, że czas się bardzo skurczył i nie ma chwili do stracenia: trzeba gotować! I myli się ten, kto widzi przewiązaną elegancko fartuchem kobietę, która sprawnie, bo z kilkunastoletnim doświadczeniem, sieka surówkę. U nas kobieta nadzoruje próby pomocy czterolatki i trzylatka, nie włożywszy fartucha (bo nie pamięta). Usiłuje przekierować najmłodszą, uwieszoną na własnej nodze pociechę do pokoju z zabawkami, krojąc, gotując, opiekając czy doprawiając potrawę.
Ważne jest jeszcze to, że obiad w naszym domu jemy każdego dnia wszyscy i o tej samej porze, wskazana jest zatem punktualność...”.
Pan Radek jest fotografem, oboje prowadzą blog rodzinny rodzinailustrowana.pl, który jest fotograficznym zapisem ich życia. Są małżeństwem od 13 i pół roku, a pani Wanda mówi i pisze o mężu tak czule, jak się pisze rok od ślubu. Obraz z jednego z felietonów, gdy udało im się wyjechać we dwoje za miasto i ona karmi ptaki na ławce, należy do opisów zachwytu codziennością. „Scence przypatruje się okiem fotografa mój ukochany — pisała. — Zatrzymuje na kliszy ptasie figle i wspomnienie oczekiwania na autobus, który wywozi nas potem w góry. Dziś taka beztroska zdarza nam się raz do roku. No i nie jest już tak spontaniczna. Trzeba bowiem zaaranżować wyjazd tak, by przyjaciele mogli wyręczyć nas w opiece nad dziećmi. Zaopatrzyć ich w odpowiednią ilość jedzenia, podać istotne informacje, zadbać o wolne w pracy, spakować się i wiedzieć, dokąd jedziemy, a najlepiej zarezerwować nocleg. Ważne, żeby nasz małżeński wyjazd miał uzasadnienie. Nosił znamiona wyprawy poznawczej, pielgrzymki albo był formą wyjazdu służbowego. Bo sam wypoczynek, mimo że zasłużony, jakoś nie wydaje się wystarczającym wytłumaczeniem, by przeżyć go bez dzieci. Słowem, ciężko nam jest zostawić codzienność, by wyrwać się tylko we dwoje na weekend. Nawet raz w roku...”.
— Staramy się żyć powoli — mówi pani Wanda. — Widzimy, że dość łatwo można dać się zafiksować na punkcie powinności. Prowadzimy osiadły tryb życia.
„Nakrywanie, modlitwa, nakładanie, jedzenie, karmienie, dokładki, karmienie, ścieranie, rozmowy, poobiednie dyżury — pisała w jednym z felietonów. — Ciekawość rośnie. Jeszcze tylko (skądinąd miły czas) kawa z mężem i mogę zagłębić się w lekturze!”.
— Zawsze spotykamy się na kawie — uśmiecha się pan Radek. — Pilnuję tego i jest to dla mnie bardzo ważne. Choćby na chwilę, ale to jest nasz poobiedni rytuał. Dzieci wiedzą, że mogą z nami załatwić sprawy przed kawą albo po — w trakcie nie jesteśmy dostępni. Raz w tygodniu mamy też wyjście tylko we dwoje. Kupujemy ten czas, tzn. prosimy o pomoc opiekunkę, ale to nasz czas. Spacerujemy, chodzimy wzdłuż Odry i rozmawiamy. Czasem zrobimy zakupy — ja, jako wielki fan czekolady, kupuję tabliczkę. A gdy jest zimno, to jedziemy do galerii handlowej i chodzimy w kółko po holu.
Po południu dzieci spędzają czas z tatą — czytają, budują, rozmawiają. — Staram się rezerwować czas dla dzieci — tłumaczy pan Radek. — Są przyzwyczajone do tego, że gdy tylko potrzebują pomocy w odrabianiu lekcji, to przychodzą, by im wytłumaczyć coś, czego akurat nie rozumieją, ale nie odrabiamy z nimi zbiorowo lekcji, są bardzo samodzielne. To są ludzie bardzo dobrze zorganizowani. Mają również pozaszkolne aktywności i dość dobrze już umieją łączyć ze sobą te zobowiązania, organizować swój czas i dzielić go na zadania. Młodsze dzieci są bardzo rozpieszczone przez starsze rodzeństwo — dodaje pani Wanda.
Mieszkają w domu z kaplicą na strychu, bo należą do wrocławskiej wspólnoty Duży Dom, która skupia rodziny pragnące żyć charyzmatem kochania Boga w codzienności. — Staramy się żyć duchowością bł. Karola de Foucauld, przyswojoną przez małą siostrę Jezusa Magdalenę, która go kochała i naśladowała — mówi pan Radek. W tej duchowości ważne jest, aby żyć zwyczajnie, codziennym, zwykłym życiem. W dobrych relacjach z ludźmi, ale bez dodatkowych działań ewangelizacyjnych. My, świeccy, żyjący tą duchowością, staramy się być dobrymi małżonkami, rodzicami, pracownikami i sąsiadami. Brata Karola zachwyciło ukryte życie Jezusa w Nazarecie. Zrozumiał, że publiczna działalność to zaledwie trzy lata, a w czasie wcześniejszych trzydziestu lat Jezus niczym nie wyróżniał się spośród mieszkańców. Próbujemy naśladować ukryte życie Jezusa, który był dobrym synem, uczciwym pracownikiem, z pewnością serdecznym sąsiadem — dodaje. — Nie robimy niczego nadzwyczajnego. Nie wychodzimy do ludzi, nie głosimy. Staramy się żyć życiem domowym, zapraszając do naszej codzienności Pana Boga.
— Na strychu naszego domu od 26 lat jest kaplica z Najświętszym Sakramentem — mówi pani Wanda. Od początku istnienia wspólnoty w nocy z czwartku na piątek trwa adoracja. Mamy zeszyt, do którego wpisujemy się na konkretną godzinę przebywania z Nim. Chętni mogą włączyć się w modlitwę brewiarzową — dwa razy w tygodniu w kaplicy jest taka możliwość, odmawiamy „Anioł Pański”, Msze św. są dwa razy w miesiącu. Ale staramy się żyć w parafii. Nie jesteśmy sektą, grupą samowystarczalną. Całym sercem, w miarę możliwości, włączamy się w rytm i kalendarz parafialny — dodaje. Mieszkanie w domu z Najświętszym Sakramentem to wielki przywilej, wielki dar — przyznają oboje.
— Radek stara się być przed Najświętszym Sakramentem każdego dnia i zaprasza na to spotkanie dzieci. One chętnie uczestniczą w adoracji, czasem wieczorem nie chcą iść spać zbyt wcześnie, bo wiedzą, że tato idzie za chwilę do kaplicy — opowiada pani Wanda. — A gdy przychodzą, to czują się u siebie — radośnie śpiewają, opowiadają — widać, że budują z Jezusem swoją relację. Dajemy im wolność. Jeśli wiemy, że mają swoje powinności, a zaplanowana jest Msza św., to wiedzą, że mogą dokonać wyboru. — Nigdy nie naciskamy. Zapraszamy, ale pozwalamy im zdecydować — mówi pan Radek.
— Czas świąteczny jest jedyny w swoim rodzaju pod wieloma względami, również pod tym, że nie trzeba dzieci o nic prosić — twierdzą. Porządek w pokojach i obowiązki wykonywane są bez zająknięcia, oprócz tego już w Adwencie Radek z dziećmi przygotowuje ozdoby na choinkę — mówi pani Wanda. Na choince wieszają tylko te własnoręcznie wykonane, pieką i zdobią pierniki, którymi obdarowują innych. Dzieci już od października przygotowują drobne prezenty, żeby położyć je pod choinką. W dniu Wigilii pan Radek idzie z dziećmi na Roraty, potem rozpoczynają przygotowania: pieką, kroją warzywa na sałatkę. W samo południe spotykają się w gronie wspólnoty w kaplicy. Śpiewają kolędę, a najmłodsze dzieci uroczyście wnoszą figurkę Dzieciątka. Potem dzielą się opłatkiem, składają życzenia. Po południu ubierają choinkę i oczekują na zaproszonych gości. Menu u Mokrzyckich jest kresowe, potem kolędowanie, a Pasterka dla wytrwałych. W kolejnych dniach odwiedzają lub goszczą bliskich, a od wielu już lat w niedzielę Świętej Rodziny kolędują w kaplicy z chrzestnymi swoich dzieci. Zapraszają ich z rodzinami — dziś to prawie 70 osób, a do tego ich jedenastka!
„Wciąż nie zrobiłam dla Pana Boga nic spektakularnego — pisała w jednym z felietonów pani Wanda. — Nie odmówiłam sobie czekolady ani nie wyszukałam jakiegoś wspaniałego dzieła dobroczynnego, które mogłabym wesprzeć. Staram się tylko nie zapominać o codziennym czytaniu dzieciom... Nie modlę się więcej niż zwykle... Męczą nas katary, które przerodziły się w całkiem porządne choróbska. Biegamy po nocach z przeziębionym mężem do strudzonych kaszlem czy gorączką dzieci. Prowadzamy jedne do lekarzy, inne do szkoły. Sporo emocji kosztuje nas zmiana pracy i epidemia różyczki w zerówce. Ot, codzienność wielu zwykłych rodzin. Pociesza mnie fakt, że Pan Jezus jako człowiek żył tak zwyczajnie, w rodzinie, dziesięć razy dłużej, niż nauczał i czynił cuda. Może ja też powinnam przyjąć, że mam taki czas: życia w rodzinie i dla rodziny? Z troskami i radościami codzienności, gdzie największym wyzwaniem jest nie dać się wyprowadzić z równowagi, nie zaniedbać tego, co trudne, nudne, a konieczne, nie narzekać, a dostrzec dobro. W skrócie: wyświadczać miłosierdzie niespektakularnie, bo najbliższym? I wszystkie te małe sukcesy i porażki zanosić Panu...”.
opr. mg/mg