Komentarz do podróży Jana Pawła II do Polski - 2002
To nie była „sentymentalna podróż”, jak obwieszczały liczne media w kraju i za granicą, to była - jestem o tym głęboko przekonany - najtrudniejsza podróż Papieża. Najtrudniejsza, rzecz jasna, dla nas, adresatów papieskiego przesłania, i to najtrudniejsza z dwóch powodów: z filozoficzno-teologicznej primo, głębi w niej poruszonych tematów, secundo, z postawionych przez Papieża wymagań.
Wspólnym mianownikiem papieskich wystąpień było realistyczne ukazanie kondycji człowieka - istoty umiejącej transcendować swoje czyny, a więc realnie zdolnej do czynienia zła, a zarazem zdolnej do czynienia realnego dobra. Dlatego zachodnie, a także polskie, próby tłumaczenia, że chodzi o krytykę kapitalizmu, liberalizmu, czy wolnego rynku lub demokracji, są strukturalnym spłyceniem myśli Papieża.
Już w czasie powitania na Balicach Jan Paweł II mówił, że chodzi o krytykę systemów opartych na „materialistycznej wizji człowieka”. Trzeba przy tym dodać, że Papież definiuje materializm szeroko, można by rzec, iż oznacza on dla niego - że użyję formuły Heideggera - „system, który traktuje całą rzeczywistość jako materiał”, w którym również byty wirtualne, a także ludzkie pragnienia, zdolności i kwalifikacje oraz cała rzeczywistość duchowa mogą być traktowane jako realne, jeśli mogą być „materiałem”, jeśli tylko dadzą się wykorzystać, jeśli mogą być środkiem do celu. Właśnie ten duch wszechobejmującego pragmatyzmu, dominującego dziś w naszej kulturze, w życiu politycznym, ekonomicznym, a także w mediach i życiu codziennym Papież chce bardzo wyraźnie zakwestionować oraz ukazać zawarte w nim niebezpieczeństwo dehumanizacji człowieka. Będzie to widoczne w Łagiewnikach i - szczególnie - na Błoniach.
Papież nie wchodzi więc w spór o system polityczny, czy gospodarczy, ale w spór o człowieka. Krytykuje fałszywą ideologię wolności i propagandę liberalizmu, negującą związek miedzy prawdą i wolnością (trzeba też dodać, że - zwłaszcza patrząc historycznie - dla większości liberałów związek ten był czymś naturalnym). Współcześnie bowiem istnieje realne niebezpieczeństwo oddzielania prawdy od wolności, a ściślej mówiąc, negacja istnienia prawdy, która zwalnia człowieka od odpowiedzialności za swoje czyny.
Wypływa z tego problem ateizmu, przynajmniej praktycznego („życie, tak jak by Boga nie było, a nawet stawianie samego siebie na Jego miejsce” - Błonia). I papieska polemika z obecną w kulturze od Oświecenia wizją Boga, jako rywala człowieka, lapidarnie streszczoną przez Sartre'a: „Jeśli Bóg jest, człowiek jest niczym, jeśli Boga nie ma, człowiek jest wszystkim”. Istotą papieskiego orędzia jest pokazanie, że sytuacja jest prawie dokładnie odwrotna. Jeśli Bóg istnieje, człowiek jest „umiłowanym dzieckiem Bożym”; jeśli Go nie ma, człowiek jest jedynie inteligentnym zwierzęciem. Jeśli Bóg jest, człowiek jest istotą etyczną - zdolną do wzrastania w dobru lub do degeneracji i destrukcji, jeśli Go nie ma jest on stworem poza-moralnym - autonomicznym podmiotem ze świata zwierzęcego, z demiurgicznymi aspiracjami.
Jak pisał wybitny angielski historyk Christopher Dawson, „okazuje się, że humanitaryzm jest szczególną własnością ludu, który przez wieki czcił Boże człowieczeństwo”. Empirycznie też coraz lepiej widzimy, że człowiek „wyzwolony” od Boga, od tabu religijnego i moralnego zakazu, nie czuje się żadną miarą szczęśliwszy, a jego samorozumienie nieuchronnie zmierza do ujmowania siebie jako kombinacji genów, w której od szympansa dzieli nas około jednoprocentowa różnica w genetycznym kodzie, a łączy nieświadome i wszechobecne dążenie do sukcesu reprodukcyjnego, umożliwiającego przetrwanie gatunku. Symptomy tej „animalizacji” człowieka widać dzisiaj wyraźnie nie tylko w naukach biologicznych, ale także humanistycznych, oraz w kulturze masowej.
Ze sporu o naturę człowieka - pokazywał Jan Paweł II - wynika też spór o naturę świata, o przyczyny zła i niesprawiedliwości: czy świat jest rzeczywistością, w której zło jest przypadkiem, z którego można się wyzwolić przez postęp nauki i edukacji, genetyki i wychowania, czy też jest ono nieodłącznie wpisane w kondycję świata po grzechu pierworodnym? Czy wzrost ekonomiczny i lepsza dystrybucja dóbr, połączona z powszechnym i politycznie poprawnym nauczaniem, wymaże możliwość budowy Auschwitz i archipelagu Gułag z ludzkiej historii? Nie pozwoli na powtórkę nalotów dywanowych, czy też użycia bomby atomowej? Czy wyeliminuje z dziejów raz na zawsze terroryzm oraz przestępczość? Czy nie jest to śmiertelnie niebezpieczny optymizm? Ongiś, nawet w czasie wizyty w Oświęcimiu, Jan Paweł II podkreślał zwycięstwo dobra, możliwość zwycięstwa ducha w najstraszniejszych nawet okolicznościach. Teraz przypominał, że mysterium iniquitatis (misterium nieprawości) wpisane jest w dzieje człowieka, a wiek XX był nim naznaczony w sposób szczególny.
To właśnie zgoda na trudną prawdę o realnie rozdwojonej - zarówno w stronę dobra, jak i zła - naturze ludzkiej ukazuje też - przed czym częstokroć wzbrania się współczesny człowiek - że potrzebuje on, że my wszyscy potrzebujemy, miłosierdzia. Bowiem tylko miłosierdzie Boże może pomóc człowiekowi podnieść się z upadku oraz przywrócić mu zranioną nadzieję. I tylko miłosierdzie Boże oraz ludzkie może przerwać logikę gniewu i nienawiści, odwetu i zemsty.
To właśnie miłosierdzie, ukonkretniona miłość Boga pochylającego się nad człowiekiem, pomaga powstać kolejny raz z naszych upadków i nie pozwala obumrzeć naszej wciąż nadwątlanej nadziei.
I to właśnie ta miłość objawia nam godność człowieka, wszak sam Stwórca zaangażowany jest w dzieło Odkupienia i pragnie obmyć człowieka ze zła w zdroju swej miłosiernej miłości. Stąd bierze się godność człowieka, a nie z owej jednoprocentowej przewagi genów, jaką mamy nad szympansami. W każdym człowieku, dzięki jego relacji z Bogiem, jest coś niepowtarzalnego, jedynego i unikalnego w skali całego kosmosu, a równocześnie - jako że każdy z nas jest ikoną Boga - możliwy jest też uniwersalizm, który łączy w jedną rodzinę tę ludzką różnorodność, kobiet i mężczyzn, starych i młodych, słabych i silnych.
Takie właśnie przesłanie i taką wielką wizję przywiózł Papież do Polski, oświetlając prawdę o „grzechu i o sądzie” oraz o Bogu bogatym w miłosierdzie; prawdę, która wcale nie umniejsza człowieka, jak to się wydawało w ostatnich wiekach różnym, często bardzo wybitnym niechrześcijańskim myślicielom, twórcom oraz przywódcom, ale która nie tylko umożliwia realistyczne spojrzenie na ludzką naturę, ale też ukazuje źródło godności człowieka.
Tak pojawia się problem drugi - problem tego, jak wysokie wymagania stawia nam, jako Kościołowi i jako narodowi, Następca Piotra podczas swej apostolskiej pielgrzymki A. D. 2002.
Primo, modlitwa. Tym razem Jan Paweł II nie wspominał o ważnym elemencie swego nauczania, o prymacie modlitwy nad działaniem, tak silnie podkreślonym choćby w programie duszpasterskim na nowe tysiąclecie „Tertio millennio ineunte”. Tym razem Papież tę prawdę pokazywał. Jego osobista modlitwa oraz wielka prośba o modlitwę „za życia i po śmierci” w Kalwarii Zebrzydowskiej, nieoczekiwana wizyta w dwóch kontemplacyjnych opactwach, a przede wszystkim telewizyjna półgodzinna „transmisja milczenia” z Wawelu podczas papieskich nieszporów są więcej niż wyraźną wskazówką dla nas, żyjących w tak aktywnym i tak ciężko pracującym duszpastersko Kościele w Polsce.
Secundo, eschatologia, owa „wieczna młodość w Bogu, pomimo starości i śmierci”, wspomniana z okna arcybiskupiego domu. To w tym eschatologicznym, niejako kosmicznym planie stawia Papież zadania dla Kościoła w naszej Ojczyźnie, cytując w Łagiewnikach „Dzienniczek” s. Faustyny, iż „stąd ma wyjść iskra, która przygotuje świat na ostateczne Jego przyjście”. Jeżeli dołożymy do tego inny cytat, inwokację z pożegnalnego przemówienia: „Ojczyzno moja kochana, Polsko... Bóg Cię wywyższa i wyszczególnia, ale umiej być wdzięczna!” - uzyskujemy perspektywę, która raczej poraża i przestrasza, niż porywa do wdzięczności, i która skutecznie leczy z wszelkich przejawów narodowej dumy. Wszelka interpretacja tych słów musi być, tak jak to zawsze czyni Papież, wolna od akcentów nacjonalizmu, czy narodowego mesjanizmu. „Wywyższenie” w języku Ewangelii oznacza Krzyż, „wyszczególnienie” oznacza pokorę i służbę.
Dopiero w takim kontekście możemy próbować odczytywać niezliczone papieskie, w różny sposób formułowane, wezwania do „bycia świadkami miłosierdzia”, a także do „tworzenia oraz realizacji duszpasterskiego programu miłosierdzia”. Inaczej mogłyby to być jedynie apele o lepszą, skuteczniejszą działalność charytatywną i o większą wrażliwość serc sponsorów, filantropów, działaczy. To jest, oczywiście, niezmiernie ważne, ale - tym razem - idzie o coś więcej. Znacznie więcej!
To, co Jan Paweł II z wielką mocą podkreślił na Błoniach, to wezwanie każdego z nas, byśmy posiedli „wyobraźnię miłosierdzia”. Abyśmy spróbowali spojrzeć w stare miejsca, tam, gdzie obecnie niczego nie dostrzegamy, albo też sądzimy, że nic nie da się zrobić, aby - dzięki owej wyobraźni - dostrzec nowe potrzeby i nowe możliwości; wezwanie do przekroczenia poczucia beznadziei czy rezygnacji, na rzecz dynamicznego i kreatywnego spojrzenia na naszą rzeczywistość, i tę wokół mnie, i tę szerszą - polską, by zanieść w nią dobro, zwłaszcza tam, gdzie są najsłabsi, tam, gdzie go najbardziej brakuje; wezwanie do odwagi i niekoniunkturalizmu w świadczeniu, że Bóg jest bogaty w miłosierdzie. I nie jest to wezwanie skierowane jedynie do Episkopatu, czy też do rządu, ale szeroki apel do wszystkich wierzących, do wszystkich ludzi dobrej woli, do wszystkich obywateli - ludzi odpowiedzialnych za stan państwa.
Najtrudniejsza jest jednak moc tego apelu. Pamiętam, jak przed 15 laty usłyszałem w Gdyni Papieża cytującego Chrystusa: „Czemuście zwątpili małej wiary? Odwagi! Ja jestem. Nie bójcie się!”, i w jednej chwili zrozumiałem, że jest to klucz hermeneutyczny całej pielgrzymki. Zrozumiałem też, że nic nie rozumiem. Powietrze było nasycone realnym socjalizmem. Jałta i mur berliński miały się świetnie, stabilizowane przez tysiące głowic i miliony żołnierzy. Marazm, rezygnacja i bierność oraz wewnętrzna i zewnętrzna emigracja, zwłaszcza młodzieży, stanowiły nasz chleb codzienny, i w tym wszystkim delikatna, ale wyraźna nuta papieskiego wyrzutu: czemu nic nie robicie, albo czemu robicie tak mało? Napisałem wówczas w komentarzu, i dowiedziałem się później, że spotkało się to z aprobatą Papieża, iż podczas pierwszej pielgrzymki Jan Paweł II nas budził, podczas drugiej pocieszał, a teraz wymaga.
Otóż, tę samą nutę wymagania usłyszałem podczas obecnej pielgrzymki. Owe otwierające ją przesłanie z Balic: „Przestań się lękać!”, także to konkretne powierzenie nam zadania „przekazywania światu ognia miłosierdzia” i to powracające z Błoń „nadszedł już czas!”, „nadszedł już czas!”. Całkowicie inaczej, ale zarazem podobnie jak w 1987 roku, widzimy wokół nas wiele rozgoryczenia i zanurzenia w beznadziei, nie sposób też nie dostrzec naszych licznych przywar i słabości oraz częstego poczucia tkwienia w zaklętym kręgu rutyny i niemocy. Ale też podobnie jak w 1987 roku słyszę wyraźnie: czemu zwątpiliście? czemu tak mało robicie?
Wtedy - gdy nikt z nas nawet nie przeczuwał bliskiej niepodległości - Jan Paweł II jakby mówił do nas: „Do dzieła! Macie szansę wybić się na wolność!”. Teraz - podobnie jak wówczas, nie rozumiejąc, co to znaczy - jakbym słyszał: „Do dzieła! Macie szansę wybić się na miłość!”.
Co oznaczają te słowa? Dlatego jestem oszołomiony tą wizytą. Papież mówił nam o szansie, której jeszcze nie dostrzegamy, o możliwościach tkwiących w naszej rzeczywistości i o istniejącym w nas potencjale, którego nie widzimy.
Napisałem list do współbraci, do naszych sióstr i ludzi gromadzących się w dominikańskich kościołach, prosząc o „wyobraźnię miłosierdzia” i płynące z niej nowe inicjatywy. Już słyszę o wielu ważnych i dobrych przedsięwzięciach. Wierzę też, że w wielu tysiącach polskich serc zapadły podobne decyzje. Są dobre i potrzebne, są bezcenne! Ale - jestem prawie pewien - że w tonie papieskim usłyszeliśmy znacznie więcej! Wierzę - bo nauczyłem się ufać - że stoi przed nami zadanie.
Na prywatny początek: „Przestań się lękać!”, na nasz wspólny: „Polsko, umiej być wdzięczna!”.
opr. mg/mg