Mimo medialnego i politycznego sprzeciwu proponowane zmiany w mediach publicznych mogą być dla nich szansą na nowe otwarcie. Pytanie tylko, czy obecna ekipa rządząca będzie umiała się w tej sprawie samoograniczyć
Mimo medialnego i politycznego sprzeciwu proponowane zmiany w mediach publicznych mogą być dla nich szansą na nowe otwarcie. Pytanie tylko, czy obecna ekipa rządząca będzie umiała się w tej sprawie samoograniczyć.
Pluralizm, wolność słowa, zamach na media — te zwroty nieodłącznie towarzyszą zmianom w mediach publicznych. To, co dla jednych stanowi kolejną odsłonę zdobywania nowych przyczółków władzy, dla innych jest szansą na długo oczekiwane pojawienie się normalności na ekranie telewizora czy w głośniku radia. Plany nowego rządu dotyczące mediów publicznych to rewolucja na płaszczyźnie instytucjonalnej i personalnej.
Zmiany obejmujące publicznych nadawców, a więc TVP, Polskie Radio z jego ośrodkami regionalnymi i Polską Agencję Prasową, zostały rozłożone na co najmniej dwie raty. Skutki pierwszej tzw. małej nowelizacji ustawy medialnej już budzą kontrowersje. Na mocy uchwalonych przepisów wygasły kadencje władz mediów publicznych, a w ich miejsce to minister skarbu powołał nowych zarządców. Dotychczasowy medialny establishment zagrzmiał przeciwko „upolitycznieniu mediów” i spodziewanym roszadom personalnym. Istotnie, powoływanie bezpośrednio przez ministra skarbu szefów mediów publicznych z pewnością ma niewiele wspólnego z nieingerencją polityczną. Tym bardziej gdy prezesem TVP został Jacek Kurski, który choć posiada bogate doświadczenie dziennikarskie (m.in. współautor głośnego filmu Nocna zmiana o obaleniu rządu Jana Olszewskiego), to jednak w ostatnich latach, jako polityk, występował na pierwszej linii frontu wojny polsko-polskiej. Jednak twierdzenie, że jego powołanie jest szczególnym upolitycznieniem, to przesada. Przez długie lata władze w TVP sprawowały osoby jednoznacznie powiązane politycznie, jak Robert Kwiatkowski (związany z lewicą), Jan Dworak (były członek PO) czy Juliusz Braun (były poseł z ramienia Unii Wolności). Wówczas gromkiego oburzenia nie było. Upolitycznienie mediów publicznych jest, niestety, normą i ich główną chorobą. Jednak wpływu polityków na publicznych nadawców całkowicie wykluczyć się nie da. Na którymś ze szczebli medialnej władzy muszą znaleźć się polityczni nominaci. Na jakim i kto nimi będzie, okaże się po drugim akcie medialnej rewolucji, która dopiero przed nami. Ostatnie zmiany personalne, przynajmniej w założeniu, mają mieć jedynie przejściowy charakter. W najbliższych miesiącach planowane jest uchwalenie „dużej” ustawy medialnej, której założenia idą zdecydowanie dalej niż tylko wymiana kadr.
Według tych planów, ujawnionych przez PAP, właśnie sama agencja, jak i TVP oraz Polskie Radio mają stać się „mediami narodowymi”. Zmieni się jednak nie tylko ich określenie, ale i struktura. Zamiast spółek prawa handlowego powstaną „państwowe osoby prawne”. Ich zarządem zajmie się dyrektor, którego powoła przewodniczący Rady Mediów Narodowych. To zupełnie nowe ciało, które zastąpi rady nadzorcze. Jej pięciu członków na sześcioletnie kadencje powołają prezydent, Sejm i Senat. Jednemu z członków marszałek Sejmu powierzy funkcję przewodniczącego. Media narodowe mają upowszechniać stanowiska organów władzy publicznej, ale też, w sposób pluralistyczny przedstawiać stanowiska partii politycznych czy związków zawodowych. Zadaniem narodowej radiofonii i telewizji ma być m.in. kultywowanie tradycji narodowych i wartości patriotycznych, ułatwianie dostępu do obiektywnej informacji oraz tworzenie warunków pluralistycznej debaty o sprawach publicznych. W mediach narodowych funkcjonować mają rady programowe, inspirujące realizację misji publicznej. Członków tych rad wybierze Rada Mediów Narodowych spośród kandydatów wytypowanych m.in. przez stowarzyszenia twórcze, organizacje pożytku publicznego, Kościół Katolicki i inne związki wyznaniowe, związki zawodowe, organizacje pracodawców czy środowiska naukowe.
Spór o kształt mediów publicznych to także walka o bardzo duży kawałek medialnego tortu, a tym samym kształtowanie postaw i opinii dużej części społeczeństwa. Widać to na przykładzie TVP, której 12 kanałów daje łącznie blisko 30 proc. udział w rynku telewizyjnym. Telewizja publiczna wciąż ma spore oddziaływanie, mimo że według danych z 2014 r. jedynie 7,4 proc. osób płaciło abonament, a on sam stanowił niespełna 30 proc. przychodów TVP. Takie wyniki podyktowane są wieloma czynnikami. To przede wszystkim archaiczny sposób pobierania opłat (kto dziś rejestruje zakupiony telewizor?), nieatrakcyjna oferta programowa w porównaniu z komercyjną konkurencją, powszechność internetu i telewizji na żądanie (VOD), niechęć do płacenia dwa razy za to samo (może dotyczyć abonentów platform cyfrowych czy kablówek), a wreszcie samo upolitycznienie telewizji. Na razie abonament, choć jego płacenie jest martwym obowiązkiem, pozostanie. Jednak w najbliższych miesiącach opracowaniem nowoczesnej koncepcji finansowania ma zająć się specjalny międzyresortowy zespół.
O ile wyprofilowanie mediów prywatnych jest czymś oczywistym, o tyle fakt, że zwłaszcza w ostatnich latach także media publiczne wielokrotnie opowiadały się po jednej stronie politycznego sporu, nie miał nic wspólnego z pluralizmem. A właśnie jego zwiększenie u publicznych nadawców jest największą kwestią sporną. Szczególnie widać to na przykładzie TVP. Nie chodzi tu nawet o wrogie traktowanie przedstawicieli obecnej władzy czy też niektórych dziennikarzy i komentatorów (z najbardziej spektakularnymi przypadkami opuszczania przez nich studia w trakcie programu), ale też o sposób przekazywania informacji. Partyjne sympatie i antypatie, przechył ideologiczny na lewo był widoczny aż nadto. Stąd wpuszczenie świeżego powietrza do mediów publicznych jest konieczne. Wszak środowiska konserwatywne, jak pokazały wyniki ostatnich wyborów, nie tylko w Polsce istnieją, ale są silne. Mimo to w mediach publicznych były przez lata sukcesywnie marginalizowane. Jeden program Jana Pospieszalskiego, zresztą emitowany późnym wieczorem, ma się nijak do produkcji w zdecydowanie lepszym czasie antenowym prowadzonych przez dziennikarzy o równie wyrazistych, choć odmiennych poglądach. Problem nie tyle tkwi w tym, jaki charakter miała na przykład sztandarowa w sporze o kondycję mediów publicznych audycja Tomasza Lisa, ile w tym, że był to istotny element ogólnego przekazu, dla którego nie próbowano stworzyć nawet pozorów równowagi. Próba jej wprowadzenia zachwieje dominującą pozycją dotychczasowego establishmentu medialnego, stąd tak głośne jego protesty. Nie o żadne „standardy” czy „wolność słowa” tu chodzi, ale o realną możliwość przedstawiania w mediach publicznych także innego, odmiennego od głównego nurtu, punktu widzenia.
Misja mediów publicznych nie musi być pojęciem abstrakcyjnym czy karykaturą samej siebie. Da się w TVP rzeczy ważne pokazać w przystępnej, ale niebanalnej formie. Sukces serialu Czas honoru o losach polskich cichociemnych jest tego bardzo dobrym przykładem. Takie produkcje to droga, którą media publiczne powinny kroczyć.
Atrakcyjna forma i wartościowa treść, rzetelnie przygotowana informacja, rzeczowa i wyrazista publicystyka przy zachowaniu autentycznego pluralizmu i dopuszczeniu do głosu wielu środowisk, przede wszystkim tych dotąd marginalizowanych, są tym, czego potrzeba mediom publicznym. Zmiany idące w innym kierunku, motywowane jedynie chęcią rewanżu na wrogich i zaangażowanych w swe polityczne role dziennikarzach, czy polegające na próbach uczynienia z mediów publicznych mediów rządowych (jak chciałaby jedna z posłanek PiS) będą niczym innym, jak tylko lustrzanym odbiciem dotychczasowego stanu rzeczy. To zaś może skończyć się ostateczną kompromitacją samej idei istnienia mediów publicznych.
opr. mg/mg