Dramat Bożego Narodzenia

Czy łatwo jest po chrześcijańsku przeżyć święta Bożego Narodzenia?

Na ogół sądzi się, że święta Bożego Narodzenia są proste do przeżycia, bo cóż skomplikowanego może być w wigilii, przełamaniu się opłatkiem, kolędach, choince, pasterce, wymienionych życzeniach, jakimś podarunku, spotkaniach w kręgu rodzinnym. Czy jednak rzeczywiście to wszystko jest takie proste?

Początek Ewangelii św. Jana, opowiadający o Bożym Narodzeniu odwołuje się do dwóch tajemniczych rzeczywistości: „Słowo (które) stało się ciałem i zamieszkało wśród nas” oraz „świat (który) stał się przez Nie, lecz świat Go nie poznał. Przyszło do swojej własności, a swoi Go nie przyjęli”.

Św. Augustyn, rozważając tę tajemnicę, mówił o dwóch państwach: państwie Boga i państwie człowieka. Państwo Boże powstało z miłości Boga posuniętej aż do wyniszczenia siebie, a państwo ziemskie powstało z miłości człowieka posuniętej aż do odrzucenia Boga. Te dwie postawy — boska i ludzka — obecne już na początku świata, przybrały dramatyczny kształt w „pełni czasu”, a więc wtedy gdy dokonała się tajemnica wcielenia. Jan, który bardziej zażyle niż inni uczestniczył w tym dramacie zbawczym, rozważa go w swojej Ewangelii odwołując się do przeciwstawienia między ciemnością światłem, między ciałem i krwią a duchem. Ten sam dramat św. Paweł widzi w historii zbawienia, urzeczywistniającej się pośród tajemnicy niegodziwości, aż do końca czasów. Narodzenie Pana w naszych zgromadzeniach liturgicznych, wydaje się stanowić dalszy ciąg tych antytez: „W Nim było życie, a życie było światłością ludzi, a światłość w ciemności świeci i ciemność jej nie ogarnęła”.

Także w naszych kościołach, podczas gdy życie się nam udziela i staje się światłem pośród ludzi, patrząc na obojętność wielu, zdając sobie sprawę z naszych braków, zauważając także wrogość do tego, co chrześcijańskie, musimy wyznać: „Ciemność jej nie zrozumiała”. Chodzi w tym przypadku także o tę ciemność, która uważa się za oświeconą i oświecającą, wyzwalającą człowieka, gdy tymczasem przeszkadza mu w wolnym rozwoju duchowym. Ten fakt, że Syn Dawidowy, który na spis ludności wchodzi do swojego miasta, Betlejem, z zostaje zmuszony, nawet jeśli tylko przypadkiem, do narodzenia się poza jego murami, nie jest bez znaczenia. To wykluczenie przybiera jeszcze konkretniejszy wyraz w Nazarecie, gdzie Jezus — objawiając, że jest Mesjaszem — przez „swoich” zostaje wyprowadzony z synagogi i zaprowadzony na górę, na której było zbudowane miasto, aby zostać rzucony w przepaść. Całe życie Pana upływało pod znakiem sprzeciwu — nękali go faryzeusze i uczeni w Piśmie, aż w końcu skazali Go na śmierć, która dokonała się poza świętym miastem — Jerozolimą.

Nie jest łatwo po chrześcijańsku przeżywać Boże Narodzenie, gdyż w tym celu trzeba wejść w ten sam dramat, w którym Pana — w ciele — narodził się w Betlejem; w ten dramat, który nosi w sobie człowiek cielesny dążąc do stania się człowiekiem duchowym; w ten dramat, który weryfikuje się w walce między elementami mądrości ziemskiej i elementami mądrości niebieskiej, między ciemnością, która nas otacza, i światłością, która wschodzi. Trzeba więc zakotwiczyć się w Ewangelii, tej Ewangelii Syna Bożego, który stając się człowiekiem, stał się naszą pewnością. Boże Narodzenie, które przedłuża się w historii jest naszą nadzieją. Temu Bogu, który przyszedł i który ciągle do nas przychodzi, musimy na nowo powiedzieć nasze „tak” — musimy o Nim zaświadczyć. Chrześcijańskie Boże Narodzenie — w świecie, który nie mówi już językiem wiary i łaski — oczekuje od nas przejrzystego znaku wiarygodności. Na podobieństwo pasterzy, trzech króli, Symeona i Anny, powinniśmy stać się znakiem tego, co się dokonało i dokonuje: „Wszystkim tym, którzy Je przyjęli, dało moc, aby się stali dziećmi Bożymi”.

Jesteśmy tymi, którzy narodzili się z Boga; wierzymy w Jego imię; jesteśmy synami, którzy — jak Jan Chrzciciel — powinni być świadkami wiernymi, ponieważ „z Jego pełności wszyscyśmy otrzymali — łaskę po łasce”. Nie wystarczy w świątecznym ubraniu iść do kościoła, niecierpliwie oczekiwać końca Mszy, zaprowadzić dziecko do szopki, aby po chrześcijańsku przeżywać Boże Narodzenie. Nie wystarczy nawet kolorowa choinka, czy oświetlony żłóbek w domu, aby zapalić obecność duchową. Nie możemy też uważać, że jakiś zdawkowy prezencik, będzie mógł zadośćuczynić naszym obowiązkom względem bliźniego. Słowo Boże, przyjmując ludzką naturę w jej całości, zobowiązuje nas w sposób uniwersalny — ekumeniczny. Na wszystko i na wszystkich musi rozciągnąć się nasza radość, a w sposób szczególny musi sięgnąć tam, gdzie słabość i nędza woła o wcielenie miłości.

Jeśli Syn Boży, aby przyjść do nas, przyjął ludzkie oblicze i ciało, ludzkie postawy i zwyczaje, to my — aby rzeczywiście iść do Boga — musimy wziąć na siebie boskie obyczaje. Wcielenie Boga w nas i nas w Boga musi dokonać się w czasie, całkowicie, społecznie. Trzeba zstąpić — jak Słowo Boże zstąpiło „w postaci sługi”; trzeba stać się uczestnikiem Jego gorliwości o zbawienie, nawiązać do Jego świętego niepokoju, wyzwolić się od fałszywego spokoju, który najczęściej jest przyzwyczajeniem się do bezwładu ciała i krwi. Iluż z nas jest gotowych, aby udać się do Betlejem i zatrzymać w adoracji przed Dzieckiem „owiniętym w pieluszki”? Mamy zawsze coś innego do zrobienia i do przemyślenia niż pójść za przykładem pasterzy: „Pójdźmy do Betlejem i zobaczmy, co się tam zdarzyło i o czym nam Pan oznajmił”. Nie jesteśmy dość chętni, aby zweryfikować miarę naszej wiary; rzadko troszczymy się o rachunek sumienia, który mógłby zdemaskować naszą niewierność i upartość, nasze wyrachowanie i egoistyczne zadowolenie z siebie, z naszego sposobu widzenia i rozumienia. Aby zrozumieć Pana, który przyszedł i przychodzi, trzeba podnieść się, trzeba zmienić sposób myślenia, wyruszyć w drogę na sposób dzieci i ubogich. Kto uważa się za wielkiego i ważnego, ten się nie podnosi, stoi wygodnie na swoim stanowisku, pozostaje przywiązany do swojej pożądliwości.

Niczego się nie rozumie, na nic się nie czeka, gdy jest się podobnym do faryzeusza ze świątyni, który uważa, że najlepiej wyraził swoją religijność, gdyż zdobył się na kilka ostentacyjnych gestów i słów. To ubogi się podnosi! To dziecko jest w drodze! Tylko ubodzy i mali wędrują w Kościele i pozwalają wędrować Kościołowi. Oto dlaczego Bóg stał się ubogi w Chrystusie — stał się Dzieckiem w Betlejem. I chce być znany, przyjęty, naśladowany na sposób ubogich i dzieci. Zbudźmy się więc z naszej pretensjonalności i z naszej pychy. Nadeszła godzina powstania ze snu, aby wejść w wielki dzień odkupienia. „Narodził się nam Zbawiciel”.

