Reżyser „Szarych aniołów” dla KAI: chcę by bohaterowie moich filmów wskazywali na Boga

Nie robię filmów po to, by samemu wskazywać widzom Boga. Chcę by nam wszystkim pokazywali Go moi bohaterowie - mówi w rozmowie z KAI Joseph Campo, reżyser i producent filmu „Szare Anioły”.

Film opowiada o posłudze Franciszkańskich Braci Odnowy m.in. na ulicach Nowego Jorku. Campo gości w Polsce, uczestnicząc w pokazach filmu, którego polska premiera odbyła się w minioną niedzielę w Warszawie.

Dorota Abdelmoula (KAI): Zacznijmy od tytułu, który w oryginale brzmi: „Outcasts” (tłum. wyrzutki, wykluczeni). Czy odnosi się on do ludzi z marginesu społecznego, wśród których posługują Franciszkańscy Bracia Odnowy, czy do samych braci, których styl życia odbiega od „typowej” codzienności?

Joseph Campo: To samo pytanie towarzyszyło mi, kiedy pracowałem nad tym filmem, dziękuję za nie! Odpowiedź zależy od widzów. Dla mnie to bracia są owymi wykluczonymi, w pozytywnym sensie. Znajdują się poza komercyjnym stylem życia, poza mediami, z dala od zeświecczonego świata. Prowadzą głębokie życie duchowe. Sam pracuję z ubogimi i potrzebującymi od 27 lat i osobiście nie postrzegam tych osób jako wykluczonych.

KAI: Posługa franciszkanów na ulicach Nowego Jorku, w którą włącza się Pan od lat, to gotowy materiał na film. Praca nad „Szarymi aniołami” była realizacją zaplanowanego scenariusza, czy po prostu towarzyszeniem braciom w ich posłudze?

- Przystępując do produkcji, mieliśmy spisane pewne myśli. Ale kiedy pracujesz nad filmem dokumentalnym, po prostu bierzesz kamerę i zaczynasz filmować sceny tak, jak one się rozgrywają. Nie ma gotowego scenariusza. Jest koncepcja, w jaką stronę chcesz zmierzać. W moich filmach jest wiele trudnych scen, dlatego, że chcę wprowadzić widza w życie moich bohaterów.

To np. sceny nagrywane nocą w Bradford z prostytutkami. Braci wówczas z nami nie było, oni nie wychodzą nocą na ulice. Kiedy ruszaliśmy na zdjęcia, nie wiedzieliśmy, że trafimy do tzw. „mety”, czyli miejsca, gdzie zdobywa się kokainę. Te kobiety nam zaufały i powiedziały: chodźcie z nami. Potem okazało się, że idą po kokainę.

KAI: Czy wówczas lub w podobnych sytuacjach nie miał Pan ochoty zaprzestać filmowania?

- Moją moralną powinnością, jako dokumentalisty jest zrobienie najlepszego filmu dokumentalnego, jaki potrafię i nigdy nie znalazłem się w sytuacji, w której musiałbym wyłączyć kamerę. Choć są sceny, których nie umieszczam potem w filmach.

KAI: W „Szarych aniołach” nie brakuje scen, w których wraz z franciszkanami towarzyszy Pan umierającym, i tym, których życie z różnych powodów się załamało. Jak Pan czuje się, wchodząc z kamerą w przestrzeń ludzkich dramatów?

- Filmując umierającego, czy kogoś, kto wbija w ramię strzykawkę, mam w głowie dwie myśli. Pierwsza: czy ja nie wykorzystuję tej osoby? Czy to nie jest niemoralne? Nie szkodzę jej? Nie sprawiam bólu? Czy nie robię więcej zła, niż dobra? A z drugiej strony pojawia się pytanie: czy zrobiłeś dobre ujęcie?

To skrajnie trudne. Częścią mojego powołania jest robić dobre ujęcia. Dokumentuję prawdę, także tę trudną, dotyczącą tego, co dzieje się we wnętrzu człowieka.

KAI: W zapowiedziach czytamy, że „Szare anioły” to jeden z najmocniejszych filmów o wierze. Czy takie były Pana intencje?

- Mam nadzieję, że taki jest ten dokument, choć moim celem nie było zrobienie filmu o wierze. Wiele osób mówi, że jestem katolickim filmowcem. Jestem po prostu filmowcem. Owszem, jestem katolikiem i jestem z tego dumny, ale nie przygotowuję moich filmów specjalnie dla katolików.

Jako autor nie stawiam moich osobistych doświadczeń na pierwszym miejscu. Nie robię filmów po to, by samemu wskazywać widzom Boga. Chcę, by nam wszystkim pokazywali Go moi bohaterowie.

Można się spodziewać, że w filmie o zakonnikach, to zakonnicy będą nauczać. W „Szarych aniołach” tak nie jest. Tymi, którzy nauczają, są: Jonathan, którego brat umiera na AIDS, prostytutki, dzieci ulicy i inni wykluczeni. Wszyscy bohaterowie moich filmów, to prawdziwi ludzie. Ze swoimi problemami, trudnościami. To także katolicy, którym wiara pomaga w zmaganiach. Oni widzieli piekło, otarli się o nie. Ale widzą też życie, które się odradza.

Moją intencją było, aby widzowie zobaczyli to, co ma szansę dotknąć i przemienić ich serca. A może nawet wezwać ich do działania, do zadania pytania: co ja mogę zrobić?

KAI: Jest Pan tercjarzem franciszkańskim. Czy „Szare anioły” to także próba odpowiedzi na pytanie, jak współcześnie żyć duchowością św. Franciszka?

- Tak, dzięki „Szarym aniołom” widzowie mogą poznać Franciszkańskich Braci Odnowy, choć nie robiłem filmu powołaniowego. Ludzie doceniają prostotę i piękno życia braci. To prostota bliska geniuszowi. Mam nadzieję, że udało mi się uchwycić to w filmie. Starałem się przedstawić tę rzeczywistość w sposób z jednej strony prosty, a z drugiej angażujący intelektualnie.

Wielu bohaterów katolickich filmów to ludzie, którzy już doszli do wiary. Ja wciąż do niej dochodzę, świadomy moich słabości. Moich bohaterów staram się pokazywać tak, aby mogli się z nimi utożsamić również przedstawiciele innych religii. Moim celem jest dotrzeć do wszystkich widzów, niezależnie od wyznawanej religii i przyprowadzić ich do wiary, w taki sposób, aby to była ich decyzja, a nie efekt nauczania.

KAI: Podobne zaproszenie kieruje papież Franciszek, zachęcając do wychodzenia na peryferia. Właśnie tam zaprasza Pan widzów „Szarych aniołów”?

- Bezdyskusyjnie tak. To papieskie wezwanie odzwierciedla nie tylko religijny, ale też humanitarny punkt widzenia. Myślę, że nawet, gdyby papież nie zaprosił nas do wyjścia na peryferia, nasze serca w jakiś sposób kierowałyby się w tamtą stronę, po to, by spróbować uczynić świat choć trochę lepszym.

O tym mówią moje filmy - o rzeczywistości, z istnienia której wielu ludzi być może nie zdaje sobie sprawy. Moją nadzieją jest to, że widzowie zobaczą i poczują to, co ja widzę i czuję.

KAI: A co Pan czuje po zakończeniu dnia zdjęciowego? Czy potrafi Pan wrócić do domu, usiąść w fotelu i po prostu nie myśleć o tym, co widział Pan na planie?

- Wracam do siebie i często czuję się okropnie. Zadaję sobie pytanie, czy to słuszne, że wchodzę w życie i w piekło tych osób? Czasem te same trudne obrazy oglądam po sto, pięćset razy na montażu. Potem nie mogę spać, więc spędzam noce na modlitwie. Dbam o życie duchowe, mam kierownika duchowego – inaczej bym sobie nie poradził.

KAI: Modli się Pan za bohaterów swoich filmów?

- Tak, każdego dnia. Modlę się za nich jeszcze zanim ich spotkam, prosząc Ducha Świętego, by zaprowadził mnie do tych miejsc, w których chce, żebym był. A robiąc film, proszę, by to Chrystus był w jego centrum.

