Sześćdziesiąt lat temu, 22 października 1963 r. zginął prezydent USA J.F. Kennedy. Tego samego dnia zmarł C.S. Lewis. Ich wizje chrześcijaństwa i społeczeństwa były zasadniczo odmienne. Jedna z nich oznacza, że Kościół będzie niósł nadzieję zagubionemu światu, druga – że pójdzie za światem drogą ku autodestrukcji.
Samuel D. James, piszący na portalu WORLD News Group, przypomina o sześćdziesiątej rocznicy śmierci dwóch wybitnych postaci: amerykańskiego prezydenta J.F. Kennedy’ego oraz angielskiego pisarza C.S. Lewisa, autora m.in. Opowieści z Narni.
Śmierć tego pierwszego była faktem publicznym: zabójstwo Johna F. Kennedy’ego wstrząsnęło Ameryką i światem. Odejście tego drugiego dostrzegli wierni czytelnicy jego książek, studenci i przyjaciele. Rzecz jasna, C.S. Lewis nie był postacią nieznaną, zarówno jako wykładowca akademicki w Oksfordzie, apologeta chrześcijański, jak i jako pisarz, który zagościł na okładce magazynu Time w 1947 roku, ale jego sława – przynajmniej w latach sześćdziesiątych – nie mogła się równać tej, którą cieszył się amerykański prezydent.
C.S. Lewis i J.F. Kennedy reprezentują dwie bardzo różne, ale mocno powiązane ze sobą interpretacje współczesności, a także – odmienne interpretacje chrześcijaństwa. Humanistyczny, skoncentrowany na życiowym samospełnieniu idealizm Kennedy’ego, przesłanie sprawiedliwości społecznej i wyzwolenia seksualnego był uosobieniem ducha lat sześćdziesiątych. Chrześcijańskie przekonania Lewisa, a zwłaszcza jego nacisk na postrzeganie teraźniejszości przez pryzmat przeszłości, mogły się wydawać czymś archaicznym w nowoczesnym świecie, a jednak dziś to raczej Lewis niż Kennedy stanowi inspirację dla kolejnych pokoleń.
Bezgraniczny kult własnego „ja”
Liberalny katolicyzm Kennedy’ego, jak zauważa S. James, stał się swego rodzaju kulturowym kamieniem milowym. Jeśli dziś dziwimy się słysząc deklaracje prezydenta Joe Bidena na temat jego katolicyzmu, a jednocześnie stanowczo wyrażane poparcie dla aborcji, to korzenie tego zamieszania sięgają właśnie przełomu lat sześćdziesiątych dwudziestego stulecia. „Modernistyczni” teologowie tamtych czasów usiłowali oderwać chrześcijaństwo od Biblii i tradycji, kreując konglomerat światopoglądowy, nadając słowom nowe znaczenia, wprowadzając pojęciowy zamęt. Nie była to prawdziwa synteza wiary i kultury, ale raczej chimera – potwór ziejący ogniem.
Całe życie Lewisa wskazywało zupełnie odmienny kierunek. Przeszedł on drogę od powierzchownego, kulturowego anglikańskiego chrześcijaństwa poprzez zwątpienie, sceptycyzm, ateizm, aż do głębokiej wiary, opartej na Biblii i wielowiekowej teologicznej tradycji. Modernizm był dla niego aberracją, odarciem chrześcijaństwa z misterium, sprowadzeniem go jedynie do kategorii socjologicznych czy psychologicznych. Przesłanie „podążaj za tym, co mówi ci serce” brzmi być może atrakcyjnie, niesie ze sobą jakąś atmosferę duchowości, ale nie jest to duchowość chrześcijańska. Gdyby sprowadzić chrześcijaństwo do tego hasła – jak wydają się czynić współcześni propagatorzy katolicyzmu „light”, stałoby się ono banałem i nie miałoby w sobie żadnej mocy, nie prowadziłoby do przemiany życia, a jedynie do wzmocnienia kultu własnego „ja”. I być może to właśnie jest jeden z największych problemów naszych czasów: zamiast szukać obiektywnego dobra i obiektywnej prawdy, skupiamy się na sobie i swoich własnych odczuciach, a prawdę sprowadzamy do subiektywnych „narracji”.
Objawienie i natura
Angielski pisarz dostrzegł z uderzającą przenikliwością, że człowiek ma do wyboru dwie opcje: albo przyjąć chrześcijańskie objawienie ze wszystkimi jego konsekwencjami, albo pójść za głosem własnych nieuporządkowanych skłonności, co ostatecznie prowadzi do autodestrukcji.
C.S. Lewis zdawał sobie sprawę, że to, co głosi chrześcijaństwo, to nie jakiś „dobroludzizm”, nie naiwnie pojmowany humanizm, ale wizja stworzonego przez Boga świata, który nosi na sobie głęboką skazę grzechu pierworodnego i wymaga odkupienia. Jeśli tak jest w istocie, to cała rzeczywistość ludzka z jednej strony musi odwoływać się do „prawa naturalnego” (jako fundamentu danego przez Stwórcę), z drugiej zaś – zachowywać świadomość, że natura, której doświadczamy, nie jest „naturą czystą”, ale skażoną grzechem. Powoływanie się na „naturalne skłonności” czy też „naturalne prawa” człowieka musi uwzględniać to skażenie, w przeciwnym razie bowiem będziemy gloryfikować zepsucie, a nie właściwy stan rzeczy. To zaś ostatecznie prowadzi do degradacji osoby ludzkiej, do odarcia jej z godności i wydania na pastwę nieuporządkowanych pragnień i skłonności.
W książce „The Abolition of Man” Lewis zauważał, że „podbój Natury przez człowieka” – czyli dążenie do odrzucenia fundamentalnych zasad prawa naturalnego – „okazuje się ostatecznie podbojem człowieka przez Naturę”. Dodać należy: niestety jest to podbój nie przez naturę czystą, ale właśnie przez naturę z piętnem grzechu pierworodnego.
„Człowiek zwyciężony przez naturę” to celne określenie stanu, w jakim znalazła się cywilizacja zachodnia po 1960 roku. W pogoni za samospełnieniem, samorealizacją i innymi „samo-mrzonkami” człowiek dał się zniewolić własnym namiętnościom, nieustannie podsycanym przez konsumpcjonizm. Przerażające jest to, że pomimo coraz bardziej nasilających się problemów społecznych, ekonomicznych i ekologicznych, Zachód wydaje się niezdolny do refleksji i zamiast uznać swój błąd, brnie coraz dalej w bagnie „postępu”, który głosząc wolność, przynosi zniewolenie.
Postęp i fiasko postępu
W połowie lat sześćdziesiątych społeczeństwo amerykańskie było zdecydowane wziąć rozwód z przeszłością. Pięć miesięcy przed śmiercią Lewisa i Kennedy’ego Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł, że szkoły publiczne nie mogą już wymagać modlitwy ani czytania fragmentów Biblii. Był to znamienny werdykt, przyjęty wyraźną większością (8 do 1). Cóż mogła mieć do powiedzenia Biblia społeczeństwu, które było w trakcie dokonywania niezwykłego postępu cywilizacyjnego, którego symbolem stały się lot na Księżyc i pigułka antykoncepcyjna?
Być może po sześćdziesięciu latach przyszedł już czas, aby zauważyć, że postęp techniczny ani sukcesy medycyny nie gwarantują człowiekowi szczęścia. Potrzeba czegoś więcej. Technologia, medycyna i wiele innych dziedzin, które skupiają uwagę współczesnego świata – to tylko narzędzia, lepsze lub gorsze. Człowiek w głębi swej natury nie zmienił się jednak tylko z tego powodu, że ma do dyspozycji sprawniejsze narzędzia. To Lewis miał rację, a J.F. Kennedy się mylił. Nadal w swych głębokich pragnieniach, w naszej wrażliwości, w tym wszystkim, co określa się mianem „duszy” jesteśmy bardziej podobni do setek pokoleń ludzkich, które były przed nami, a nie do utopijnego tworu, który przed naszymi oczami rysują propagatorzy postępu.
To niezwykłe zrządzenie losu, że John F. Kennedy i C.S. Lewis zmarli tego samego dnia. Ten pierwszy dzierżył najbardziej bodaj prestiżowy urząd na świecie. Ten drugi był „zaledwie” profesorem i pisarzem. A jednak to C.S. Lewis okazał się lepszym prorokiem naszych czasów. Władza polityczna nie czyni człowieka mądrym, a deklaracje wygłaszane przez polityków należy zawsze traktować jako wyraz koniunkturalizmu i zachować w stosunku do nich zdrowy dystans. Pamiętajmy o tym i dzisiaj, i za kolejne sześćdziesiąt lat...
Opr. na podst. WORLD News Group