Nieraz trudno uniknąć kłótni w małżeństwie. Można ją jednak „okiełznać” i „ucywilizować”, aby nie niszczyła relacji, ale ją umacniała
„Znowu wszystko zawaliłeś!”; „Jak zwykle się spóźniłaś!”; „Nigdy nie sprzątasz po sobie!”; „Zawsze musisz powiedzieć coś głupiego!”; „Jesteś jak twoja matka!”; „Twój ojciec też był taki wredny!”. I tak w nieskończoność, dzień za dniem, tydzień za tygodniem, rok za rokiem...
Brzmi znajomo? Pewnie tak. Jeśli nie są to słowa używane na własnym małżeńskim podwórku, to może dochodzą... zza ściany, od sąsiadów? Może pochodzą ze zwierzeń przyjaciółki lub kolegi z pracy? A może stanowią część wspomnień z rodzinnego domu?
Podobnie jak do tanga, do kłótni trzeba dwojga — i ten warunek małżeństwo spełnia perfekcyjnie. On i ona: dwie indywidualności, dwa temperamenty, dwie historie życia, dwa (często zupełnie inne) domy rodzinne, odmienny bagaż doświadczeń, wypracowane przez lata zalety, nabyte wady, przyzwyczajenia, odmienność kobiecości i męskości, słabość, skłonność do grzechu — idealna mieszanka wybuchowa, gotowe pole bitwy.
Ktoś powie, że najlepiej w ogóle się nie kłócić. Pewnie tak. Życie pokazuje jednak, że w małżeństwie kłótni nie da się uniknąć. Można ją jednak, niczym narowistego konia, „okiełznać”, „oswoić”, „ucywilizować”, a nawet przekuć w narzędzie, które nie będzie niszczyło relacji, a wręcz przeciwnie — jeszcze ją wzmocni. Zbyt piękne, aby było prawdziwe?
...zróbmy swoisty remanent — w obliczu rodzącego się między nami konfliktu. Zastanówmy się, jak można rozegrać nadchodzącą bitwę zwaną kłótnią małżeńską, aby nie było w niej nie tylko „poległych”, ale też „rannych” (czytaj: poranionych). Może i na tym polu da się zastosować powiedzenie, że „co nie zabije, to wzmocni”? Może zdarzy się cud w postaci UCZCIWEJ kłótni małżeńskiej?
Warto mieć świadomość, że on i ona mogą pochodzić z różnych „szkół” kłócenia się. Być może „podpatrzyli” inne wzorce: jego rodzice preferowali np. „zimną wojnę”, a jej — „latające talerze” (lub odwrotnie). Mogą ich różnić temperamenty: on — choleryk — wyrzuci z siebie wszystko w ciągu 10 sekund, a za 5 minut zapyta, czy nie zaparzyć kawy, zaś ona będzie przez 3 dni i 3 noce przetrawiała w sobie „katastrofę” w ich związku, biedząc się nad pytaniem: „jak on tak mógł?”.
Sposób kłócenia stanowi pochodną tego, co oboje do tej pory „wypracowali” w swoim życiu. Jeśli kłóci się para egoistów, którzy dorastali w przekonaniu, że wszystko im się należy, że cały świat powinien z zachwytu oniemieć na ich widok i czym prędzej głęboko się ukłonić, to każda sprzeczka zamieni się w jatkę. A zatem — dobra rada dla młodych: od najmłodszych lat pracujcie nad swoimi charakterami, a od początku znajomości, od pierwszego zauroczenia, się poznawajcie. Rozmawiajcie, dyskutujcie, poznajcie swoje poglądy na różne sprawy (od ulubionego stylu w muzyce po stosunek do wiary, nauczania Kościoła), sprawdzajcie, czy jest wam razem „po drodze”. Nie pozwólcie się zdominować hormonom, nie zakładajcie pod ich wpływem „różowych okularów”, uniemożliwiających obiektywną ocenę drugiej osoby. Trzeba zdać sobie sprawę przed ślubem z obopólnych różnic, począwszy od tych wynikających z kobiecości i męskości, na różnicach charakteru i sposobu bycia skończywszy. Przekonać się, czy w języku drugiej strony (ale i moim) istnieją takie słowa, jak: „przepraszam”, „moja wina”, „przebaczam ci”. Trzeba wyjść od czasu do czasu ze strefy komfortu, a nie ograniczać się tylko do łatwych, miłych, niezobowiązujących randek w pubie i na dyskotece. Dlaczego by nie pojechać w góry lub na spływ kajakowy i nie przekonać się, jak funkcjonujemy, gdy jesteśmy zmęczeni, zmoknięci, gdy trzeba podzielić się kanapką, ostatnim łykiem wody, otulić dziewczynę kurtką, a samemu zmoknąć do suchej nitki? Mówiąc językiem wojskowym: im więcej potu wylanego na poligonie, tym mniej krwi na polu bitwy...
Tak przygotowani młodzi mogą z nadzieją ślubować sobie na całe życie miłość, wierność i uczciwość małżeńską. Jeśli zaproszą pod swój dach Chrystusa i będą Go naśladowali, to o ich przyszłość można być spokojnym, nawet jeśli od czasu do czasu się pokłócą. Szczerze powiedziawszy, z lekkim dystansem podchodzę do mądrych rad z zakresu psychologii podpowiadających, co robić podczas kłótni, a czego unikać: nie generalizować („ty nigdy mi nie pomagasz”), nie poniżać („jesteś dnem”), nie zaczynać „od Adama i Ewy” („ty zawsze myślałaś tylko o sobie”), nie uderzać w to, co ważne dla współmałżonka („jesteś fałszywy jak twoja mamuśka”), nie kłócić się przy dzieciach. Owszem, wskazówki te mają swoją wartość, ale to raczej elementarz, który w pewnym momencie przestaje wystarczać. Prawdziwym murem obronnym przed destrukcyjną siłą konfliktów jest bowiem przeżywanie małżeństwa w wymiarze sakramentu, czyli otwarcia się na dopływ Bożej łaski. Tylko Chrystus może nas uzdolnić do tego, byśmy ciągle na nowo, bez końca, potrafili sobie nawzajem przebaczać. Tylko od Chrystusa można czerpać wzór cierpliwego znoszenia przywar drugiej strony, zagryzienia języka w sytuacji, gdy chwilowo rozjuszony współmałżonek „czeka” na jedno nasze słowo, aby jeszcze bardziej „podkręcić” awanturę. Tylko On uczy, że prawdziwa wielkość człowieka, a zarazem sposób na szczęśliwe życie, polega na umiejętności służenia, a nie kręcenia się wokół własnego ogonka. Jakże szczęśliwe są te małżeństwa, w których oboje, mąż i żona, kierują się tym prawem i żyją dla drugiego, a nie po to, by karmić swój egoizm... Takiemu małżeństwu żadna kłótnia, żadne chwilowe zachmurzenie ani burza z piorunami nie są straszne...
Tak jak raz w roku dokonujemy obowiązkowego przeglądu samochodu, tak zachęcam małżonków do regularnego „przeglądu” łączącej ich relacji. Raz na jakiś czas (sugeruję odstępy miesięczne) warto znaleźć wolną godzinę, dwie, by usiąść naprzeciwko siebie, spojrzeć sobie głęboko w oczy i szczerze, niespiesznie porozmawiać. O czym?
O wszystkim — o tym, co dobrze rokuje lub co zagraża naszej jedności małżeńskiej. O tym, co się dzieje z naszą miłością: rozpala się, buzuje wysokim płomieniem, przygasa czy smętnie się dopala? O tym, co jest dla nas obojga i dla każdego z osobna najważniejsze — o celach, planach, marzeniach. O tym, czy na tej liście jest miejsce na zbawienie wieczne — moje i współmałżonka. O tym, za co jesteśmy drugiej połówce wdzięczni, za co ją cenimy, co nas w niej zachwyca. O tym, co nas w niej drażni, denerwuje, doprowadza do białej gorączki. O tym, czym czujemy się zranieni, zlekceważeni, potraktowani „nie fair”. O wychowywaniu dzieci. O relacjach z tymi, którzy dla mnie są „tylko” teściami, ale dla niego/dla niej „aż” rodzicami. O tym, czy nasze intymne relacje nas umacniają, czy oddalają od siebie. O tym, jak wydawać pieniądze, by ich nie trwonić ani nie ubóstwiać. O nienaprawionym od roku kranie i o przyszyciu guzików do koszuli. O podziale domowych obowiązków: koszeniu trawnika, opróżnianiu zmywarki, wyprowadzaniu psa, wynoszeniu śmieci...
Rachunek sumienia, prośba o Bożą pomoc w walce ze słabościami i grzechami (regularna modlitwa, spowiedź, przyjmowanie Eucharystii), praca nad sobą, stopniowe wyzwalanie się z wad, którymi ranię współmałżonka — oto chrześcijański sposób neutralizowania i zwalczania tego, co prowadzi do nieporozumień i kłótni.
W małżeństwie nie ma wygranych i przegranych — albo razem zwyciężamy, do czego jesteśmy powołani, albo razem ponosimy klęskę. A ta uderza nie tylko w tych dwoje, którzy kiedyś — podobno — nie mogli bez siebie żyć, lecz również (a raczej przede wszystkim) w dzieci, którym nagle wali się bezpieczny świat.
opr. mg/mg