Jezusa nie słychać, nie przemawia na ekranie. Ale On jest wszechobecny. Także w filmach, nie tylko moich. W moich dokumentach widać ukrzyżowanie, ale też zmartwychwstanie. Mam nadzieję, że nasza wytwórnia Grassroots Films niesie nadzieję światu, w którym jej brakuje.

KAI: Skąd u Pana ten optymizm i zdolność widzenia nadziei zmartwychwstania nawet w najbardziej dramatycznych scenach?

- Myślę, że optymizmu nauczyłem się od matki, która we wszystkim dostrzegała pozytywy. Pochodzę z bardzo silnej i zjednoczonej rodziny. Moi rodzice powiedzieli, że będą razem na zawsze – i tak żyli. Nie byliśmy doskonałą rodziną, ale rodzice zawsze byli obok, by nas wspierać.

KAI: Czy to pomogło Panu zmierzyć się z dramatami, których był Pan świadkiem, m.in. zamachami na World Trade Center?

- W życiu byłem świadkiem wielu dramatów. 11 września 2001 r. widziałem palące się wieżowce, czułem ten zapach, stojąc na dachu mojego domu, z którego było je widać. I pytałem: Boże, co się dzieje? Wydawało się, że brak już nadziei, ale Bóg tam był. Tak, jak podczas ukrzyżowania Jezusa, które wydawało się beznadziejne, choć w istocie nie było, bo po nim nastąpiło zmartwychwstanie. I ono stało się źródłem całego dobra.

Żyjemy w bardzo trudnych czasach. Ale Chrystus wciąż jest pośród nas obecny.

KAI: Wiele osób tak mówi po obejrzeniu Pana filmów. Czy jakieś spotkanie z widzami szczególnie zapadł Panu w pamięć?

- 17 lat temu, do Domu Św. Franciszka, który prowadzę, trafił chłopak, skierowany tam przez franciszkanów. Był Polakiem, miał 20 lat, w Nowym Jorku trafił w środowisko, które wciąż piło, imprezowało. Nie chciał tam pozostać i pewnego dnia, zamiatając ulicę zobaczył jednego z franciszkanów, opowiedział o swojej sytuacji i zapytał, gdzie mógłby pójść, by coś zjeść. Franciszkanie pomogli mu i poprosili mnie był się nim zajął. Przyjąłem go do Domu św. Franciszka, za darmo i pomogłem w znalezieniu pracy, by zarobione pieniądze przeznaczył na powrót do Polski.

Nie miałem z nim kontaktu, odkąd 17 lat temu zarobił na bilet, pożegnał się i wyjechał do Polski. Aż do ostatniej niedzieli, kiedy zobaczyłem go na widowni podczas premiery „Szarych aniołów”. Przyjechał z drugiego końca Polski, by mi podziękować. Dziś ten człowiek prowadzi swoją firmę, zatrudnia 30 pracowników, ożenił się, ma dwójkę dzieci. I mówi mi: teraz ja chciałbym zrobić coś dla Ciebie.

KAI: Dziękuję za rozmowę.


Joseph Campo jest reżyserem i producentem filmowym, założycielem wytwórni Grassroots Films w Nowym Jorku. Jest tercjarzem franciszkańskim, od 27 lat zajmuje się ubogimi i wykluczonymi ze społeczeństwa, m.in. prowadząc Dom św. Franciszka i współpracując z Franciszkańskimi Braćmi Odnowy w Nowym Jorku. Jest autorem takich filmów, jak "The Human Experience. Wszystko o człowieku", "Child 31" i "Fisher of men. Rybacy ludzi".

Jego najnowszy film "Szare anioły", opowiada o posłudze Franciszkańskich Braci Odnowy m.in. w Nowym Jorku, Irlandii i Hondurasie. Polska premiera odbyła się w niedzielę w Warszawie, obecnie w kolejnych polskich miastach organizowane są projekcje połączone ze spotkaniami z reżyserem. W Polsce patronat medialny nad filmem objęła Katolicka Agencja Informacyjna.

Dorota Abdelmoula / Warszawa

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama