Po co jest tata w rodzinie?

Z Tomaszem Gorolem, mężem, ojcem czwórki dzieci, od wielu lat zaangażowanym w pracę wychowawczą jako instruktor skautowy rozmawia Maciej Górnicki.

Masz spore doświadczenie jako ojciec i wychowawca. Istnieje wiele stereotypów dotyczących ojcostwa. Na przykład, że mężczyzna musi być zawsze w rodzinie ostoją, kimś, kto podejmuje decyzje, w kim cała rodzina ma oparcie. Czy łatwo jest odpowiedzieć na pytanie, jaka właściwie jest rola ojca w rodzinie?

Czy mężczyzna jest ostoją? Jest to bardzo indywidualne. Znam mężczyzn, którzy płaczą na filmach i takich, których wzruszający film nie rusza. Znam też kobiety, które łatwiej się wzruszają, ale i takie, które łatwiej opanowują emocje, które całkiem szybko potrafią podejmować decyzje, które nazwalibyśmy „męskimi”. Wiadomo, że nie ma jednego typu, ale myślę, że szczególnie dzisiaj potrzebne jest mówienie o męskości i kobiecości, także w definicji ojca. Chodzi o to, żeby mężczyzna nie był tylko dodatkiem do mamy, bo ona dobrze wychowa, bo ona lepiej rozumie dzieci, zwłaszcza w pierwszej fazie życie dziecka. Po prostu potrzeba faceta w rodzinie. Zaczyna się od tego, że mężczyzna i kobieta razem dają życie dziecku – i potem też są potrzebni razem.

Właśnie, wydaje mi się, że dzieci uczą się relacji nie przez to, że my im tłumaczymy relacje, tylko przez to, że widzą tę wzajemną relację swoich rodziców. Wiem, że ty masz dwie córki i dwóch synów. O synach jeszcze porozmawiamy, ale najpierw trudniejsze pytanie – jak córki mogą się uczyć relacji, patrząc na wzajemne odnoszenie się do siebie taty i mamy?

Nasze córki są starsze, zaczynają być już w tym wieku, który jest wiekiem poszukiwania swojego miejsca w życiu, czy swojej drogi życiowej, może także zastanawiania się czy będę żoną, czy będę żyła samotnie, czy może w zakonie. Czasem o tym rozmawiamy, ale myślę, że wzór ojca jest dla nich przede wszystkim podstawą tworzącego się poczucia bezpieczeństwa. Będą mogły się odnosić do czegoś, co miały w domu, wracać do tego obrazu – nie wyidealizowanego – ja nie udaję przed dziećmi. Czasem jest to obraz ojca słabego, zdenerwowanego, który z czymś sobie nie potrafi poradzić, ale również widzą ojca, który podejmuje decyzje, który wspiera ich mamę, okazuje jej szacunek. Mam nadzieję, że jakoś będzie to dla nich punktem wyjściowym do szukania swoich relacji w dorosłym życiu. Oczywiście widzę też na różnych etapach ich życia – dziecięcego, dziewczęcego, teraz już właściwie młodych kobiet, bo starsza córka skończyła już 18 lat – że najpierw zawsze były po stronie taty, a stopniowo zaczynają patrzeć bardziej kobieco i wyrabiają sobie własny punkt widzenia.

Nieraz zauważałem, że moja żona, Asia, napracowała się bardzo dużo, przygotowała coś od A do Z, a ja dodałem tylko tę przysłowiową wisienkę na torcie, natomiast dzieci zauważały zawsze to, co zrobiłem, chwaliły mnie. Przez jakiś czas walczyliśmy z tym, mówiąc „ale przecież to prawie wszystko mama zrobiła, ja prawie nic”, czasem Asi bywało przykro, że ona się napracowała, a chwałę zbieram ja. Potem zaczęliśmy to rozumieć, dochodząc do wniosku, że dzieci bardzo potrzebują dobrego obrazu swego ojca. Wiem, ile Asia robi w naszym życiu rodzinnym, ile podejmuje wysiłku, ile daje wkładu emocjonalnego i fizycznego, jak wiele korzysta ze swojej wiedzy pedagogicznej. Dzieci jednak bardziej zauważają wkład ojca. Nie chodzi tu o mnie i o Asię, ale właśnie o to, jak dzieci patrzą na tatę i mamę, o ich oczekiwania względem ojca. Nawet nie o to chodzi, czy ojciec coś im daje, ale o sam obraz ojca.

Rozumiem, że ojciec powinien być dla dzieci jakimś punktem wyjścia. Dorastając, dzieci mogą jego postawy kwestionować, ale muszą mieć ten punkt odniesienia. Zapewne dlatego wielu pedagogów mówi, że brak konsekwencji w wychowaniu jest jednym z większych problemów. Gdy dziecko nie ma się na czym oprzeć, samo później w życiu jest „rozbujane”, chwiejne. Czy masz jakiś pomysł na to, jak można wyrobić sobie u dzieci ojcowski autorytet? A może raczej szacunek? Albo zaufanie?

Myślę, że wolałbym, żeby dzieci miały do mnie zaufanie niż mieć autorytet na zasadzie dystansu, odległości. Nie chciałbym, żeby dzieci bały się do mnie przyjść ze swoim problemem przez to, że mam autorytet. Wolałbym, żeby darzyły mnie miłością i zaufaniem. Ale nie przeczę, że są sytuacje, w których życzyłbym sobie też szybkiego posłuchu. To bywa trudne z punktu widzenia nas, dorosłych. To kwestia czasu i dojrzewania. Chodzi o przesuwanie granicy – od autorytetu do dorosłej relacji przyjacielskiej, takiej, że dzieci będą nam ufały i nie pójdą z jakimś dużym problemem do kolegi czy koleżanki, ale do rodzica. Widzę też, że kwestia autorytetu częściej pojawia się w sytuacjach poza domem – wtedy częściej niż w domu widzą we mnie jakiś wzór, osobę, którą obdarzają autorytetem. Domowe relacje są bardziej bezpośrednie. Chodzi mi o to, że w domu dzieci mogą sobie pozwolić na rozmowy czy zachowania bardziej bezpośrednie, wiedząc, że wtedy nie zburzą tego autorytetu wobec innych. Myślę tu też o naszych wspólnych działaniach skautowych – w relacjach na zewnątrz dzieci wiedzą, że pewnej granicy nie mogą przekroczyć, żeby nie dawać innym pretekstu do łamania autorytetów czy złego przykładu nieposłuszeństwa.

Skoro jesteśmy przy skautach: wielu ludziom wychowanie skautowe kojarzy się z dyscypliną i uporządkowaniem. Czy jest w wychowaniu jakiś złoty środek między ścisłą dyscypliną a pobłażliwością, pozwalaniem dziecku na popełnianie błędów?

Myślę, że jakieś 30 lat temu, gdy byłem bardzo młodym instruktorem harcerskim, większy nacisk kładłbym na tę sferę dyscypliny. Teraz, ze względu na świadome chrześcijańskie życie, kroczenie za Jezusem, to moje skautowe wychowanie ma trochę inny charakter. Myślę, że najważniejszym punktem odniesienia jest po prostu miłość. Realizowanie dyscypliny, jako jednego z elementów ważnych w wychowaniu domowym i skautowym odbywa się cały czas przez patrzenie przez pryzmat miłości. Jeśli widzę, że nie odbieram godności dziecku czy młodemu człowiekowi w mustrowaniu go czy dyscyplinowaniu, to wiem, że mogę sobie na to pozwolić. Parę lat temu dotarło to do mnie, widząc owoce dyscypliny w wychowaniu czy w prowadzeniu grupy skautów, w sytuacjach pragmatycznych, jak wycieczka, przesiadanie się do innego pociągu czy autobusu – że dyscyplina po prostu ułatwia życie, nieraz podnosi poziom bezpieczeństwa. Z drugiej strony, wojskowy dryl – to byłoby za dużo. Stało się dla mnie jasne, że na moje dzieci i inne muszę patrzeć nie z góry, a raczej z ich poziomu.

A co z uczeniem dzieci samodyscypliny? Tak, żeby nie trzeba było ich pilnować, ale same umiały panować nad tym, co robią. Czy masz jakiś pomysł?

Myślę, że to jest bardzo trudno, szczególnie dzisiaj. Może nasi rodzice też mówili „dzisiaj trudno jest wychować młodzież”, ale jeśli popatrzeć na środki techniczne, które dziś otaczają dzieci i młodzież z każdej strony, to żyjemy w czasach szczególnie trudnych do budowania samodyscypliny. Po pierwsze dlatego, że nowoczesna technologia jest bardzo wciągająca, a nawet powiedziałbym – uzbezwłasnowalniająca człowieka. Bardzo trudno jest się oderwać od ekranu smartfona czy tabletu. Myślę, że grają tu rolę jakieś mikroprocesy mózgowe. Obok samego czynnika wzrokowego - przez ekrany dotykowe, poprzez receptory w palcach, poprzez wytwarzanie w mózgu pewnych odruchów tworzą się mechanizmy związane z ośrodkiem przyjemności, prowadzące do uzależnienia. Jest tu jakaś namiastka dotyku, fizycznego kontaktu z drugim człowiekiem – to daje stałe pobudzenie. Stąd duży trud z oderwaniem się od tych urządzeń. To pierwszy poziom, na którym budowanie samodyscypliny jest bardzo trudne i jedna z kluczowych przestrzeni, w której młodego człowieka trzeba bardzo mocno wychowywać. Czasem trzeba o to staczać wielkie boje.

Czy w skautach udaje wam się jakoś oderwać dzieci od smartfonów i komputerów? Na przykład, podczas obozu?

Po prostu mamy wpisany w regulaminie punkt, że pierwszego dnia każdy, kto przywozi telefon, musi go zdać do depozytu i dostaje go z powrotem w ostatnim dniu. Jak do tej pory mamy za sobą jakieś dziesięć obozów i zawsze się to udawało. Skauci oddawali telefony i potrafili przeżyć te cztery, siedem czy czternaście dni bez telefonu, nie marudząc o niego. Jest to wynik tego, że dzień jest bardzo wypełniony aktywnościami. Owszem, zdarzały się sytuacje, że dziecko prosiło o telefon z tęsknoty, żeby porozumieć się z rodzicami, ale nie, żeby robić to, co najczęściej dzieci robią na smartfonach – grać w gry czy przeglądać media społecznościowe. W życiu codziennym jest z tym jednak dużo walki.

Obserwując dzieci, odnoszę wrażenie, że gdy nie mają dostępu do komórki czy tabletu, natychmiast pojawia się u nich jakieś silne rozdrażnienie, jakby objaw jakiejś choroby.

Chyba zaczyna wychodzić coraz więcej artykułów, popartych badaniami naukowymi, które wskazują, że jest to rodzaj uzależnienia. Tak jak z narkotykiem, czy nikotyną – kiedy odstawiasz, pierwszym objawem jest rozdrażnienie. Są takie sytuacje, w których trzeba zacisnąć zęby i po prostu to przetrwać. Znieść to, że dziecko się będzie denerwowało czy nawet nakrzyczy na rodzica. Nie bijemy się w domu o to, ale nieraz trzeba cztery czy pięć razy powtórzyć „odłóż na półkę ten telefon”. Dużo mniejszy problem jest ze zwykłym telefonem niż ze smartfonem. Smartfon daje więcej bodźców, więcej możliwości, ma atrakcyjne oprogramowanie, ekran o świetnej rozdzielczości. Trudność wynika też z funkcjonowania społecznego naszych dzieci: „inni mają, a ja nie”. Stąd ciągłe porównywanie się z innymi. Widzimy jednak z własnego doświadczenia, że im później dziecko ma pełny dostęp do takich urządzeń, tym lepiej dla dziecka. Porobiliśmy tu jakieś założenia –nasze dzieci mogą wyglądać na dinozaury w swojej grupie wiekowej, są ostatnimi, które zaczynają mieć własne urządzenia. Chwalimy sobie to, że nasz starszy syn uszkodził swojego smartfona i teraz korzysta ze zwykłego telefonu. Przez to ma mniej rozproszeń i jest to ewidentnie widoczne. Powiedziałeś, że nie wychowamy dzieci tylko przez mówienie, jak być powinno. Nasz przykład w tej kwestii też bardzo dużo może zdziałać.

Współfinansowano ze środków Funduszu Sprawiedliwości, którego dysponentem jest Minister Sprawiedliwości

Po co jest tata w rodzinie? Po co jest tata w rodzinie?

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama