„Ludność dużo się modliła w czasie wojny”. Wspomnienia o. Medarda Parysza, kapucyna, z powstania warszawskiego

Do Warszawy przybył dwa tygodnie przed wybuchem powstania. Musiał szybko odnaleźć się w powstańczej rzeczywistości i mimo trudnych warunków, pełnić posługę duszpasterską. „Ludzie robili ołtarzyki i zapraszali na ich poświęcenie. Tam było ładnie, ludzie się modlili, odmawialiśmy różaniec. Było bardzo dużo takich ołtarzyków” – wspominał o. Medard Parysz.

W Archiwum Historii Mówionej dostępnym na stronie Muzeum Powstania Warszawskiego można znaleźć mnóstwo rozmów z powstańcami. Wśród nich jest wywiad z o. Medardem Paryszem, kapucynem. 

Po odpowiedniej formacji 1 maja w roku 1939 w Krakowie przyjął święcenia kapłańskie. W lipcu 1944 został wysłany do klasztoru w Warszawie. Dotarł tam 16 lipca, a 1 sierpnia wybuchło powstanie.

„Pierwszy raz byłem w Warszawie. Piękne wrażenie – stolica Polski, Warszawa. Jak wybuchło Powstanie, miałem swoją celę na drugim piętrze i raczej nie schodziłem do schronu, ale jak z okna zobaczyłem rozprutą od góry na dół kamienicę przez bombardowanie, już byłem wtedy ostrożniejszy” – mówił.

Włączył się w posługę duszpasterską w czasie powstania. Opowiedział, jak to się zaczęło:

„Jednego razu podchodzi do mnie kapłan z diecezji włocławskiej, jakiś profesor, będąc w Warszawie, był także w naszym klasztorze i przebywał z nami w schronie. Przyszedł do mnie, do najmłodszego z księży i proponuje, że tam ludzie są sami, są ranni, zabici i czy nie chciałbym pójść do nich. Ja mówię: «Jak najchętniej». I tak się zaczęło moje duszpasterstwo wśród ludności w czasie Powstania. Warszawy nie znałem, przydzielono mi bezhabitową siostrę zakonną, która poprzedniego dnia w schronie zapowiadała, że przyjdziemy, o tej godzinie będzie msza święta i okazja do spowiedzi, i tak było codziennie”. 

Wspominał wiele niebezpiecznych sytuacji i swoją posługę wśród ludności:

„Chodziłem sobie sam po mieście. Jednego razu idę ulicą Długą, na noszach na chodniku leży ranny powstaniec, czeka na jakiś zabieg w prowizorycznym szpitalu w schronie. Operował tylko jeden lekarz – chirurg. Podchodzę do rannego, przedstawiam się: «Proszę pana, jestem księdzem, może chciałby się pan wyspowiadać?”». Cisza. Milczy, nic nie mówi. Nie słyszał, czy może chory i powtarzam to samo. On krzyknął: «Brodaczu, powiedz, niech mnie stąd wezmą, bo mnie tu szlag trafi!». W tym momencie nadleciał pocisk i dostałem odłamkiem w lewe ramię, a jemu nic się nie stało. Pielęgniarki obandażowały mi ramię, ale habit był przedziurawiony i biały bandaż widoczny. Wracam trochę jak bohater do klasztoru, spotyka mnie dziekan kapelanów, nazywał się chyba Warszawski, mówi do mnie: «Ooo, dopiero przyszedł, a już odznaczony». Przychodzę do klasztoru, a tam pokazują mi w palenisku na parterze w kuchni dwustupięćdziesięciokilogramowa bomba niewypału, gdyby to wybuchło, chyba wszyscy w piwnicy by zginęli”.

„Jest niedziela, godzina trzynasta, odprawiam już trzecią mszę świętą, jest już po komunii świętej. Myśmy nie byli w schronie, tylko na parterze, wtem wpadają trzy pociski. Są ranni i zabici, podchodzi do mnie pani i mówi: «Proszę księdza, mój mąż przed chwilą był u komunii świętej – już nie żyje». Pamiętam dobrze, na podwórku [odbył się] pogrzeb zabitego powstańca. Pomodliliśmy się, odprawiłem egzekwie pogrzebowe, a potem salut armatni, karabinowy. Tak blisko mnie nikt jeszcze nie strzelał”.

Zapamiętał również, jakie nastroje panowały w czasie powstania:

„Nastrój był różny. Z początku raczej możliwie, ale przy końcu Powstania ludzie byli zmęczeni. Zaczęło się narzekanie, przeklinanie tych, którzy to Powstanie organizowali. I wtedy przychodzili do schronów oficerowie, żeby się nie załamywać, wytrwać. Wszyscy jesteśmy przejęci Powstaniem. Czasem idziemy sobie, dźwięki fortepianu i śpiew młodzieży: «Wina, wina dajcie, a jak umrę, pochowajcie»”.

„Był już 2 lub 3 września, stoi kilku mężczyzn, podchodzę i mówię: «Panowie, na pewno zwyciężymy, ale jest wojna, nie wiadomo, co będzie, żałujcie za grzechy, to wam dam rozgrzeszenie». Pomodliliśmy się, podchodzi do mnie jeden i mówi: «Proszę księdza, my mamy żony, mamy dzieci, my chcemy żyć!». Ja mówię: «Ja też chcę żyć, ale musimy być na wszystko gotowi»”.

„Żeby ci, którzy mieszkali w naszych schronach i mogli w miarę spokojnie odpoczywać, mieliśmy warty. Jednej nocy mam wartę i spaceruję koło kościoła, koło klasztoru słyszę warkot samolotów, to polscy lotnicy z Anglii zrzucali broń powstańcom. Widzę też świetlne pociski z dołu, a potem nadlatuje samolot cały w płomieniach i ja wtenczas z dołu krzyczę: «Jeśli żyjecie, to was rozgrzeszam w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!». Po chwili samolot runął na Miodowej, tylko było słychać pojedyncze wystrzały, była jakaś amunicja na pokładzie samolotu”.

Przyznał, że w czasie powstania wielu młodych ludzi przychodziło do spowiedzi.

„W czasie Powstania przychodzi do mnie dziewczyna, może siedemnaście lat, i mówi: «Proszę księdza, ja chcę umrzeć za ojczyznę, ale tak się strasznie boję». Przecież to są ludzie...”

Ludzie, kiedy tylko mogli, przychodzili na Mszę św. i korzystali z sakramentów. O. Medard mówił, że spowiadał w różnych miejscach, często poza konfesjonałem. Poza spowiedzią indywidualną praktykowano także spowiedź zbiorową.

„Wtenczas także spowiedź była ważna i dobra: «Żałujcie za grzechy!» – kapłan pomaga i potem rozgrzesza, mówiąc: «Kiedyś w kościele wyspowiadajcie się z tego samego jeszcze raz». Spowiedź była wystarczająca, żeby być w łasce uświęcającej. Każdy wzbudzał w sobie żal za grzechy, bo to jest warunek, żeby spowiedź była dobra, ważna”.

Wspominał także, jak wyglądała komunia:

„Przychodziłem z komunikantami z winem i tak jak w kościele odprawiałem msze, był jakiś stolik nakryty obrusem... Przychodzimy z siostrą w umówione miejsce, patrzymy jakiś dziwny ruch. Już byli Niemcy. Widzimy żołnierzy niemieckich w hełmach, wyprowadzają wszystkich ludzi ze schronów, ustawiają w szeregach po sześciu. Idziemy w stronę dworca kolejowego, żeby pojechać do Pruszkowa. Idę też w tym szeregu vae victis (biada zwyciężonym) – tak sobie mówię. Wtem za ramię wyciąga mnie z szeregu i prowadzi w ruiny «własowiec», «Ukrainiec» w mundurze niemieckim. Słyszę, ktoś mówi: «Zabije go pewno». Ale on mnie pyta: Cziasy majesz? Oddałem zegarek, portfel. «I co jeszcze masz?». Na piersi w korporale, w białym płótnie miałem komunikanty, które miałem konsekrować, żeby ludziom dać komunie świętą. Otwieram, wyjmuję, pokazuję – machnął ręką i widocznie wiedział o co chodzi i kazał mnie wrócić do szeregu”.

Powiedział też, że często chodził święcić ołtarzyki, które ludzie robili, żeby się przy nich modlić.

„Tam było ładnie, ludzie się modlili, odmawialiśmy różaniec. Było bardzo dużo takich ołtarzyków. (…) To było piękne. Ludność się modliła w czasie wojny”. 

O. Medard zmarł 20 czerwca 2013 roku w Nowej Soli, gdzie przez kilkadziesiąt lat, od 1979 roku, pracował w parafii św. Antoniego. Rozmowa, w której opowiedział o powstaniu warszawskim, została przeprowadzona przez Małgorzatę Bramę 10 października 2008 roku w Nowej Soli.

Źródło: www.1944.pl
 

« 1 »

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama

reklama