Atak nożownika na brytyjskiego pisarza, autora „Szatańskich wersetów” każe zastanowić się nad tym, czy cywilizacja zachodnia jest jeszcze w stanie bronić prawa do wolności słowa, czy raczej wpadła w pułapkę „tolerancjonizmu”, stającego się ostatecznie pożywką dla ekstremistów
Opublikowana w 1988 roku książka „Szatańskie wersety” autorstwa Rushdiego spotkała się z olbrzymim oburzeniem w świecie islamu, którego wyrazem była fatwa wydana przez ajatollaha Chomeiniego w Iranie. Wyrok ten głosił, że każdy ma prawo zabić pisarza, ponieważ jego książka zawierała obelgi pod adresem proroka Mahometa.
Od 35 lat autor żył w cieniu fatwy, ukrywając się przed islamskim fanatyzmem, ochraniany przez policję. W 1991 r. zginął z ręki nożownika tłumacz książki na język japoński, a tureckiemu tłumaczowi w 1993 r. cudem udało się uniknąć śmierci w podpalonym przez muzułmanów budynku – w zamachu tym zginęło 35 osób. W zeszły piątek ostrze noża znajdującego się w ręku dwudziestoczteroletniego fanatyka islamskiego dosięgło wielokrotnie samego Rushdiego podczas wykładu, który miał wygłosić w Nowym Jorku. Obecnie walczy on o życie w szpitalu.
W świecie, w którym istnieją różne religie i różne punkty widzenia, mamy zasadniczo do wyboru trzy opcje: skapitulować przed problemem i pogodzić się z nim, starać się różnice zlikwidować metodami siłowymi albo tworzyć przestrzeń do dialogu i wymiany myśli, tak aby – na ile to możliwe – zrozumieć się nawzajem i zmniejszyć napięcia pomiędzy różnymi stanowiskami. Pierwsza opcja to bezwarunkowa tolerancja, promowana dziś w zachodnich społeczeństwach. Druga – to droga fundamentalizmu i fanatyzmu. Instynktownie większość z nas odrzuca fanatyzm, mając świadomość tego, że prowadzi do przemocy. „Tolerancjonizm” jednak także ma swoją cenę. Jest nią rozmycie wartości i zaniechanie poszukiwania prawdy, czy też sprowadzenie prawdy do indywidualnych narracji. Zdecydowanie najbardziej realistyczna i najzdrowsza dla społeczeństwa jest opcja trzecia: stworzenie warunków do współistnienia i dialogu. Na straży tej drogi stoi uznanie prawa do wolności słowa.
Wolność słowa nie jest czymś, co przychodzi samo z siebie, w sposób naturalny – trzeba się jej uczyć i wzajemnie wychowywać do niej, aby nie przeradzała się w prawo do bezmyślnego obrażania czy prowokowania tych, którzy widzą świat inaczej. Mamy w języku polskim powiedzenie „prawdziwa cnota krytyki się nie boi”. Można by dodać: „krytyki nie boi się także prawdziwa wiara”. Krytyka jest być może bolesna, ale jednocześnie – oczyszczająca i zbliżająca do lepszego poznania prawdy. Chrześcijaństwo od samego początku nie zamykało się w hermetycznym świecie własnych poglądów, ale podejmowało dialog z krytykami, czego dowodzą liczne pisma starochrześcijańskich apologetów. Nawet owiana złą sławą inkwizycja stanowiła w istocie kościelną odpowiedź na świeckie próby zawłaszczania prawdy. Jej celem nie było wyciszanie dyskusji na temat wiary, ale stworzenie możliwości zbadania spraw, w których padały oskarżenia o herezję lub czary. Inkwizycyjne sądy nie wydawały fatw, ale dawały oskarżonemu możliwość obrony i przedstawienia własnych poglądów. Mitem, stworzonym przez oświecenie, jest liczba setek tysięcy ofiar inkwizycji. Owszem, wydawanie wyroków śmierci w sprawach dotyczących poglądów nie przynosi chluby Kościołowi, ale po pierwsze – skala tego zjawiska była znacznie mniejsza niż powszechnie się uważa (około 3-5% procesów kończyło się wyrokiem śmierci), po drugie, Kościół dawno już zaniechał tego rodzaju praktyk i odciął się od nich.
Zupełnie inaczej wygląda to w świecie islamu. Swoboda dyskusji na tematy teologiczne jest tam czymś niewyobrażalnym, a jakakolwiek próba podważania autorytetu Mahometa, choćby oparta na twardych faktach historycznych, uznawana jest za bluźnierstwo. Niestety w związku ze zmianami demograficznymi zachodzącymi od połowy XX wieku, islamska nietolerancja wdarła się do społeczeństw zachodnich i zaczęła toczyć je jak rak. Czy nie nadszedł już czas, aby dokonać diagnozy i zastanowić się nad terapią?
Jak zauważa publicysta portalu Spiked: „Zbyt długo znosiliśmy to zło. Najpierw była fatwa. Potem były duńskie karykatury. Potem było Charlie Hebdo. Potem był Samuel Paty. Nawet jeśli nie chodzi o broń, noże i bomby, widzimy, że islamska cenzura jest stosowana w zachodnich społeczeństwach z alarmującą skutecznością. W Wielkiej Brytanii nauczyciel Batley Grammar nadal się ukrywa po tym, jak ponad rok temu pokazał swojej klasie karykatury Mahometa. Kilka miesięcy temu sieci kin w całym kraju wstrzymały pokazy «bluźnierczego» filmu, ponieważ grupa szaleńców pojawiła się, aby protestować przed ich oddziałami”.
Paradoksalnie, do rozrostu raka islamskiej nietolerancji przyczyniła się ideologia „tolerancjonizmu”. Czym innym jest dobrze rozumiana tolerancja stwarzająca przestrzeń do dialogu, czym innym tolerancjonizm, który działa jak nadmiar cukrów w diecie, będący pożywką dla wielu chorób. Gdy otwartość na inne poglądy przeradza się w autocenzurę, unikanie nazywania prawdy po imieniu, tolerancja staje się karykaturą samej siebie. Dostrzega to, choć bez precyzowania istoty problemu cytowany już publicysta:
„Nie tylko poddajemy się wrażliwości islamistów, w obawie przed brutalnym odwetem. Zinternalizowaliśmy ją. Nasze elity kulturalne w dużej mierze ją podzielają. W 2008 roku wydawnictwo Random House zrezygnowało z planów wydania The Jewel of Medina, powieści Sherry Jones, która opowiada o związku Mahometa z jego 14-letnią żoną Aiszą. Wszystko dlatego, że «może być obraźliwa dla niektórych w społeczności muzułmańskiej». Pewien pastor z Belfastu został postawiony przed sądem w 2015 roku za «rażąco obraźliwe» kazanie. Jego przestępstwo? Nazwał islam «szatańskim». Wszyscy jesteśmy teraz ajatollahami”.
U źródeł problemu leży zarzucenie dążenia do poznania prawdy – niezależnie, czy przyjmuje ono postać tolerancjonizmu (będącego współczesną wersją cynicznego Piłatowego pytania „cóż to jest prawda?”), czy też fanatyzmu. Obie postawy splatają się obecnie w zachodnich społeczeństwach w morderczym uścisku, jak dwa zmagające się ze sobą węże. Przyglądając się z boku tym zmaganiom trudno odczuwać cokolwiek innego niż lęk – którykolwiek z gadów wygra, w następnej kolejności rzuci się na nas samych.
Pierwsze, co trzeba zrobić, aby uniknąć ukąszenia, to odsunąć się jak najdalej. Oznacza to odejście od oszukańczej koncepcji „multi-kulti”, której ostatecznym skutkiem – jak widzimy – nie jest stworzenie społeczeństwa tolerancyjnego i gotowego do otwartej dyskusji na trudne tematy, ale raczej powstawanie cywilizacyjnych gett, będących pożywką dla fundamentalizmów i fanatyzmów. Nie może być też tolerancji dla osób, które odwołują się do przemocy i narzucania swojej wizji świata siłą, niezależnie, czy opierają się na motywacjach religijnych, faszystowskich, komunistycznych, czy jakichkolwiek innych. I przestańmy wreszcie przepraszać za „kulturę białego człowieka Zachodu”, bo to nie ona jest winna nieszczęściom tego świata – winne jest natomiast dążenie do dominacji, obecne w różnym stopniu we wszystkich kulturach świata. Dążenie to prowadzi do nietolerancji, opresji, a ostatecznie – do prób fizycznej eliminacji tych, którzy nie należą do naszej grupy religijnej, etnicznej czy narodowej. To z nim powinniśmy walczyć, nazywając zło po imieniu.