Jesteśmy dumni z naszego syna

Rozmowa z Lucyną i Władysławem Protasiukami, rodzicami mjr. Arkadiusza Protasiuka, pilota, dowódcy rządowego samolotu Tu-154, który 10 kwietnia 2010 r. rozbił się pod Smoleńskiem

Jesteśmy dumni z naszego syna

Czujecie Państwo obecność syna?

LP: Oczywiście. Czasami mam wrażenie - zwłaszcza, gdy mam jakiś kłopot, nad czymś się zastanawiam - że wskazuje nam drogę. Czuję, jakby chciał nam coś powiedzieć.

WP: Zaraz po katastrofie Arek śnił mi się prawie codziennie: coś razem robiliśmy, gdzieś jechaliśmy. Niestety, to tylko sny. Nigdy już nie porozmawiamy, nie spotkamy się przy świątecznym stole... Nie ma nic gorszego, gdy rodzice muszą pochować swoje dziecko. To nie tak miało być.

LP: Mówi się, że czas leczy rany. Owszem, dzisiaj jest już trochę łatwiej, ale nigdy nie pogodzę się z tym, co się wydarzyło. Ta blizna w sercu pozostanie na zawsze. Długo rozpaczałam po Arku, nie mogłam się z tym pogodzić, nie potrafiłam nawet pomyśleć o nim w czasie przeszłym. Pomógł mi znajomy ksiądz, który odwiedzał nas, gdy jeszcze mieszkaliśmy w Olkuszu. Tłumaczył, że Bóg miał wobec Arka swoje plany, dlatego musimy mu pozwolić odejść. Nie płakać, ale modlić się.

Czasami intuicja podpowiada, że wydarzy się coś złego. Przeczuwaliście Państwo, iż 10 kwietnia tak bardzo zmieni Wasze życie?

LP: Nie, absolutnie nie przypuszczaliśmy, że może wydarzyć się coś złego. Arek latał prawie codziennie, więc nauczyliśmy się z tym żyć. Nie denerwowaliśmy się. Wręcz przeciwnie - wierzyliśmy, że nic złego nie może mu się stać, bo przecież latał z najważniejszą osobą w państwie. A przed każdą podróżą sprawdzane są w samolocie nawet najmniejsze drobiazgi. Syn zadzwonił do nas wieczorem 9 kwietnia, mówiąc, że na drugi dzień rano leci z prezydentem Lechem Kaczyńskim i polską delegacją do Katynia. Wspomniał, że 7 kwietnia był tam z premierem Tuskiem jako drugi pilot. Powiedział jeszcze, że w niedzielę wreszcie odpocznie, a w poniedziałek leci do Stanów Zjednoczonych i wróci w piątek. To była nasza ostatnia rozmowa...

Jak dowiedzieliście się Państwo, że doszło do tragedii?

LP: Zadzwoniła żona mojego brata, pytając, czy przypadkiem Arek nie poleciał do Katynia. Kiedy potwierdziłam, powiedziała, iż w telewizji mówią, że pod Smoleńskiem doszło do katastrofy, w której rozbił się polski samolot z rządową delegacją na pokładzie. Nogi się pode mną ugięły. W sercu jednak tliła się nadzieja, że może jednak w ostatniej chwili odwołał lot, że ktoś go zastąpił. Włączyłam telewizor, a w międzyczasie zatelefonowałam do drugiego syna - Krzysztofa, by zapytać, czy Arek rzeczywiście poleciał do Katynia. Kiedy powiedział, że nic nie wie, by odwołał lot, serce prawie mi stanęło... Nie wierzyliśmy w to, co widzieliśmy na ekranie telewizora. Choć od tamtej pory minęło pięć lat, wciąż trudno o tym mówić. Do samego końca mieliśmy nadzieję. Nawet wtedy, gdy Krzyś poleciał do Moskwy na identyfikację.

WP: Nie mogli odszukać Arka. Choć najpierw otrzymaliśmy informację, że znaleziono go siedzącego za sterami, to kiedy syn dotarł do Moskwy, usłyszał, że ciała nie ma.

LP: Znowu pojawiła się nadzieja, że może żyje, jakimś cudem się uratował... Uczepiłam się tej myśli. Krzyś jednak powiedział: „Mamo, nie łudź się. Wracam, bo wciąż nie znaleziono Arka. Ale on na pewno nie żyje”. Szukali go blisko dwa tygodnie. Wrócił dopiero ostatnim transportem. Synowa nie chciała uroczystego pożegnania, patetycznych słów, czuwania. Ciało Arka przewieziono do zakładu pogrzebowego. Do tej pory zastanawiam się, czy rzeczywiście pochowaliśmy własnego syna. Nie otwieraliśmy trumny, bo taki był odgórny zakaz, nie widziałam go, nie pożegnałam... Chociaż może to lepiej, bo zapamiętam go takim, jakim był - uśmiechniętego, szczęśliwego.

WP: Kiedy doszło do tragedii, mieszkaliśmy w Olkuszu. Sąsiedzi wiedzieli, że Arek lata z prezydentem. Gdy usłyszeli o katastrofie rządowego tupolewa, bardzo nas wspierali. Pod blokiem przez wiele dni paliły się znicze. Jednak nie wszyscy uszanowali naszą żałobę. W dwie godziny po tragedii do domu wtargnęli, bo tak to trzeba nazwać, dziennikarze tabloidu. Mimo że nie chcieliśmy rozmawiać, prosiliśmy, by wyszli, artykuł z rzekomym wywiadem z nami i tak się ukazał. Oczywiście zawierał stek bzdur. Napisali to, co chcieli. Napadli na nas niczym hieny. Od tamtej pory mamy uraz i unikamy mediów.

LP. Gdyby do tej sytuacji nie doszło bezpośrednio po katastrofie, sprawa pewnie skończyłaby się w sądzie. Jednak nie mogę sobie darować, że zupełnie bezkarnie można kogoś oczerniać. To bardzo bolało. Nie tylko nas, ale i Krzysztofa, żonę Arka - Magdę, a także ich dzieci. Mikołaj miał wówczas osiem lat, a Marysia cztery. Wnuczka niewiele pamięta, choć po katastrofie wskazywała na chmurkę i mówiła, że tam jest tata i patrzy na nią. Natomiast Mikołaj bardzo przeżył śmierć Arka. Łączyła ich silna więź. Poza tym tata pilot był dla niego bohaterem, dumą. Wnuk nie odstępował go nawet na krok... Po powrocie z Katynia 7 kwietnia Arek zostawił w holu swój plecak. Przed sobotnim wylotem 10 kwietnia przepakował się do innej torby. Plecak został. Po tragedii Mikołaj zabrał go do siebie i spał z nim. Za nic nie pozwolił sobie odebrać. Kiedy jeszcze mieszkaliśmy w Olkuszu i wnuk przyjeżdżał do nas w odwiedziny, szedł do pokoju Arka, gdzie godzinami przeglądał jego skarby. Zresztą wszystkie zabrał do swojego domu.

Jak dzisiaj radzicie sobie Państwo z tym, co się stało? Czas leczy rany?

WP: Jakoś sobie radzimy. Jednak nigdy nie pogodzimy się z tym, co się stało. Przy wnukach staramy się nie rozmawiać o katastrofie. Mamy wrażenie, że Mikołaj wówczas się zamyka, wciąż bardzo to przeżywa.

LP. Ta rana ciągle jest rozdrapywana, zwłaszcza kiedy czytamy w internecie czy słyszymy w mediach, że za to, co się wydarzyło, winę ponosi m.in. nasz syn, że był niewyszkolony, nie znał języków.

WP: Nieraz zarzucano w mediach, że piloci cywilni nie postąpiliby tak, jak załoga maszyny z prezydentem na pokładzie. Tylko nikt nie wspomina o tym, że Arek - choć nie pracował w liniach cywilnych - miał wszystkie potrzebne do tego uprawnienia. Nie można więc mówić, że nie wiedział, jak ma się zachować. On te wszystkie dodatkowe uprawnienia robił sam dla siebie i za własne pieniądze, gdyż chciał się ciągle doszkalać. Poza tym lotnisko Sewiernyj znał jak mało kto. Był tam wiele razy. Miał ogromne doświadczenie. Wylatał prawie 3 tys. godzin za sterami rządowych Tu-154 i Jak-40. Z prezydentem, premierem i innymi vipami latał 13 lat. Ciągle uczył się języków. Znał bardzo dobrze angielski oraz rosyjski. Rządowe „tutki” odprowadzał i przywoził z remontów w Rosji. Zdarzało się, że pełnił wtedy rolę tłumacza. Jego praca pilota najważniejszych osób w państwie została nagrodzona. W 2005 r. otrzymał Brązowy Medal za Zasługi dla Obronności Kraju, a po śmierci - Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski oraz awans na stopień majora. Przecież nikt nie dał mu tego za darmo. Ponadto syn przeleciał tupolewem całą trasę z Haiti do Polski na sterowaniu ręcznym. Dlatego tak bardzo bolą nas te wszystkie zarzuty. Najpierw raport MAK i jego szefowa Tatiana Anodina, która zimnym głosem ogłosiła, że winę ponoszą piloci, potem raport komisji Millera właściwie potwierdzający ustalenia Rosjan. To wszystko fałsz nad fałsze, stek bezsensownych stwierdzeń.

A co Państwa zdaniem zdarzyło się 10 kwietnia na lotnisku Sewiernyj?

LP: Wiem, że dla niektórych to śmieszne - zwłaszcza dla opozycji - ale to był zamach. Zginęła w nim intelektualna elita kraju. Chociażby z tego powodu sprawa zasługuje na wyjaśnienie. My - nie tylko rodzina, ale i obywatele - musimy przecież dowiedzieć się, jak i dlaczego doszło do tej tragedii! W innym kraju byłoby nie do pomyślenia, że po pięciu latach wciąż nie wiadomo, co naprawdę wydarzyło się 10 kwietnia. Ja nie mam wątpliwości: załoga Tu-154M była źle naprowadzana.

WP: Prof. Wiesław Binienda, dziekan wydziału inżynierii Uniwersytetu Akron w Ohio, współpracujący z NASA, który gościł u nas w domu, powiedział, że pierwszy nastąpił wybuch w lewym skrzydle. Nie ma powodów, by mu nie wierzyć. W końcu to fachowiec. Poza tym w momencie lądowania tupolewa warunki atmosferyczne były fatalne, mimo to lotnisko nie zostało zamknięte. Dlaczego? Podczas mgły dla pilotów, którzy nie widzą pasa lotniska, bezwzględnymi wskazaniami są polecenia z wieży kontrolnej. Nie mają innego odniesienia. Dlatego uważam, że byli źle naprowadzani. Pytań bez odpowiedzi pozostaje w tej sprawie wiele. Jednak pewne jest, że rzekome śledztwo, jakie prowadzono, to kpina. Bez wraku, czarnych skrzynek, najważniejszych dowodów. W dodatku co chwilę jest ono przedłużane. Według ostatniego komunikatu - do października tego roku.

LP: Mam wątpliwości, czy za naszego życia poznamy prawdę. Bliscy tych, którzy zginęli pod Smoleńskiem, zasługują na to. A nasz syn, po tej fali oszczerstw, zasługuje na rehabilitację. Bo to był wspaniały chłopak.

No właśnie, jaki był Arek?

WP: To było idealne, kochane dziecko. Nigdy nie mieliśmy z nim problemów. Mądry, oczytany. Choć nigdy specjalnie nie przykładał się do nauki, był wzorowym uczniem. W dorosłym życiu kierował się rozsądkiem. Przy tym ciepły, rodzinny i zawsze uśmiechnięty. Wspaniały syn i wspaniały ojciec. Jesteśmy i zawsze będziemy z niego dumni.

Po katastrofie wróciliście Państwo do Siedlec, które opuściliście wiele lat temu. Co skłoniło do podjęcia takiej decyzji?

LP: Dojrzewaliśmy do tego od pewnego czasu. Jednak rzeczywiście dopiero po tych tragicznych wydarzeniach podjęliśmy decyzję o przeprowadzce. Przeszłam na emeryturę, poza kolegami i znajomymi nic nas już w Olkuszu nie trzymało. Chcieliśmy być bliżej rodziny Władka, bliżej Krzysia, Magdy, wnuków. No i grób Arka możemy częściej odwiedzać. Poza tym tu, w Siedlcach, możemy być bardziej anonimowi.

WP: Korzystając z okazji, chcielibyśmy podziękować prezydentowi Siedlec Wojciechowi Kudelskiemu i jego współpracownikom za ogromną życzliwość i pomoc. Szczególne słowa należą się też panu Zbigniewowi Sobolewskiemu za jego bezinteresowne wsparcie, zainteresowanie i czas, który nam poświęcił.

Dziękuję za rozmowę.

Echo Katolickie 15/2015

Mjr Arkadiusz Protasiuk - ur. 13 listopada 1974 r. w Siedlcach. Wraz z rodziną przeprowadził się do Olkusza, gdzie współpracował z Wodnym Pogotowiem Ratunkowym. W 1993 r. został absolwentem Ogólnokształcącego Liceum Lotniczego w Dęblinie. W 1997 r. ukończył z wyróżnieniem Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych w Dęblinie, tzw. Szkołę Orląt. Od tego samego roku pełnił służbę w 36 Specjalnym Pułku Lotnictwa Transportowego, od 2008 r. dowódca załogi Tu-154M. Był pilotem klasy mistrzowskiej, posiadał pierwszą klasę pilota wojskowego, uprawnienia do wykonywania lotów w dzień i w nocy. Był absolwentem politologii na wydziale dziennikarstwa i nauk politycznych Uniwersytetu Warszawskiego, ukończył studia podyplomowe na wydziale cybernetyki Wojskowej Akademii Technicznej w zakresie integracji europejskiej i bezpieczeństwa narodowego. 12 sierpnia 2008 r. był drugim pilotem lotu z prezydentem L. Kaczyńskim do Gruzji, w trakcie którego załoga odmówiła zmiany miejsca lądowania z Gandży w Azerbejdżanie na Tibilisi. Na początku 2010 r. brał udział w akcji pomocy humanitarnej dla ofiar trzęsienia ziemi na Haiti. Wracając stamtąd z 24 stycznia 2010 r., wylądował nocą na warszawskim lotnisku wojskowym Okęcie samolotem Tu-154M nr 101 z uszkodzonym blokiem sterowania. 4 lutego 2010 r. wraz z pozostałymi członkami personelu 36 SPLT za udział w akcji humanitarnej został wyróżniony przez dowódcę Sił Powietrznych RP gen. broni pil. Andrzeja Błasika.

opr. ab/ab

Echo Katolickie
Copyright © by Echo Katolickie

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama