Chciałbym, aby biskupi brali większy udział w debacie publicznej

Problem wolności słowa w mediach jest szczególnie delikatny w odniesieniu do tematów związanych z wiarą. Trzeba nauczyć się wyraźnie oddzielać nauczanie w imieniu Kościoła od własnych poglądów

Rozstrzygnięcie sporu o obecność duchownych w mediach, szczególnie w internecie, jest dość skomplikowane. Tomasz Terlikowski oburza się, że Episkopat temat w ogóle podejmuje, że chce nadużyciom jakoś zaradzić. Na tym etapie jednak takie oburzenie jest dla mnie niezrozumiałe. Rozumiem, że będzie się można oburzać i dyskutować, jeśli wypracowane normy czy jakaś dobra praktyka komunikacji będą zdaniem Terlikowskiego zbyt restrykcyjne czy wręcz zagrażające wolności słowa i sumienia. No i że będzie możliwe apelowanie o większą swobodę wypowiedzi, szczególnie jeśli dotyczą one działań Kościoła, a nie samej jego nauki na temat wiary i moralności. Trudno jednak nie widzieć problemu albo przechodzić obok nadużyć w sieci obojętnie.

Tak wiele pojawiło się ich w internecie właśnie teraz, w związku z pandemią: od straszenia karą od Boga, który zsyła zarazę, po twierdzenie, że chlebem eucharystycznym nie można się zarazić, bo to jest Ciało Pańskie. I jedno zresztą, i drugie twierdzenie łatwo upada przy prostym zastosowaniu nauki Kościoła: pierwsze dlatego, że pandemią dotknięci są najbardziej niewinni, bezbronni i ubodzy... i naprawdę byłoby niedorzeczne twierdzić, że Bóg właśnie ich ukarał, żeby ludzkość, szczególnie ta bogatsza, bardziej wyzwolona z norm moralnych, posiadająca więcej środków, aby się chronić i leczyć, zmieniła swoje postępowanie (pomijając fakt, czy Bogu w ogóle można przypisywać tego typu, tzn. fizyczne, karanie chorobą); drugie twierdzenie natomiast podważa wiarę, że Chrystus naprawdę stał się człowiekiem, a więc de facto prawdę, że Eucharystia ma w sobie element ludzki, że niecała jest boska. I to ten ludzki element, czyli postać chleba — niezależnie od istoty, którą w tym chlebie stał się Chrystus — nadal może zarażać.

Wcale też nie mam na myśli wielu artykułów — moim przynajmniej zdaniem — oczerniających samą osobę i nauczanie papieża Franciszka, których autorem był właśnie Tomasz Terlikowski. Zżymałem się, czytając kolejny jego tekst — i to w przeróżnych, czasem w bardzo różniących się od siebie czasopismach — w którym Ojciec Święty przedstawiany był jako ten zagrażający Kościołowi, czystości wiary i pobożności wiernych. Oczywiście jest to pewien skrót myślowy, moje podsumowanie całej serii artykułów, które chciały nas „ochronić” przez Franciszkiem. Ale nawet wtedy nie przychodziło mi do głowy, żeby prawem kościelnym, jakiejkolwiek rangi, zakazywać takich wypowiedzi. Tomasz Terlikowski nie pisał przecież, że jego wypowiedzi są w imieniu Kościoła. Nawet najbardziej zjadliwe antyfranciszkowe teksty Pawła Lisickiego z „Do Rzeczy” nie uzurpowały sobie autorytetu Kościoła. To była i jest ich autorska ocena sytuacji. Mają do niej prawo. Mają też prawo o niej publicznie mówić. W „Przewodniku” stawałem wyraźnie w obronie papieża, polemizując z Terlikowskim i innymi podobnymi do niego autorami — z naprawdę najgłębszego przekonania, że mamy niezwykle mądrego pasterza na obecne czasy, a nie tylko dlatego, że jest papieżem — bo oni sami definiowali się jako dziennikarze katoliccy. Polemizowałem i nadal polemizuję z publicystami katolickimi podważającymi współczesne nauczanie Stolicy Apostolskiej. Ale robię to nie dlatego, żeby w przestrzeni publicznej zamykać im usta, ale żeby oni, tzn. sami autorzy, zastanowili się, czy publiczne podważanie autorytetu Kościoła, i to na tak wysokim poziomie jak papież, z taką pewnością i determinacją, jest zgodne z ich byciem członkiem Kościoła. Odnosiłem się więc do ich sumienia. I jestem przekonany, że ono musi być wolne. Wolna musi pozostać swoboda wypowiedzi, o ile nie ma przekroczenia granicy, gdy jakiś autor sugeruje, że to, co mówi, jest nauczaniem Kościoła lub że wypowiada się w jego autorytecie (pisze o tym szerzej ks. A. Stopka).

Taki problem mogą mieć natomiast media wprost związane z instytucją Kościoła, działające w jego imieniu, oraz księża, siostry i bracia zakonni. Tutaj sprawa komplikuje się bardzo, bo co w ich przypadku znaczy wolność wypowiedzi? Jak ma wyglądać weryfikacja treści przez nich publikowanych, jeśli ludzie widzący markę kościelną lub koloratkę zwyczajnie mają prawo myśleć, że jest to w jakimś sensie wypowiadanie się w imieniu Kościoła? Albo kiedy jest, a kiedy nie jest ono w imieniu Kościoła? To są moim zdaniem pytania bardzo ważne. I to, że episkopat jakoś na nie reaguje, zupełnie mnie nie dziwi.

Nie jestem jednak zwolennikiem rozwiązań twardych, bardzo restrykcyjnych. Chyba wolałbym, żeby wybrzmiewał w polskiej przestrzeni publicznej bardzo mocno jeden, spójny, przynajmniej w rzeczach najważniejszych, głos Kościoła. Bo może bardziej niż niekontrolowane wypowiedzi duchownych słabością komunikacji kościelnej jest brak intensywnego dialogu społecznego, w którym biorą udział także biskupi. Nie na zasadzie oświadczeń, ale zwykłej rozmowy. Nawet nie tylko w formie autoryzowanego wywiadu, ale właśnie podczas zwykłej, na żywo prowadzonej rozmowy. Brak tego dialogu rzeczywiście rodzić może wrażenie, że jeśli jakiś publicysta katolicki coś powie, to pewnie tak jest. A może jest zupełnie inaczej? Tylko że tego „inaczej”, szczególnie ze strony autorytetu Kościoła, trochę brakuje.

Ks. Mirosław Tykfer, redaktor naczelny „Przewodnika Katolickiego”

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama