Niedziela zmartwychwstania

zęsto szukamy Jezusa tam, gdzie Go nie ma. Opowieść o pustym grobie mówi, że niewiasty w pierwszy poranek wielkanocny też szukały Jezusa tam, gdzie Go nie było.


Niedziela zmartwychwstania

Wilfrid Stinissen OCD

Niedziela zmartwychwstania

Zmartwychwstałem, wciąż jestem z wami

W pierwszy dzień tygodnia poszły skoro świt do grobu, niosąc przygotowane wonności. Kamień zastał odsunięty od grobu. A skoro weszły, nie znalazły ciała Pana Jezusa.

(Łk 24,1—3)

Często szukamy Jezusa tam, gdzie Go nie ma. Opowieść o pustym grobie mówi, że niewiasty w pierwszy poranek wielkanocny też szukały Jezusa tam, gdzie Go nie było. U Łukasza znajdziemy delikatny wyrzut ze strony aniołów: „Dlaczego szukacie żyjącego wśród umarłych?” (24,5) Pusty grób pokazuje, że szukały Jezusa w niewłaściwym miejscu.

Wielu z nas szuka Jezusa, jednak często postępujemy jak owe niewiasty: nie szukamy Go wśród żywych, ale wśród umarłych. Kiedy na katechezie zapytamy uczniów, czy Chrystus umarł, czy nadal żyje, przynajmniej część z nich odpowie, że Chrystus umarł dawno temu. Czy nie jest tak, że wielu chrześcijan wierzy w Chrystusa, który bardziej jest martwy niż żywy? Ilekroć mówimy o Jezusie jako o nieobecnym, o kimś znajdującym się gdzieś daleko, tak w czasie jak w przestrzeni, szukamy Go pośród umarłych.

Postępujemy tak chyba częściej niż nam się wydaje. Kiedy o Nim myślimy, ale nie angażując w to serca, kiedy czytamy książki albo dyskutujemy o Nim w grupach biblijnych, nie kochając Go, kiedy słuchamy Jego Słowa, ale go nie przyjmujemy i nie żyjemy zgodnie z nim — to szukamy Jezusa, ale szukamy Go wśród umarłych. Ilekroć człowiek, którego spotykamy na ulicy czy w pracy, nie staje się naszym bliźnim, ilekroć nie staje się moim bratem czy siostrą, za których Jezus oddał swoje życie, nasze poszukiwania są płonne. On żyje nadal, ale w żywych ludziach.

Jednak pusty grób nie jest tylko negatywnym znakiem. Kobiety szukały Jezusa szczerze i prawdziwie, toteż usłyszały, że mogą Go znaleźć. Pośród żywych — tak piszą Mateusz i Marek — w Galilei. Kobiety otrzymują zadanie natychmiastowego udania się do uczniów i powiedzenia im, żeby poszli do Galilei. Tam ujrzą Jezusa.

Dlaczego uczniowie, aby zobaczyć Jezusa, musieli pójść do Galilei? Dla Mateusza i Marka Jerozolima jest miastem zamkniętym przed Jezusem. Mędrcy, którzy przybyli ze Wschodu, aby dowiedzieć się o nowo narodzonym Królu, po znalezieniu Jezusa nie powrócili do Jerozolimy, ale inną drogą udali się do swych krajów. Nie mieli już w Jerozolimie nic do szukania. Po śmierci Jezusa jesteśmy zachęceni, aby nie szukać Go już w Jerozolimie. Jerozolima stała się bowiem symbolem wszystkiego, co sprzeciwiało się Bożemu królestwu. Mamy się natomiast udać do Galilei. Tam jest wyzwolenie, tam czeka nowe życie. Galilea jest „Galileą pogan”, jak ją nazywa Mateusz (4,15), krainą, o której prorokował Izajasz: „W dawniejszych czasach upokorzył [Pan] krainę Zabulona i krainę Neftalego, za to w przyszłości chwałą okryje drogę do morza, wiodącą przez Jordan, krainę pogańską. Naród kroczący w ciemnościach ujrzał światłość wielką; nad mieszkańcami kraju mroków światło zabłysło” (8,23; 9,1). Podczas kiedy inni odchodzą na pustynię albo kierują swoją działalność na Jerozolimę, Jezus wybiera pogańską Galileę. Galilea, wzgardzona ze względu na zamieszkujących ją celników i nierządnice, jest właśnie z powodu swej nędzy szczególnie umiłowana przez Boga. To nad ubóstwem Galilei Jezus wypowiada błogosławieństwa. Jeruzalem jest miastem wielkim, ale zamkniętym i zadufanym w sobie. Galilea jest niewielka i biedna, ale to w Galilei krzyżują się drogi z czterech stron świata. W Galilei rozpoznajemy Kościół, który jest ubogi i mały, ale otwarty na cały świat.

Fakt, że Jezusa można spotkać w Galilei, oznacza, że On przez swe zmartwychwstanie rozbił ciasną skorupę judaizmu i odtąd chce być dla wszystkich ludów. Zmartwychwstały Pan nie jest już związany z Jerozolimą, jest teraz u siebie, na terenach pogańskich, On istnieje przecież dla wszystkich, również dla Żydów, jeśli tylko zechcą pójść tam do Niego.

Tak, zmartwychwstały Pan zyskuje nowe cechy. Gdy Jezus żył w swoim ziemskim ciele, był człowiekiem takim jak inni. Ludzie kontaktowali się z Nim w ten sam sposób jak z innymi ludźmi. Miał On wokół siebie jedynie niewielką grupę przyjaciół. Choć już wówczas Jezus, jako odwieczne Słowo Ojca, był Panem stworzenia — „wszystko przez nie się stało”, pisze św. Jan (1,3) — jednak nie było to widoczne w Jego ziemskiej, historycznej postaci. Dopóki ziarno pszeniczne nie wpadło w ziemię i nie obumarło, było tylko samym ziarnem (J 12,24). Jednak kiedy umarło, to ograniczoność, którą miała ziemska postać Chrystusa, została przełamana. Jego ludzka natura została uwielbiona. Odtąd jest On Kyrios (Panem). Ludzka natura Chrystusa jaśnieje teraz Boską chwałą. Odtąd nie jest On już zamknięty w ludzkiej postaci, ale w niej i poprzez nią komunikuje się z ludzkością i całym kosmosem. Teraz Chrystus wypełnia wszechświat, staje się ośrodkiem świata, staje się kosmicznym, wszechogarniającym Panem.

Chrystus nie pozostawił nas samych. Przeciwnie, wszedł w uniwersalną obecność. Pewien francuski kapłan opowiadał mi o ośmioletniej dziewczynce, która przyszła do niego do spowiedzi. Po wyznaniu grzechów próbował wyjaśnić jej, że przez grzech wyrzuciła Jezusa z serca, na co ona, natchniona Duchem Świętym, powiedziała: „To dokąd Jezus miałby pójść? Przecież On jest wszędzie!”.

Nie ma takiego miejsca we wszechświecie, które nie byłoby Nim przeniknięte. Kiedy Jezus ukazuje się po zmartwychwstaniu, to wydaje się, że wchodzi przez zamknięte drzwi. Uczniowie myślą, że przychodzi z zewnątrz, a potem ich opuści. Tak nie jest. Pan jest z nimi przez cały czas. Jednak raz po raz zapala światło, tak że mogą Go widzieć, słyszeć i dotykać. Jezus ukazuje się apostołom wielokrotnie, ponieważ chce ich przyzwyczaić do nowej formy swojej obecności. Chce ich przekonać, że ich nie opuścił, a równocześnie muszą zrozumieć, że nie może być już z nimi w taki sam sposób, jak przedtem. Przychodząc i odchodząc, albo mówiąc właściwiej — będąc raz widzialnym, a raz niewidzialnym, ćwiczy ich oczy wiary. Kiedy Jezus po czterdziestu dniach znika im z oczu, oni są już tak mocni w wierze, że nie potrzebują zmysłów zewnętrznych, aby rozpoznać Pana.

Tak, chodzi o to, by rozpoznać Pana. Przychodzi On do nas pod wieloma postaciami, ale zawsze pod zasłoną. Przychodzi do nas w Eucharystii, w Słowach Pisma, w ubogich i małych, w zdarzeniach i okolicznościach codziennego życia. Kto ma bystry wzrok, potrafi Go rozpoznać. Kto nie ćwiczył się w wierze, widzi tylko powszednią rzeczywistość. Czy nie jest tak, że to samo zdarzenie wywołuje u jednej osoby zgorzknienie i doprowadza do samobójstwa, podczas gdy u drugiej staje się punktem wyjścia do przemiany? Jeden widzi zjawę, jak uczniowie, gdy Jezus chodził po jeziorze (Mk 6,49); inny mówi, jak Jan: „To jest Pan!” (J 21,7).

Wzrok wiary musi się wyostrzać. Chrześcijanin ma nie tylko zmysły zewnętrzne, ma i ten wewnętrzny zmysł wiary. Może nim wyczuć obecność Chrystusa zawsze i wszędzie. Dzięki temu wewnętrznemu zmysłowi wie, że miłość Chrystusa ogarnia go i przenika. Wie, że przebywa w morzu światła i miłości. „Zmartwychwstałem i wciąż jestem z wami”, czytamy w prastarej antyfonie na wejście podczas celebracji mszy św. wielkanocnej. Największe cierpienie człowieka, samotność, została definitywnie przezwyciężona. Żaden chrześcijanin nie może mówić, że jest sam. Oczywiście, może czuć się czasem samotny, ale wie, że to odczucie jest zwodnicze, że nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Chrześcijanin nie chce żyć swoimi uczuciami, ale rzeczywistością. A rzeczywistość jest taka, że Chrystus jest z nami, przez wszystkie dni, aż do skończenia świata (Mt 28,20).

Fragment książki Wilfrid Stinissen OCD „Jak skarb”


opr. JU/PO

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama