O oldskulowym magnetofonie, popularności i Janie Pawle II z Grażyną Torbicką rozmawia Barbara Gruszka-Zych
O oldskulowym magnetofonie, popularności i Janie Pawle II z Grażyną Torbicką rozmawia Barbara Gruszka-Zych. Autor zdjęcia: Jakub Szymczuk
Barbara Gruszka-Zych: Skąd takie zaufanie do tradycyjnego magnetofonu kasetowego? Sama Pani mówi, że to taki „oldskulowy” sprzęt.
Grażyna Torbicka: — Kupiłam go latem ubiegłego roku, nie w minionym wieku... W Mielnie musiałam nagrać wywiad, a to był jedyny sprzęt, który można było tam dostać. Doskonale się sprawdza, więc go polecam.
Nie przez przypadek zaczęłyśmy tak rozmowę. Jest Pani postrzegana jako wiecznie młoda, a prezentuje Pani klasyczne dziennikarstwo — nieprzekraczające granic dobrego smaku, którego dziś coraz mniej.
— To mój świadomy wybór. Na przykład rozmawiając z Angeliną Jolie o jej roli w filmie „Oszukana” Clinta Eastwooda, mogę poruszyć temat jej macierzyństwa czy roli kobiety we współczesnym świecie, ale nie będę pytać o związek z Bradem Pittem. Trzeba rozdzielić życie prywatne od zawodowego i twórczego. Choć czasem wybitni artyści, opowiadając o własnej twórczości, zaczynają mówić też o sobie.
A jednak dużym zainteresowaniem cieszą się „tokszoły”, w których naśmiewa się z rozmówców, obnaża ich prywatność i słabości.
— Wydaje mi się, że widzowie często oglądają to z zażenowaniem, krytykują, narzekając, że świat zwariował. A jednak patrzą, bo taka jest nasza natura, bo to przykuwa uwagę. Ważna jest kwestia, w jakich proporcjach telewizja serwuje ludziom takie programy. Istotne, jak rozwiązują to media publiczne. To one powinny pełnić rolę opiniotwórczą, a nie kierować się czysto biznesowymi zasadami. Spójrzmy na inne kraje, na przykład na włoską, państwową RAI Uno, która pozwala sobie w piątkowy czy sobotni wieczór pokazać programy z gatunku publicystyki społecznej, ale też edukacyjne i informacyjne. Albo na telewizję francuską, dającą w piątkowo-sobotnim paśmie debaty o kulturze. W Polsce mamy tyle anten, że wszystko też można sensownie zaplanować, zaspokajając różne gusta. Często się słyszy, że kiedy jakiś program tzw. kulturalny ma milion czy półtora miliona widzów, to mało. W praktyce taka liczba to coś niesamowitego, bo to przecież ogromne elity kulturalne. Uważam, że to bardzo duża rzesza ludzi stanowiących awangardę społeczną, zmieniającą ogólny obraz naszego społeczeństwa. Ale telewizja jej nie szanuje, nie traktuje poważnie.
Pani ich szanuje, ale godzinę nadawania Pani programu „Kocham kino” przesunięto na czas po 24.00.
— Kiedyś na spotkaniu w Berlinie fachowcy ze Stanów zapytali, jaka jest oglądalność „Kocham kino”. Kiedy odpowiedziałam, że około półtora miliona odbiorców, to złapali się za głowę. „To nieprawdopodobnie dużo” — powtarzali.
Oglądają Panią miliony, ale pozostała Pani naturalna, jakby popularność Pani nie zmieniła. Czy nauczyła się Pani tego od mamy, słynnej prezenterki Krystyny Loski?
— Kiedy byłam mała, nie wiedziałam, że mama jest taka znana, tylko mnie dziwiło, że jak idę, trzymając ją za rękę, to wszyscy się do nas uśmiechają. Popularność ani mnie nie męczy, ani nie jestem na nią łasa, bo od dzieciństwa z powodu mamy z tym żyję. Jedynym mankamentem jest fakt, że trzeba uważać na swoją prywatność. Kolorowe pisma przerabiają każdą popularną postać jak w rezonansie magnetycznym, przejeżdżają po niej i kroją na jak najmniejsze plastereczki, żeby wszystko prześwietlić, wycisnąć. To wymysł ogromnego przemysłu kolorowego świata. Niech sobie pani wyobrazi, że jest na wczasach, a tu telefonem komórkowym robią pani zdjęcia, a na dodatek potem umieszczają w Internecie. To żenujące... Ktoś zrobił mi takie zdjęcia w Gdyni, kiedy podczas zakupów kupiłam kanapkę. A potem zobaczyłam ten moment w Internecie. Ale nie przejmuję się tym, bo wiem, że większości ludzi nie interesuje, jak jem kanapkę.
Poznała Pani największe gwiazdy kina. Pierwsi byli Milo Forman i Woody Allen.
— Z Formanem to dłuższa historia. 12 lat temu pojechałam po raz pierwszy na festiwal do Berlina, żeby zrobić z nim rozmowę, na którą miała mnie umówić telewizja. Na miejscu w agencji, ustalającej kolejność wywiadów, okazało się, że nie mam nominacji od polskiego dystrybutora i nie jestem wpisana na listę rozmówców. Z automatu telefonicznego, bo nie miałam wtedy komórki, zadzwoniłam w tej sprawie do Polski, ale oni też niewiele mogli pomóc. Wróciłam i powiedziałam, że będę czekała, bo może ktoś nie przyjedzie, a ja wskoczę na jego miejsce. „Proszę pani, na Formana wszyscy przyjdą” — odpowiedziała pani z agencji. Przesiedziałam bez skutku cały dzień, a w nocy napisałam do niego list, bo powiedziano mi, że reżyser może osobiście zdecydować, czy jeszcze kogoś przyjmie. Forman przyjechał ze „Skandalistą Larry Flintem”, więc tłumaczyłam mu, że jestem dziennikarką z Polski, że ten film może mieć dla nas ogromne znaczenie, pokazując, w tym przełomowym dla Europy Wschodniej momencie, różne oblicza wolności słowa.
Poskutkowało?
— Zgodził się i to była bardzo ciekawa rozmowa. Kiedy zapytałam, czy emigrując z Czechosłowacji do Stanów, poczuł się wolny i niezależny, odpowiedział, że nie. W Czechosłowacji musiał się liczyć z opinią cenzora, natomiast w Stanach musi mierzyć się z opinią milionów widzów, czyli z komercją.
Bo producent filmu stale patrzy, czy ludzie na niego przyjdą, czy nie. Podsumował, że woli się jednak mierzyć z milionami widzów niż z jednym cenzorem idiotą.
Z Woody Allenem spotkaliście się w Hotelu Ritz w Paryżu.
— Allen jest niezwykle zamknięty, żyje w świecie swoich postaci. Powiedziałam mu, że filmowi bohaterowie biorą się z jego życia, ale się z tym nie zgodził. Dopiero jak zaczęłam przypominać historie z filmów odpowiadające historiom z jego biografii, zaczęliśmy poważnie dyskutować.
Co, oprócz samozaparcia i solidnego przygotowania, jest potrzebne, żeby rozmówca się otworzył?
— Rozmówcy szybko wyczuwają intencje pytającego, ale też to, na ile jest przygotowany, czy zna ich twórczość. To zaskarbia sobie ich zaufanie. Osobą, dla której to się liczy, jest Stephen Frears, reżyser „Niebezpiecznych związków”. Ostatnio spotkałam go ponownie na festiwalu w Berlinie, gdzie przyjechał z filmem „Cheri” z Michael Pfeiffer. Zwykle udziela wywiadów wyłącznie z obowiązku wynikającego z promocji filmu i odpowiada bardzo zdawkowo. Podczas naszej pierwszej rozmowy mówił tylko „tak” lub „nie”. Teraz, kiedy zaczęłam się z nim dzielić własną interpretacją tematów z jego nowego obrazu, udało mi się go otworzyć. Widziałam, że w pewnym momencie przestał być obojętny, zaczął odnosić się do sytuacji w Polsce. To była niemalże partnerska rozmowa. Kiedy na spotkaniach dla prasy przeprowadzam wywiady z tymi największymi, to czuje się, że to dla nich „produkcja taśmowa”. Zwykle są zmęczeni i trzeba ich naprawdę zainteresować, żeby usłyszeć coś nowego, żeby nagle szerzej otworzyły im się oczy.
Czy przygotowując się do rozmów, korzysta Pani z Internetu?
— To pułapka — po pierwsze jest tam dużo błędów, a po drugie Internet jest dostępny dla wszystkich, a więc podane tam ciekawostki zna każdy, również gwiazda, z którą się rozmawia. Sama w którymś momencie zabrnęłam w ślepą uliczkę — na szybko brałam z Internetu życiorysy, wykazy filmów. To był błąd, dziś mnie to już nie kręci. Zajmuję się filmem od 15 lat i kiedy teraz przeprowadzam jakąś głębszą rozmowę, to przygotowuję sobie przedtem własne studium krytyczne filmu czy twórczości reżysera, z którym mam rozmawiać. Takie własne przemyślenia pytającego są dla artystów o wiele bardziej interesujące.
Podczas rozmów z wielkimi pisarzami, autorytetami, rzucała mi się w oczy ich skromność.
— Bo im ktoś większy, tym skromniejszy, pełen dystansu do otaczającego świata, ale też zwrócony na drugiego człowieka, czyli w tym przypadku — rozmówcę. Tacy są Forman, Allen, ale też włoski reżyser Ettore Scola, czy Peter Weir, autor „Pikniku pod wiszącą skałą”. Na pewno też Catherine Deneuve czy Sophia Loren, które trudno było przełamać, żeby zaczęły rozmawiać. To takie diwy z zupełnie innego świata. Nauczone doświadczeniem są bardzo nieufne wobec dziennikarzy, którzy pytają je głównie o to, ile przeszły operacji plastycznych. Mówiąc o gwiazdach filmowych, zapominamy, że za ich pracą stoją lata wyrzeczeń. Filmy, w których grały, kosztowały je bardzo dużo psychicznego wysiłku. Kreowanym przez siebie postaciom dawały swoje ciało, emocje, płaciły za to duże koszta. Dlatego ich kreacje tak do nas przemawiają, bo są przez nie genialnie przetworzone.
Poznałyśmy się po audiencji u Jana Pawła II. Zbliża się kolejna rocznica jego śmierci, jak go Pani zapamiętała?
— Papież podzielił się z nami tyloma wspaniałymi przemyśleniami, ale odszedł i zostały po nim słowa. A w naszym życiu wartość słowa zmalała, słowo przestało się przekładać na to, co robimy. Kiedy Papież żył, wzruszaliśmy się tym, co mówił, dyskutowaliśmy o tym, a potem nagle jakbyśmy o wszystkim zapomnieli. Najważniejsze jest to, co z niego zostało w każdym z nas.
Co zostało w Pani?
— Moje życie przez 27 lat jego pontyfikatu było związane z Janem Pawłem II. Miałam 19 lat, kiedy został wybrany na Stolicę Piotrową i cały mój rozwój, poszukiwanie wartości, odbywał się w jego obecności. Wszystkie ważne wydarzenia w moim życiu wiązały się z jego pielgrzymkami i głoszonymi na nich homiliami. Przede wszystkim odbierałam go jako człowieka, który robił to, co mówił. Gdybyśmy go naśladowali, to świat byłby piękniejszy. Wracając do tamtej audiencji, muszę powiedzieć, że Papież miał w sobie ogromną moc. Już nie mógł wtedy chodzić, tylko wyjechał z bocznych drzwi i ręką pozdrowił tłum. W tym momencie poczułam bijącą od niego nieprawdopodobną moc i siłę, tak że się rozpłakałam. Nikt nie jest w stanie tego opisać, niektórzy nazywają to charyzmą, sama jej wtedy doświadczyłam.
opr. mg/mg