Abp Jędraszewski o ewangelizacji

Metropolita Krakowski był gościem kolejnej, listopadowej „Ewangelizacji na barce". Opowiadał podczas niej o tym, jak głosić Dobrą Nowinę we współczesnym świecie.

- Szukanie odpowiedzi, jak dzisiaj ewangelizować, powinno zaczynać się od pytania skierowanego do mnie samego, czy moja przynależność do Chrystusa jest źródłem radości i dumy, czy zwątpienia i zniechęcenia. Jeśli to drugie, dajmy sobie spokój z hasłami o nowej ewangelizacji - mówił we wtorek 14 listopada abp Marek Jędraszewski.

Zauważył on, że nie ma łatwego sposobu głoszenia Dobrej Nowiny we współczesnym świecie, m.in. dlatego, że świat nieustannie się zmienia. Wyjaśnił, że za postępem technicznym idą również zmiany pokoleniowe.

- Z tym związany jest inny język, ale jeszcze bardziej inna wrażliwość i stąd konieczność znalezienia właściwych słów, by trafić do nowych pokoleń chrześcijan z orędziem Ewangelii. Mówię o nowych pokoleniach chrześcijan, mając na uwadze przede wszystkim ludzi ochrzczonych, ale zdajemy sobie sprawę z tego i to jest ogromne wyzwanie, że można być chrześcijaninem z metryki, ale nie chodzi wcale o sposób myślenia ani postępowania. To są problemy, przed którymi stoimy - tłumaczył.

Następnie nawiązał do artykułu pt. „Obcęgi w walce z religią", w którym przywołano wypowiedź Anatolija Łuczarskiego, działacza i publicysty bolszewickiego. W dziele pt. „Religia i socjalizm" porównał on walkę z religią do obchodzenia się z gwoździem, pisząc: „Religia jest jak gwóźdź: jeśli w nią uderzysz, wbijesz tylko jeszcze głębiej. Tu trzeba obcęgów. Religię trzeba chwycić, ścisnąć od dołu: nie uderza się jej, ale wyciąga, wyciąga z korzeniami. A to można osiągnąć tylko naukową propagandą, moralną i kulturalną edukacją mas".

Metropolita krakowski odwołał się przy tym do czasów PRL-u, zwłaszcza do roku 1956, kiedy w szkole nie było krzyży oraz gdy dwa lata później ówczesne władze starały się z niej usunąć również katechezę. - To jest historia nam bliska, która w jakiejś mierze przybliża rozumienie tego, co się dzieje dzisiaj i te próby szukania tego, jak współczesnym ludziom i światu głosić Ewangelię - dodał.

Jak ocenił, rok 1956 pod wieloma względami był rokiem przełomowym, ponieważ kończył się okres stalinizmu. - Ja wtedy jako dziecko nie wiedziałem, kto to był Stalin i co znaczyła ta historia. W moim domu jak zbliżały się święta i spotykała się cała rodzina, starsi w pewnym momencie zaczynali przechodzić na język niemiecki. Mówili tak, żeby dzieci nie słyszały, o czym mówią rodzice i żeby nie daj Boże nie powiedziały tego swoim kolegom - opowiadał.

Wspominał też tzw. Czarny Czwartek 1956 roku. - Miałem wtedy niecałe 7 lat. Pamiętam czołgi, które jechały do centrum miasta. Mama zabrała nas od płotu, bo nie daj Boże coś by się stało. A potem dzień i noc modliliśmy się o powrót taty, który wyjechał na delegację. Tego dnia były walki na terenie dworca poznańskiego. Nie wiadomo było czy jego pociąg wyjechał czy też dotknęło go nieszczęście. Przez 3 dni nie było żadnej informacji o nim i tylko ten wspólny różaniec, żeby wrócił. I pamiętam jak mama, kiedy zobaczyła wracającego ojca, rzuciła mu się na szyję i zaczęła płakać z radości - wspominał.

Nawiązał też do wielkiej manifestacji pod Pałacem Kultury w Warszawie, kiedy Gomułka doszedł do władzy. Jak dodał, ludzie - sądząc, że coś się właśnie zmienia - w pewnym momencie zaczęli skandować słowo „Wyszyński". Gomułka nie był świadom tego, że ludzie domagają się powrotu kard. Wyszyńskiego, który jeszcze wtedy przebywał w Komańczy. Wiec przerwano, a wysłannicy Gomułki pojechali po kardynała. Ten jednak postawił 3 warunki zanim powrócił do Warszawy. Pierwszym z nich był powrót wszystkich biskupów, drugim - powrót religii do szkół, a trzecim - stworzenie prasy katolickiej.

- Kard. Wyszyński wrócił do Warszawy 31 października 1956 roku. A rozporządzenie ówczesnego ministra oświaty zostało podpisane 8 grudnia 1956 roku. Dla prymasa i dla całego Kościoła w Polsce 8 grudnia był datą szczególną. Obchodzona jest wtedy uroczystość Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. Gdyby komuniści o tym wiedzieli, zapewne to rozporządzenie tego dnia nie zostałoby opublikowane. Ale proszę sobie przypomnieć objawienia fatimskie i to wszystko, co się działo zaraz po wojnie, kiedy kard. Hlond, mówił, że zwycięstwo, jeśli przyjdzie, przyjdzie przez Maryję. I naraz przychodzi - zauważył abp Jędraszewski.

Kontynuując, zaznaczył, że szybko okazało się, że to otwarcie na Kościół było jedynie czystą taktyką i już w 1958 roku zaczęto usuwać religię ze szkół, a także ograniczano coraz bardziej przestrzeń dla działalności Kościoła.

- Doszło do ogromnej konfrontacji między Kościołem, a partią. Osią tej konfrontacji był program odnowy narodu i przygotowania go do tysiąclecia Chrztu Polski w postaci Wielkiej Nowenny. To było wielkie zmaganie, które zakończyło się ogromnym triumfem Kościoła, ale samo to nie przyszło. To był wielki zbiorowy wysiłek Kościoła, narodu, który bronił swoich tradycji chrześcijańskich i katolickich - przypomniał.

Jak stwierdził, to pokazuje z jednej strony ciągle żywe tradycje i zakorzenienie naszego narodu w chrześcijaństwie, lecz z drugiej strony, kiedy upadł system stalinowski, zmieniała się taktyka walki z Kościołem. - Zrozumiano, że nie można prowadzić w Polsce walki wprost frontalnej. Tego domagał się od Stalina Bierut, ale Stalin był od niego mądrzejszy i powiedział, że walczyć z Kościołem w Polsce to tak, jakby „osiodłać krowę". Uznał, że należy stopniowo rozsadzać go od środka, podstawiać swoich agentów i rozmydlać moralność. Ale w 1953 roku Stalin umarł i Bierut poczuł się silny. Zapoczątkował wtedy tak twardy kurs przeciw Kościołowi, który zakończył się internowaniem kard. Wyszyńskiego i uwięzieniem jego najbliższego współpracownika - bp. Baraniaka, który był poddawany okrutnym torturom - opowiadał.

Arcybiskup zauważył, że wtedy władze komunistyczne musiały zmienić taktykę, a najlepiej obrazują ją przywołane wcześniej słowa Anatolija Łuczarskiego. Wyjaśnił, że w PRL-u nie było już frontalnej walki z Kościołem. - Nie było tych spektakularnych procesów przeciwko biskupom czy księżom, ale było nieustanne zmaganie. Chodziło o to, aby w ludziach wywołać emocje antykościelne, a potem ich umacniać w tej negatywnej postawie wobec Kościoła. Zwracano przede wszystkim uwagę na edukację i publikacje, wskazujące na to, że religia jest czymś, czego należałoby się wstydzić, co trzeba sprowadzić do czysto prywatnej sfery życia, o czym należałoby zapomnieć, a broń Boże, żeby ludzie mieli poczucie, że są liczni i że są razem - powiedział.

Dodał, że ówcześni duchowni doskonale zdawali sobie sprawę z tej komunistycznej taktyki i stąd właśnie te jubileuszowe wydarzenia organizowane przez Kościół, w których brało udział wiele osób, aby mogli oni poczuć, że mają siłę. Przekonywał też, że nawet w tej trudnej sytuacji Kościół potrafił znaleźć właściwy język i sposób trafiania do ludzi. - Kościół chciał żeby ludzie się gromadzili i by było ich wielu oraz by mieli poczucie swojej osobistej godności i tego, że rozwijają się we wspólnocie z innymi. A wynika to z tego, że każdego z nas Pan Bóg umiłował - zaznaczył metropolita.

Stwierdził przy tym, że przełom moralny nastąpił wtedy, gdy kard. Wojtyła został papieżem, a potem także, gdy 2 czerwca przemawiał na Placu Zwycięstwa. Arcybiskup opowiedział wtedy, jak będąc w Rzymie, razem z kolegami chciał posłuchać w radiu wystąpienia Ojca Świętego, lecz przekaz był urywany w tych momentach, kiedy ludzie klaskali.

- Inni nie mogli się dowiedzieć, że ci ludzie poczuli się wspólnotą. Tu nie chodził tylko o tę ogromną liczbę osób na Placu Zwycięstwa. Tu chodziło o to, że ci ludzie naraz czują to samo i tak samo reagują nawet na niuanse, które pojawiały się w przemówieniu papieża. Poczuła się wspólnota jednością wyrażającą się nie tylko w ogromnej liczbie, ale wspólnotą wartości. To potem przemieniło się rok później w Solidarność - podsumował.

Opowiedział też niedawną historię z Paryża, kiedy przed nadejściem 2000 roku tamtejszy kardynał poprosił, aby wystawiano bożonarodzeniowe żłóbki na ulicach przed kościołami. - Chodziło o to, żeby przygotować ludzi żyjących w już tak zlaicyzowanym społeczeństwie i by przez te żłóbki przypadkowi przechodnie dowiedzieli się, o co właściwie chodzi w Bożym Narodzeniu - wspominał.

Jak zauważył, dziś w zderzeniu z nowymi wyzwaniami, związanymi także z licznym napływem imigrantów wyznających inną religię, pojawiają się nowe problemy, dotykające tego, jak głosić chrześcijaństwo światu. Nawiązał też do powszechnego ostatnio usuwania krzyża z przestrzeni publicznej, gdyż niejednokrotnie symbol ten nie zgadza się z wrażliwością laicką państwa.

- Jest batalia o krzyż i ona ma miejsce także w Polsce. To są ciągle próby - na ile my będziemy na to reagować, czy też uznamy, że każdy ma prawo do własnego zdania, a my jako większość tym bardziej musimy być wrażliwi na mniejszość. Ale bardziej niebezpieczne jest to wyciąganie wrażliwości religijnej z naszych dusz w imię postępu, tolerancji, zrozumienia odmienności drugiego człowieka. Najgorsze jest to, że obraz tzw. wartości europejskich będzie narzucany także nam, w imię tego, że jesteśmy członkami Unii Europejskiej i nie powinno być między nami żadnych różnic jeśli chodzi o wymiar moralny i religijny - przyznał.

Sytuację tę ocenił jako realne zagrożenia, które mają usunąć z nas poczucie tego, że jesteśmy dziećmi Boga, tego że w ogóle Bóg jest i że wolność nie jest wartością absolutną, lecz polega na tym, żeby przyjąć prawdę o Bogu, który jest miłością, a my stworzeni na Jego obraz i podobieństwo także powinniśmy kochać miłością ofiarną, bezinteresowną, nie nastawioną na własne ja. - To jest koncepcja miłości chrześcijańskiej i człowieka, który przez taką miłość się rozwija. Ale jak wiemy, dzisiaj jest wielka pochwała egoizmu, samorealizacji i wyścigu szczurów. Kryterium powodzenia jest to, co się ma na koncie czy w posiadanych dobrach materialnych. Jak to się ma do chrześcijaństwa? - zastanawiał się.

Uznał też, że dziś specjalnie promuje się postawę, by bardziej mieć niż być po to, żeby usunąć z ludzi tęsknotę za Bogiem.

- Zdaję sobie sprawę z tego, że nie ma łatwych odpowiedzi, jak dzisiaj ewangelizować. Ale nie można ewangelizować nie będąc najpierw samemu człowiekiem wierzącym i to w sposób jednoznaczny. Człowiek wierzący to ten, który chodzi z podniesioną głową - nie dlatego, że jest w nim pycha, ale dlatego, bo wie, że nad nim jest jego Ojciec, który jest w niebie i Bogu służy na przekór wszystkim bożkom tego świata. Na tym właśnie polega to, że chrześcijanin nie boi się świata i nie boi się świadectwa, jeśli jest człowiekiem wierzącym - tłumaczył.

Nawiązując do adhortacji apostolskiej „Evangelii Gaudium" podkreślał znaczenie radości płynącej z wiary w procesie ewangelizacji i zwrócił uwagę na zagrożenie, jakim dla dawania świadectwa może być pesymizm. - Szukanie odpowiedzi, jak dzisiaj ewangelizować, powinno zaczynać się od pytania skierowanego do mnie samego, czy moja przynależność do Chrystusa jest źródłem radości i dumy, czy zwątpienia i zniechęcenia. Jeśli to drugie, dajmy sobie spokój z hasłami o nowej ewangelizacji. To będzie tylko dalszy proces tego, co widzimy na Zachodzie - najpierw upadły serca, a potem kościoły stały się puste. U nas jest ciągle jeszcze zmaganie. Nie wiemy, czym to się skończy za rok, za 10 lat, w kolejnych pokoleniach, ale póki jest zmaganie to ciągle jest nadzieja. A jeśli jest nadzieja, nie jest to zwykły optymizm. To jest Duch Święty, który daje moc świadectwa - dodał na zakończenie.

Paulina Smoroń | Archidiecezja Krakowska

« 1 »

reklama

reklama

reklama