O zespole Payable On Death
A teraz coś z zupełnie innej beczkiGrzegorz WacławNa dzisiaj przygotowałem wstępną analizę dotyczącą wybranych elementów rynku ubezpieczeń finansowych. Szok? Niestety nie. Payable On Death jest rodzajem ubezpieczenia na życie (life insurance), które zostaje wypłacone rodzinie w momencie śmierci ubezpieczonego. W szerszej paraleli można powiedzieć, że nazwa zespołu została tak wybrana, by uświadomić publiczności, iż był już ktoś, kto w momencie swojej śmierci obdarzył nas czymś drogocennym. A cóż na tym świecie może być cenniejszego od pieniędzy? (odpowiedź "więcej pieniędzy" będzie uznana za głupotę i nagrodzona wycieczką do najbliższej filii banku PKO.) Na dokładkę ostatnimi czasy pisze się o tym zespole całkiem sporo. Ja też dość długo nosiłem się z takim zamiarem, niestety moja, pożal się Boże, praca dziennikarska sprawia mi ogromną trudność. Darek Malejonek mówił mi kiedyś, że pisanie tekstów na płytę jest dla niego jak poród kleszczowy (tym, których ominęła póki co rozkosz bycia rodzicami nadmienię, że czasami trzeba pomóc naturze. Lekarze posiłkują się wtedy specjalnymi szczypcami za pomocą których chwytają główkę dziecka i dosłownie wydzierają je z dróg rodnych matki. Nie jest to ani łatwe ani przyjemne), w którym to stwierdzeniu odnajduję dokładny opis własnych mąk twórczych. Dlatego też tekst, który pierwotnie miał się ukazać w numerze poświęconym czadowej muzyce ukazuje się z półrocznym opóźnieniem. Praca była kłopotliwa również dlatego, że nie da się pisać o tym zespole tylko w wymiarze muzycznym. Nie można pisać o nich jak o kolejnej ciekawostce zza Atlantyku. P. O. D. nie jest zespołem szokującym, nie należy do wąskiej grupy skandalizujących zespołów. W dzisiejszym świecie odrzucającym wszelką moralność,a szczególnie moralność chrześcijańskiej proweniencji, już samo istnienie takiego zespołu jest skandalem, zwłaszcza kiedy sami zainteresowani mówią, że chcą być używani przez Boga. Jak świat światem, chrześcijaństwo zawsze spotykało się i będzie spotykać się z odrzuceniem, gdyż ten świat nie jest w stanie zaakceptować tego, co chrześcijaństwo za sobą niesie - wiernego naśladowania Jezusa Chrystusa, a co za tym idzie nie sprzeciwiania się złu i miłości nieprzyjaciół. Taka jest nasza "ideologia" i takiej "ideologii" P.O.D. jako zespół hołduje. Nie jest łatwo być kimś kto próbuje naśladować Chrystusa, ale Biblia mówi, że Bóg daje swoim dzieciom siłę, aby postępować w ten sposób w świecie, który ich nienawidzi. Nie znajduję lepszego potwierdzenia tej tezy niż zatytułowanie przez jedno ze świeckich pism muzycznych wywiadu z P.O.D. słowem "błogosławieństwo". Widać, że Bóg tym chłopakom błogosławi, widać to w każdym momencie istnienia ich zespołu, w tym, co mówią, a przede wszystkim w faktach ich życia. Zespół powstał w Southtown, dzielnicy San Diego (Kalifornia), w pobliżu granicy Stanów Zjednoczonych z Meksykiem, na szlaku wiodącym z cieszącej się niemniej złą sławą Tihuany ("...bien venido a Tijuana - tequila, sexo, marijuana..."). Niestety nie da się uciec od pewnej analogii. Pisząc o nich chciałoby się zapytać: cóż może być dobrego z San Diego?, miasta słynącego z tego, że jest prawdopodobnie największym zagłębiem brutalnego i kryminogennego gangsta-rapu. Wśród tych śmieci z getta znalazła się też prawdziwa perła. A znalazła się już dziesięć lat temu. Cała historia zaczyna się od mało znaczącego zdawałoby się wydarzenia jakim było poznanie przez wspólnego znajomego dwóch ludzi: Marcosa Curiel'a (git.) i Wuv'a (Noah Bernardo - perc.). Znając ich zamiłowanie do muzyki, stwierdził po prostu, ze powinni razem pograć, i tak oto ci dwaj zaanektowali pokój dzienny w domu rodziców Wuv'a na pierwszą salę prób, co zaowocowało wspólnym graniem na imprezach w sąsiedztwie. W tym samym czasie kuzyn Wuv'a, niejaki Sonny Sandoval zmagał się z sobą po śmierci matki, a że wcześniej tworzył jakiś hip-hopowy materiał, Wuv wpadł na pomysł, że najlepszym sposobem na utrzymanie go z dala od kłopotów będzie zaproponowanie mu przyłączenia się do powstającej właśnie kapeli. W ten oto sposób, to co miało być typowo rockowym graniem, wzbogaciło się o nowy wymiar - rapującego wokalistę. Do końca 1992 roku godzili się grać praktycznie wszędzie i praktycznie z każdym, byleby tylko zechcieli ich zaprosić. Z czasem zyskali takiego ogrania i scenicznego dynamizmu, że nim minął rok, otwierali lokalne koncerty sław w stylu Cypress Hill, Mighty Mighty Bostones, HR, czy Green Day. Byli gotowi także wejść do studia, by zmierzyć się z nagraniem swego pierwszego profesjonalnego materiału. Jak większość podobnych im zespołów postawili na niezależność do końca i z pomocą ojca perkusisty (ten, to też niezły gagatek - jak sam Wuv mówi: "Mój ojciec był jednym z największych dealerów narkotyków w San Diego. Żył na ulicy przez trzy lata, zanim Bóg dotknął jego serca. Potem zabrał mnie do kościoła i zobaczyłem jak Bóg zmienia jego życie, całkowicie ratuje małżeństwo moich rodziców. Stary, to była niezła jazda... Widziałem to wszystko dorastając, widziałem jak podnosi ich oboje z upadku, całkowicie nadaje nową jakość ich życiu, przyciąga ich z powrotem do siebie. Te fakty wstrząsnęły moim życiem. Zapragnąłem czynić dobro, ponieważ zobaczyłem co Bóg uczynił w mojej rodzinie. Także Bóg użył mego taty by nakłonić matkę Sonny'ego do czytania Biblii. Ona oddała swe życie Bogu i stała się przykładem dla Sonny'ego". Powołali do życia własną wytwórnię płytową Rescue Records (rescue - ratunek). Pierwsze trzy wydawnictwa ukazały się nakładem tej samofinansującej się, rodzinnej wytwórni, z czego pierwsza płyta, "Snuff the Punk" już w 1993 roku. Tego samego roku dołącza do coraz rozpaczliwiej rozglądającego się za "czterostrunowcem" zespołu Traa Daniels i pozostaje w nim aż po dziś dzień. I znowu ojciec Wuv'a maczał w tym palce. To on wskazał im na grającego w funkowym zespole swego brata czarnoskórego basistę. "Powinniście do niego zadzwonić" - stwierdził tylko pozostawiając chłopakom na głowie kłopot, jak ukraść z profesjonalnej kapeli gościa, który na dodatek gra inny rodzaj muzyki. W każdym bądź razie udało się, i sam Traa twierdzi dziś, że początek współpracy z zespołem był dla niego jednym z najbardziej inspirujących doznań - jak sam mówi: "To była bardziej uduchowiona rzecz niż cokolwiek innego w moim życiu". Może więc parę słów o muzyce, jaką grają. "Jeśli pójdziesz do któregoś z naszych domów - mówi Marcos, zaprzysięgły od wielu lat fan Santany - i przyjrzysz się naszym zbiorom płyt, zobaczysz tam wszystko od metalu poprzez punk, reggae do jazzu", a Traa dodaje: "Kiedy przyszedłem do kapeli, miałem wyraźną wizję tego co chcę grać, ale będąc z nimi otworzyłem się na to coś w górze, na te wszystkie nuty. To co oni zrobili ze mną, to że przestało być dla mnie ważne, czy lubię taką czy inną muzykę, Jeśli czuję, że to co gramy brzmi dobrze, po prostu to gramy. Jeżeli potem słuchamy tego kawałka i dobrze się czujemy, to jest to dobry numer. Jeśli nie - to nie jest". Wuv nadmienia o znaczącym wpływie jaki wywarł na nich jeden z najlepszych w dziejach muzyki czarnych zespołów: "Jesteśmy jak Bad Brains - kiedy czujesz, że możesz dokonać wszystkiego. Oni byli pierwszym zespołem który pomieszał punk, hardcore i reggae. To był czad i my gramy tak od samego początku". Sonny dodaje: "nasza muzyka jest wypadkową czterech różnych charakterów. Każdy z nas wnosi coś innego do naszego brzmienia. Lubimy ciężkie melodyjne gitary pełne soulowej wręcz pulsacji przystrojone agresywnymi, rapowanymi wokalami. Właściwie, cokolwiek napiszemy i zabrzmi dobrze, będziemy to grać. Nie sądzę byśmy mieli zbyt wiele barier jeśli chodzi o muzykę. Po prostu gramy to, co czujemy". Marcos natychmiast uzupełnia: "Wszystkie wielkie rockowe kapele były napędzane przez pasje i emocje, niezależnie od tego czy pozytywną czy negatywną. Ale my zawsze wkładamy w muzykę całą nasza miłość i wszystko co mamy". Faktycznie, wystarczy posłuchać jak naładowana emocjami i jak pełna uczuć jest ta muzyka i jak bardzo chłopaki starają się aby nie zgubić podczas studyjnych nagrań tego efektu. Aby pokazać jak niewielka różnica dzieli obie te energie - energię koncertu od energii zawartej na studyjnych nagraniach w rok po wydaniu drugiego albumu "Brown", w 1996 roku wypuścili na rynek płytę koncertową o tytule, nomen omen, "Live" (1997, obie własnym sumptem dla Rescue Records). Wtedy już było o nich głośno. Największe pisma branżowe zamieszczają z nimi wywiady, nierzadko cover-story. Na dokładkę wcale nie w magazynach o muzyce chrześcijańskiej, co wcale ich nie martwiło. "Nie wiedziałem, że jest jakiś przemysł chrześcijański kiedy zaczynaliśmy grać. Dopiero później przemysł chrześcijański znalazł nas, nowy zespół. W nas nie zaszła żadna zmiana, cały czas byliśmy tym samym bandem stojącym za Jezusem, pragnącym głosić Jego Słowo we wszystkim co robimy". Ich misją było (i jest nadal, miejmy nadzieję) nieść słowa miłości Boga do tych , którzy wcale nie uznają Go za swego Pana. Ciągle pozwalają się używać Bogu do głośnego mówienia o swym posłaniu, grać dla wszystkich i ze wszystkimi, szczególnie niewierzącymi. Nie upatrują bowiem żadnych trudności w graniu przed publicznością żywym aplauzem reagującą na słowa: "Są tu jacyś chrześcijanie?". Znajomi nazywają ich Catfish Christians, (od suma - ryby żyjącej w zamulonych zbiornikach), ponieważ ciągle "zbierają cały brud z samego spodu". I śmiejąc się dodają: "to my jesteśmy tym syfem z dna". Co za pokora. Dzięki temu nie spotkał ich los wielu zespołów mieniących się chrześcijańskimi, które wybierając granie tylko dla nawróconej publiczności, tylko na chrześcijańskich imprezach i tylko w otoczeniu podobnych sobie, nie prowadzą już żadnej działalności misyjnej. Nie wypuszczają się poza dobrze sobie znane terytoria, nie maszerują po peryferiach poza murem bezpieczeństwa, próbując odnaleźć tych wszystkich odrzuconych i zagubionych. "Kiedy mamy grać dla chrześcijan, jest to tak proste dla nas, wiesz? Bogu niech będą dzięki, dzisiaj gramy łatwy koncert. Mówisz Jezus i wszyscy się cieszą. Ale kiedy grasz świecki koncert, wtedy wszystko jest inaczej, Jesteś jakby pośrodku płomieni. Dlatego przemysł chrześcijański potrzebuje głębokiej modlitwy (ukłony dla Marcina Jakimowicza za tekst o zakładaniu koszulki Tymoteusza!!!) ponieważ zachodzi tutaj poważna walka duchowa". Na początku, gdy zaczynali grać w garażu, nie mieli żadnej intencji by stać się zespołem znanym, lubianym czy popularnym. Po prostu robili to dla frajdy. Ale Bóg najwyraźniej zażyczył sobie, aby to właśnie robili w swoim życiu. Jako potwierdzenie tezy o namaszczeniu Marcos opowiada następująca historię: "My sami nigdy, nawet jeden raz nie zadzwoniliśmy do nikogo z prośbą o to by zagrać. Nawet jeden, jedyny raz - nigdy! Wzięliśmy jego ojca (po raz kolejny ojciec Wuv'a) na menadżera i on nam powiedział, że jeżeli Pan naprawdę chce abyście chłopcy grali, ludzie będą do was dzwonić (a ja nie wydam na telefony ani centa he, he, he). I od tamtej pory nigdy do nikogo nie dzwoniliśmy w sprawie koncertów. Zawsze jest tak, ze dzwonią do nas i mówią: Chcemy was zaprosić na koncert, a my mówimy: Łał, ale czad, Bóg robi to za nas". W wywiadach z tego okresu śmieją się, że nie ma takiego miejsca w którym by nie zagrali - gimnazja, koledże, centra młodzieżowe, kawiarnie, skate parki i parki publiczne, sale gimnastyczne - nawet opuszczone domy, jeśli komuś przyjdzie na myśl by właśnie w nich zorganizować koncert. Nie wiem na ile fakt ten wpłynął na ich podejście do fanów, na ile była to zasługa ich doświadczeń czy charakterów. Faktem jest, ze kiedy kończył się koncert, nie kończył się kontakt zespołu z publicznością. "Spędziliśmy godziny na rozmowach po koncercie", rozmowach, dodajmy, nierzadko dość długich, nawet jak na facetów, którzy nie grali przed chwilą wycieńczającego setu. Mimo to, co nie jest żadną tajemnicą, wszystkich członków zespołu można znaleźć wśród publiki, rozmawiających o szkole, rodzicach, muzyce, czymkolwiek. "Zostaliśmy uhonorowani tym czymś, co pozwala nam mieć ten rodzaj kontaktu z dzieciakami, wiesz?, żadnych barier" - mówi Sonny. Traa: "Jesteś spocony i rozgrzany, a ludzie przyłażą do ciebie, przecież nie powiesz im: No dobra, jestem zmęczony...". Jak można się więc dziwić, że tego typu postawa, nie mająca nic wspólnego ze spotykanym na co dzień w tym środowisku zachowaniem - "Ja jestem gwiazdą, ty jesteś śmieciem, który ma kupować moje płyty" - zaowocowała rzeczą zupełnie niespotykaną. Wszyscy, mający na to ochotę fani, uczestniczą aktywnie w życiu zespołu. Organizują koncerty, powiadamiają się o datach i miejscach tychże, tworzą strony internetowe (można na nich przeczytać o s o b i ś c i e napisane przez członków grupy posłania do fanów, teksty zespołu tłumaczone na tak egzotyczne dla amerykanów języki jak np. niemiecki, informacje z ostatniej chwili, pochodzące z pierwszej, piątej albo setnej ręki). Sami siebie zwą Wojownikami (the Wariors). Tworzą energiczną, samoorganizującą się, zdyscyplinowaną grupę, która kontaktując się przez Internet potrafi podać gdzie, kiedy, w jakiej stacji radiowej i pod jakim telefonem można oddać głos na piosenkę ich ulubieńców. Kiedyś sam z ciekawości wciągnąłem się na taka listę i dosłownie zostałem zasypany e-mailami innych Warriors, dokładnie wtedy, gdy teledysk z wcześniejszej płyty (“The Fundamental Elements of Southtown") pojawił się w MTV i można było na niego głosować. I wiecie co? W momencie, gdy nowe teledyski Madonny, Korna i innych popowych gwiazd zepchnęły P.O.D. na czwartą pozycję, tą samą drogą Wojownicy zaczęli mobilizować się nawzajem, i po tygodniu "Rock the Party" tryumfalnie powróciło na pierwsze miejsce! Muszę nadmienić, że utwory P.O.D. jako jednego z niewielu czadowych zespołów umieszczane są na podsumowujących cały rok składankach w otoczeniu utworów najpopularniejszych wykonawców prezentowanych w tej stacji. Szok! A nie mówiłem? Płyty schodzą jak świeże bułeczki, na koncerty zaczynają walić prawdziwe tłumy. Zainteresowanie zespołem osiąga szczyt kiedy w roku 1999 Tooth and Nail (jeden z amerykańskich potentatów w wydawaniu czadowej chrześcijańskiej muzyki, m. in. Strongarm, No Innocent Victim, MxPx) zdecydował się wydać siedmio-kawałkowy mini LP o wiele mówiącej nazwie - "The Warriors", na którym znalazły się oprócz numerów demo z kolejnego albumu (w innych wersjach) niepublikowane wcześniej utwory. W tym samym, 1999 roku, już w barwach Atlantic Records wydają płytę, która zmusi wielu ludzi do zmiany myślenia o pogardzanej przez nich do tej pory muzyce (pardon za wyrażenie) chrześcijańskiej. Mowa tu o "Fundamental Elements Of Southtown", płycie, która dotarła na pierwsze miejsce listy Bilboardu i sprzedała się w Stanach w uwaga, uwaga - w milionie egzemplarzy. Nieźle co? Ktoś może jednak zapytać cóż jest takiego wyjątkowego w tym, że jakiś zespół ma wierną rzeszę swych fanów i sprzedaje miliony egzemplarzy płyt? Na koncerty Laibach ludzie przychodzili w mundurach, a taki Michael Jackson potrafił sprzedać nawet sto milionów płyt. Jeżeli komuś za odpowiedź nie wystarczy to co napisałem wcześniej, niech sięgnie do wywiadów z członkami kapeli. Ja śledzę ich poczynania dokładnie od momentu, w którym po raz pierwszy zobaczyłem ich zdjęcia (ach te tatuaże, moja miłości!) oraz reklamówkę "Snuff the Punk" i "Brown" w piśmie “Heavens Metal“ (to taki amerykański Metal Hammer dla chrześcijan) gdzieś około '97 roku. Od tamtej pory czytam wszystko co tylko znajdę w sieci - od newsów po niepocięte i niepoprawione wersje wywiadów. Nie zauważyłem aby cokolwiek w ich mentalności czy podejściu do spraw wiary się zmieniło. Nie zauważyłem aby nagle zaczęli zmieniać to co grają albo mówią pod jakąś kolejną koniunkturę. Powiem więcej, od kiedy zostali zauważeni i zaczęli podkładać swoje numery do dużych amerykańskich produkcji filmowych ("Męska Gra" z Alem Pacino, "Mały Nicky" z Adamem Sandlerem, czy ostatnio "Król Skorpion") forma ich przekazu klaruje się coraz bardziej, muzyka nabiera nieznanego dotąd przebojowego odcienia, a przesłanie jak gdyby coraz bardziej się umacnia. Nie można ani przez chwilę powiedzieć o nich, że zabiegają o sławę czy popularność. Wszelkie zaszczyty czy wyróżnienia przyjmują nie jako należne im granty, ale jak hołd dla ich jedynego Pana i Stwórcy, Dawcy wszystkich talentów. Dzięki całej tej popularności mogą głośno mówić o Bogu, o roli jaką pełni w ich życiu. Po tym jak ich płyta "The Fundamental Elements Of Southtown" sprzedała się w milionie egzemplarzy wokalista mówił w jednym z wywiadów: "Nigdy nie kwestionowałem mojej wiary. To nie jest łatwe być kimś, kto próbuje brać przykład z Jezusa Chrystusa, kochać i służyć wszystkim tym, którzy są dookoła mnie. Wchodzić w pokorę. Moje serce, jako chrześcijanina, pragnie kochać każdego, i jak dobrze pójdzie, pokazać mu światło Boga". No a dziennikarze? Jak to dziennikarze. Oczywiście musieli znaleźć wytłumaczenie dla tego zjawiska i oczywiście musieli nadać mu nazwę. Tak oto pojawiło się kolejne zbękarcione tworzywko o dźwięcznej nazwie nu-metal (nie mogę do cholery zrozumieć co P.O.D., zespół bądź co bądź o korzeniach punkowo-hardcoreowych, może mieć wspólnego z metalem? Może ci debile myślą, że tylko metalowe zespoły mają prawo grać solówki??? A możeby tak od razu zespół, o którym P.O.D. wyrażają się najcieplej i wskazują jako swój niedościgły wzór (Bad Brains) też ochrzcić mianem proto-metalowego? Wtedy praca dziennikarska na powrót stałaby się łatwa i przyjemna. Wrzućmy wszystkie te kapele do jednego worka, a wszystkie dziewczyny niech mają duże piersi - wtedy wszystko będzie proste i nie trzeba będzie się wysilać ani dokonywać skomplikowanych wyborów. Yeah! No, ale na szczęście Bóg jest na scenie i takie problemy staja się malutkie, malutkie. Niech sobie nazywają jak chcą, skoro nie potrafią zrozumieć. Ja też nie mogłem zrozumieć, kiedy pewnego pięknego dnia wybrałem się na Stadion Dziesięciolecia (słynny Jarmark Europa będący największym chyba w Polsce zagłębiem szarostrefowego handlu), by po przystępnej cenie zakupić kilka par nowych skarpetek i ujrzałem najnowsze wydawnictwo P.O.D. na straganach z pirackimi płytami. Trzeba dokonać nie lada wyczynu, by znaleźć uznanie w oczach piratów - oni wydają tylko to, co daje gwarancję zarobku. Do tej pory sztuka ta udała się chyba tylko jednemu zespołowi, który możemy uznać za chrześcijański - Arce Noego. No ale widocznie sam fakt, że już w pierwszym tygodniu sprzedaży za Atlantykiem płyta ta rozeszła się w 300.000 egzemplarzy podziałał na piratów stymulująco. Dawno już nie byłem na Stadionie, nie mogę prześledzić więc czy piraci sięgnęli już z braku nowych wydawnictw po wcześniejsze płyty. Jedno jest pewne - na całym świecie "Satellite" zdobywa coraz więcej zwolenników, płyta sprzedaje się jak szalona ( USA - podwójna platyna, Kanada, Niemcy, Indonezja - platyna, Irlandia, Filipiny, Malezja, Singapur, Australia, Nowa Zelandia - złoto; to zestawienie mówi samo za siebie.) windując P.O.D. na pierwsze miejsce pod względem ilości sprzedaży płyt w ich macierzystej wytwórni Atlantic Records, a jest to dopiero druga płyta dla nich. I co robi zespół, który osiągnął taki sukces? Spoczywa na laurach? Może odcina kupony od gwiazdorstwa? Nic z tego! Pomimo tego, że są częstymi gośćmi w tak popularnych programach jak show Howarda Sterna, "Farmclub", "Return of the Rock" czy "120 minutes" w MTV zakładają własna wytwórnie płytową by dać możliwość zaistnienia kolejnej fali zespołów własnego pokroju. Już w sierpniu ma się ukazać pierwsze wydawnictwo w Three Points Records (może ktoś wie o jakie trzy punkty chodzi ??? he he he) a będzie to płyta hardcore'owego zespołu ze Szwecji, oczywiście chrześcijańskiego, o nazwie Blindside. Zainteresowanych odsyłam na stronę www.blindside-silence.com. Pomimo tych wszystkich obowiązków P.O.D. pozostaje jednym z najciężej pracujących zespołów - spędzają w trasie ponad pół roku kalendarzowego, co daje im wynik jeden koncert na dwa dni w skali roku! Nie wiem czy jest to forma wdzięczności dla ich zaprzysięgłych fanów, którzy kupili już na całym świecie ponad 5 mln egzemplarzy ich płyt, czy też na odwrót - ich poświęcenie, oddanie dla ludzi procentuje tym, że tak wiele płyt się sprzedaje. Istnieje też trzecia możliwość: ich twórczość jest lepsza i ciekawsza niż innych zespołów w związku z czym sprzedają więcej płyt niż Slipknot i System Of A Down razem wzięte. Ta mania koncertowa daje się we znaki także kierowcom autobusów, którymi jadą w trasę: zespół nigdy i nikomu nie odmawia wejścia do swego autobusu (patrz teledysk do Rock The Party). Zranione spojrzenia driverów skierowane ku wykładzinie zaścielającej podłogę autobusu są kwitowane beztroskim "jakoś to uprzątniemy". Nic więc dziwnego w tym, ze ludzie mogą ich traktować zupełnie normalnie, zobaczyć chłopaków z krwi i kości, przekonać, że te gwiazdy rocka mogłyby mieszkać w ich dzielnicy, na podwórku obok. Przecież dla znajomych, dla bliskich jesteśmy w stanie uczynić coś więcej niż wyjąć z portfela parę banknotów by kupić bilet na koncert czy płytę. Jesteśmy w stanie obdarzyć ich uczuciem miłości, wierności, zaufania. A przecież o to w tym wszystkim chodzi, żeby te bezpańskie psy zaznały uczuć jakich często w ich rodzinach, środowiskach nie uświadczysz... "nie mamy zbyt wielu chrześcijańskich przyjaciół. Jest kilku, którzy aktualnie kosztują dobroci Boga poprzez nasz przykład, co jest wielkim błogosławieństwem, lecz większość naszych znajomych, to nie chrześcijanie. Powoli zmierzają ku temu, z nasza małą pomocą. To wielkie błogosławieństwo, że byliśmy zdolni dotrzeć tam, dokąd oni teraz zmierzają i móc im służyć pomocą. Naprawdę jesteśmy już chorzy od patrzenia na te wszystkie zespoły śpiewające o złu, seksie, narkotykach i na te wszystkie dzieciaki patrzące jak one nadużywają narkotyków... I to jest przesłanie jakie one niosą... Wiemy, że to obłędne koło. Ale to co robimy to nie jest kolejne koło. Krzyż wyznacza centrum. Jeśli możemy przyprowadzić te dzieciaki do krzyża i pokazać im, jak bardzo Jezus kochał je umierając za nich na krzyżu, wiemy, ze to nie może być złe." Tak więc, drogie siostry i bracia, grający w zespołach chrześcijańskiej proweniencji, nie wzdragajcie się używać ze sceny takich zwrotów jak "Bóg Cię kocha" albo "Jezus umarł na krzyżu za Ciebie" ponieważ to ciągle działa. Chłopcy z P.O.D. potwierdzają, że organizatorzy koncertów nie chcą promować Chrystusa. Jedyne co ich obchodzi to dobry zespół na scenie i morze głów pod sceną. Oni mogą tego nie widzieć, ale Bóg ma to wszystko pod kontrolą, patrzy i myśli: Tam w dole są moje chłopaki i oni powiedzą tym wszystkim ludziom w dole o Mnie i wiem, ze P.O.D., Tymoteusz czy Dzieci z Brodą mogą to zrobić. "Myślę, że Bóg nas używa, ponieważ On wie. On nam to wszystko dał. Dla mnie jest to oczywiste, ze jest to dar od Niego i nigdy nie postrzegałem tego w kategoriach walki... Czasem nazywają nas fanatykami i jest to największy komplement. Jesteśmy fanatykami Chrystusa i to jest dokładnie tym, czym jesteśmy". Czego jeszcze chcieć? Strona internetowa zespołu: www.payableondeath.com Więcej informacji znajdą Państwo w internetowym wydaniu Magazynu Muzycznego RUAH” opr. JU/PO |