Jest oczywiste, że ciągle jesteśmy kuszeni do pójścia za kimś innym. Nie ma co nad tym dyskutować. Ciągle nęka nas demon szukania czegoś poza Chrystusem i Kościołem. Ciągle żyje w nas paradoksalna nieufność do wiary, sakramentów i teologii, która każe zwracać się do mitów kultury i reklamy, zainteresować się głosem krytyków, którym ani na chwilę nie przychodzi myśl o zainteresowaniu się prawdą. Jako dziedzictwo marksizmu, ciągle pozostaje w nas pokusa „dialektyki”, która wzbudza raczej wątpliwości niż dyspozycje do wiary, sprowadzająca to, co boskie do tego, co ludzkie, do sekularyzacji, która wprawdzie zaczyna metodycznie mówić o Bogu i tajemnicach wiary, a kończy w radykalnej laicyzacji myślenia i działania ludzkiego. W dziedzinie wiary nie można być anarchistą, poszukiwaczem przygód i nomadem, jak nie można po partyzancku wprowadzać porządku prawnego.

Wybraliśmy Chrystusa i służenie Mu w Kościele — to jest nasz podstawowy wybór. Tylko na mocy tego wyboru możemy przyczynić się do odnowy świata. Jeśli w naszym życiu chrześcijańskim kontestujemy pustkę, demaskujemy braki i powierzchowność, to ta pustka i powierzchowność muszą zostać napełnione autentycznymi rzeczywistościami, jeśli nie chce się iść za zabobonami i magią. Demaskowanie czegoś z profetyczną gorliwością musi być połączone z gorliwym „utreściowieniem” tego, co odkrywamy jako decydujące o naszym życiu.

Boże Narodzenie wzywa nas do tych osobistych przemyśleń i do najbardziej osobistych przeżyć. Angelus Silesius, wielki mistyk z XVII wieku, w zbiorze aforyzmów, zatytułowanym Cherubinischer Wandersmann, zapisał wymownie: „Nawet jeśli Chrystus narodziłby się tysiąc i dziesięć tysięcy razy w Betlejem, to nie zda ci się to na nic, jeśli przynajmniej raz nie narodzi się w twoim sercu”. Zdanie radykalne, ale zdanie, które jest po prostu prawdziwe. Można by wiele powiedzieć o tych narodzinach Boga w sercu. W poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, jak takie narodziny są możliwe, sięgnijmy do odpowiedzi udzielonej przez włoskiego konwertytę, Giovanniego Papiniego: „Jak będą mogły dokonać się te narodziny wewnętrzne? Nasza dusza często jest podobna do stajni — tak jest ciasna i ciemna, że zdaje się nie być w niej miejsca dla Boga, nawet jeśli jest Dzieckiem. A przecież ten cud nie jest niemożliwy, byle się go pragnęło i oczekiwało. W dniu, w którym nie będziesz czuł uczucia goryczy i zazdrości wobec radości nieprzyjaciela lub przyjaciela — raduj się, bo jest to znak, że te narodziny są bliskie. W dniu, w którym nie poczujesz tajemniczego przypływu przyjemności na wieść o niepowodzeniu lub upadku drugiego, pociesz się, bo narodziny są bliskie. W dniu, w którym poczujesz potrzebę zaniesienia odrobiny radości temu, kto jest smutny oraz natchnienie do ulżenia w bólu i nędzy choćby jednemu stworzeniu, raduj się, bo przyjście Boga jest w zasięgu ręki. A jeśli pewnego dnia wstrząśnie tobą i będziesz nękany przez niepowodzenie i stracisz zdrowie i siły, dzieci i przyjaciół, i będziesz musiał znosić tępotę, złośliwość i chłód ze strony bliskich i dalekich, a mimo wszystko nie skończysz w utyskiwaniu czy złorzeczeniu oraz ze spokojem ducha przyjmiesz przeznaczenie, raduj się i tryumfuj, bo cud, który wydawał się niemożliwy, dokonał się i Zbawiciel już narodził się w twoim sercu. Nie jesteś już sam, nie będziesz już sam. Ciemność twojej nocy zajaśnieje, jakby tysiące gwiazd przyszło ze wszystkich stron nieba, by świętować spotkanie twojego krótkiego ludzkiego dnia z boską wiecznością”.

opr. mg/mg

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama