Świadectwo to jest wyrazem naszej wdzięczności Jezusowi Miłosiernemu za wielkie łaski, a Matce Bożej oraz św. Faustynie i innym świętym za ich wstawiennictwo
Świadectwo to jest wyrazem naszej wdzięczności Jezusowi Miłosiernemu za wielkie łaski, a Matce Bożej oraz św. Faustynie i innym świętym za ich wstawiennictwo. Ufamy też, że to, czego osobiście doświadczyliśmy, może umocnić tych, którzy po ludzku stracili już nadzieję.
Nasze małżeństwo formalnie przestało istnieć w 2003 r., jednak jego powolny rozpad zaczął się wiele lat wcześniej. Choć zawarliśmy sakramentalny związek małżeński, Bóg był w naszym życiu na dalszym planie. Nie powierzaliśmy Mu problemów dnia codziennego, uciekaliśmy natomiast chętnie do swoich bożków, ja w pracoholizm, mąż w alkoholizm. Gdy nasz syn miał 6 lat, podjęłam decyzję o rozwodzie. Było już tak źle, że obawiałam się jakiejś tragedii. Potem wszystko potoczyło się szybko, wzięliśmy rozwód, Piotr wyprowadził się i w krótkim czasie wyjechał za granicę. Zostałam sama z synem. Nastała wielka cisza. Wtedy zaczęłam powoli, bardzo lękliwie przybliżać się do Boga. Prowadziła mnie Maryja, której zawsze na swój sposób ufałam.
Przełomem i początkiem mojego nawrócenia był wyjazd na rekolekcje ewangelizacyjne ze Wspólnotą Przymierza Rodzin Mamre w 2005 r. Tam doświadczyłam dotknięcia Bożej miłości, wylania Ducha Świętego, żywej obecności Jezusa. Wtedy też podpisałam na rok krucjatę trzeźwości, m.in. w intencji Piotra, którą następnie przedłużyłam na całe życie. Po rekolekcjach zamówiłam też za niego Msze święte wieczyste i zaczęłam odmawiać różaniec w jego intencji, bo wiedziałam, że wzywa mnie do tego Pan Jezus. Wcześniej nawet nie potrafiłam się modlić za swojego męża.
Piotr często przyjeżdżał z zagranicy do syna. Gdy widywaliśmy się na chwilę, oboje staraliśmy się bardzo, żeby spotkania przebiegały bezkonfliktowo, głównie ze względu na dziecko. Oboje jednak wiedzieliśmy, że nie jesteśmy w stanie ze sobą normalnie rozmawiać ani znieść swojej obecności dłużej niż godzinę. W tamtym czasie modliłam się dalej za Piotra, prosiłam Boga, żeby mój mąż przestał pić, żeby był dobrym ojcem, żeby się nawrócił. Nie prosiłam jednak o nasze pojednanie, a jedynie o spokojne życie dla Piotra oraz dla mnie i syna. Nie wyobrażałam sobie, że kiedykolwiek wrócę do męża, planowałam już do końca życia być sama. Minęły dwa lata. Gdy pojechałam na kolejne rekolekcje formacyjne Mamre, poświęcone w dużej części tematyce małżeństwa, przeżyłam coś na kształt czyśćca. Po wielu zmaganiach, czując, że wolą Pana Boga jest, abym znów była żoną, powiedziałam: ,,Panie Jezu, zgadzam się na wszystko”.
Choć moje uczucie do męża nie zmieniło się (zamiast miłości miałam dalej pustkę w sercu), to całkowicie zaufałam Jezusowi. Od tej pory było mi łatwiej żyć, choć wieści od Piotra były coraz smutniejsze. Wiedziałam, że więcej pije, żyje daleko od Kościoła, ma coraz większe problemy finansowe i jest w depresji. W lipcu 2007 r. przyleciał do Polski, aby spędzić część wakacji z naszym synem, a ja pojechałam na rekolekcje oparte o Księgę Wyjścia. Były to rekolekcje uzdrowienia wewnętrznego. Przed ich końcem poprosiłam o spowiedź. Bardzo mnie martwiło, że nie jestem w stanie kochać męża. Jako pokutę miałam czytać hymn dziękczynny Zachariasza Benedictus w intencji naszego małżeństwa. Byłam zdziwiona, ale w duchu posłuszeństwa czytałam. W dniu zakończenia rekolekcji, zamiast do domu, trafiłam do Łagiewnik. Nigdy wcześniej tam nie byłam, choć wielokrotnie myślałam o tym miejscu. Po Mszy świętej i krótkiej adoracji postanowiłam, że za jakiś czas muszę je odwiedzić. Udałam się tam już po tygodniu, w pierwszą sobotę sierpnia 2007 r., i cały dzień spędziłam w sanktuarium. To był szczególny i piękny czas – adoracja, Msza święta, Koronka do Miłosierdzia Bożego, modlitwa przy relikwiach św. Faustyny, kolejna spowiedź… Pierwszy raz modliłam się wtedy za nasze małżeństwo, błagałam Boga o miłosierdzie, prosiłam Matkę Bożą i św. Faustynę o wstawiennictwo. Gdy wracałam do domu, miałam już całkiem przemienione serce – Pan Bóg dopełnił uzdrowienia, które zaczęło się na rekolekcjach i wlał mi w serce miłość do mojego męża, jakiej wcześniej nie było. Po powrocie do domu miałam tylko jedną myśl – znaleźć obrączkę. Kilka lat wcześniej zdjęłam ją i zapomniałam, gdzie schowałam. Pomodliłam się do św. Antoniego i po 5 minutach znalazłam obrączkę.
Następnego dnia zadzwonił Piotr i rozmawialiśmy jakoś inaczej. Nie powiedziałam mu ani o wyjeździe do sanktuarium, ani o obrączce, udawałam, że nic się nie zmieniło. Piotr miał inny głos, łagodniejszy. Wiedziałam, że na pewno nie jest pijany. Zadzwonił następnego dnia, rozmawialiśmy dłużej. Po kilku dniach (a dzwonił codziennie, co nie zdarzało się nigdy wcześniej) mój mąż zapytał mnie drżącym głosem, czy może założyć ślubną obrączkę, bo od pewnego czasu nosi ją w kieszeni. Myślałam, że się przesłyszałam. Gdy oprzytomniałam, powiedziałam mu, że ja od kilku dni noszę obrączkę na palcu. Piotr był w jeszcze większym szoku. Powiedział mi po chwili, że już nie pije i chce zmienić swoje życie. Kilka dni wcześniej, będąc pod wpływem alkoholu, przeżył straszną walkę duchową, pierwszy raz w życiu poprosił Boga o pomoc i od tego momentu nic już nie było takie samo. Z drżeniem serca zapytałam, kiedy to się stało… Usłyszałam, że była to pierwsza sobota sierpnia, dzień, który spędziłam w sanktuarium, błagając Jezusa o miłosierdzie i całe niebo o wsparcie…
Gosia
W pierwszą sobotę sierpnia 2007 r., po południu, po pracy w pustym szkockim mieszkaniu jak zwykle siadłem nad butelką. W ciągu kilku ostatnich tygodni mój stan emocjonalny (a przez to i fizyczny) uległ gwałtownemu pogorszeniu. Równia pochyła mojego życia zaczęła kierować się w stronę przepaści. Żyłem pogrążony w totalnym stresie, rozbity i przerażony. Widziałem przed sobą czarną otchłań. Czułem, że coś, a raczej ktoś próbuje mnie zniszczyć. Dziś wiem, że był to szatan, ale wiem też, że działo się to z dopustu Bożego i Bóg nad wszystkim czuwał. Po kilku drinkach w głowie miałem burzę, ale nie od alkoholu – to była walka wewnętrzna, szamotanie się z rozpaczą, jak próba wydostania się na powierzchnię, gdy się tonie i… wtedy nie wiem jak, nie wiem, dlaczego, ale zwróciłem się do Boga, tak naprawdę to pierwszy raz. Stojąc z głową uniesioną do góry, wykrzyczałem przez zaciśnięte usta: BOŻE, POMÓŻ MI!!!
Minął trzeci rok, odkąd nie piję. Bez lekarstw, bez terapii, ale za to z Bogiem, dzięki Bogu i Jego łasce. Cudu Miłosierdzia Bożego doznałem natychmiast. Lęk, rozpacz, przerażenie znikały z minuty na minutę, nie dopiłem już drinka. Poczułem na sobie moc działania miłości Jezusa, która była przy mnie zawsze, ale dopiero teraz się na nią otworzyłem. Powiedziałem Jezusowi TAK, a On mnie do dziś prowadzi i nigdy nie opuszcza! Dał mi trzeźwość (od tamtego czasu nigdy nie miałem nawet ochoty na alkohol, jednak podpisałem krucjatę), dał z powrotem rodzinę, dał spowiedź z całego życia, dał wspólnotę, w której razem z żoną i synkiem wzrastamy, dał mnóstwo łask i ciągle daje. Daje wiarę i swoją nieogarnioną miłość, bez której nic, a z nią i w Nim mogę wszystko! I mimo że jestem słaby i nieraz zdarza mi się upaść, to On zawsze wyciąga do mnie rękę, a ja się jej chwytam. DZIĘKUJĘ CI, JEZU!!! Chwała Panu!
Piotr
Stał się więc cud, mój mąż został uzdrowiony z nałogu, nawrócił się, odbył spowiedź z całego życia i od tej pory przystępuje dwa razy w miesiącu do sakramentu pokuty. Codziennie czyta Pismo Święte, razem się modlimy, jeździmy całą rodziną na rekolekcje – wszystko się zmieniło. Jesteśmy Panu Bogu bardzo wdzięczni za wspólnotę, którą postawił na naszej drodze, za wytrwałą modlitwę wielu osób, które ufały w moc miłosierdzia Bożego, kiedy my jeszcze nie potrafiliśmy zaufać…
Od ponad pięciu lat jesteśmy znowu rodziną, ale teraz żyjemy już inaczej – Bóg jest w naszym małżeństwie najważniejszy. Życia nam braknie, by dziękować.
JEZU, UFAMY TOBIE!
Gosia
opr. aś/aś