Fragmenty powieści osnutej wokół dziejów biblijnego króla Dawida i jego żołnierzy
Oficyna Wydawnicza „Vocatio”
ISBN 978-83-7492-180-0
Rok wydania: 2013
e-mail: ksiegarnia@vocatio.com.pl
www.vocatio.com.pl
Czas wojny to porywająca powieść osnuta wokół dziejów biblijnego króla Dawida i jego żołnierzy. Autor wiernie przedstawia historię wojen żydowskich, lecz ukazuje ją w zupełnie niestandardowy i zaskakujący sposób. Dzięki temu wzbudza ona wielkie zainteresowanie także u współczesnego czytelnika. Ta fascynująca opowieść ukazuje bez żadnych upiększeń krwawą walkę na śmierć i życie, wprowadza w trudy obozowego życia oraz twardą, męską przyjaźń.
Bohaterscy wojownicy Dawida wsławili się nie tylko heroicznymi, wręcz szaleńczymi czynami, stając w obronie tego, co słuszne, lecz także swą bezgraniczną lojalnością, trwając przy swym dowódcy, nawet za cenę życia. Nakreślony przez Autora, z wielkim rozmachem, obraz życia Dawida ukazuje nam, że w istocie było ono nieustanną walką w takiej czy innej formie. Choć wizerunek grającego na cytrze i pilnującego owiec pasterza mocno tkwi w naszej świadomości, to prawdziwy charakter króla Dawida można poznać dopiero śledząc lata jego wojennych zmagań. Nie jest to postać bez skazy. Przecież nie kto inny, lecz on sam podstępnie wysłał na śmierć swego najlepszego żołnierza tylko po to, by zatuszować romans, jaki miał z jego żoną.
Barwny, współczesny język, plastyczne opisy scen walki, pełnowymiarowe postaci wszystko to sprawia, że powieść trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony, tak, iż nie można się od niej oderwać.
Młody człowiek patrzył w koryto strumienia, w zamyśleniu obserwując promienie słońca mieniące się w strugach lodowatej wody. Było na tyle płytko, że widział, jak nurt delikatnie opływa kamienie, mknąc z wiosennych roztopów na północy i spłukując z doliny resztki zimy.
Jeden z kamieni był okrągły i nieduży, i wyglądał idealnie. Wyciągnął go z potoku i wytarł do sucha o kraj tuniki. Kamień był gładki, bez grudek i bez uszkodzeń, doskonałego kształtu, jakby od zawsze czekał właśnie na niego. Teraz będzie ich już pięć.
Szemrząca woda koiła stopy po całodziennym marszu. Kręgosłup zesztywniał od tobołka, który młodzieniec dźwigał na plecach, a sandały uwierały bardziej, niż to zwykle bywało po takiej podróży. Pozwolił stopom rozkoszować się zimną wodą i zamknął oczy, nasłuchując.
Spadek terenu pozwolił mu znaleźć to ustronne miejsce w samym środku doliny, osłonięte przed czujnym wzrokiem tych za nim i tych przed nim. Będą czekać, wiedział o tym, miał niewiele czasu. Otworzył oczy i spojrzał na skarpę po drugiej stronie strumienia. Już niedługo — pomyślał. Czekali. On też.
Muł na dnie strumienia zapadał się pod jego stopami. Przeszedł na drugi brzeg i zatrzymał się przed piaszczystą skarpą. Jeszcze kilka kroków i znajdzie się na górze, widoczny jak na dłoni dla całego mrowia mężczyzn na wzgórzach okalających dolinę. Wypełniali jego umysł swą obecnością, w ich szeregach wyczuwał strach i żądzę śmierci. Oddychał płytko, jeszcze raz ćwicząc w myślach koordynację ruchów. Rozmach, cel. Rozmach, cel. Tak trzy razy z rzędu i przerwać.
W dali dostrzegł swoich pięciu braci: jednego na przedpolu, a czterech w szeregach wojska. Wszyscy ogromni, ale nie tak jak ten przed nim. Żaden z jego braci nie wyszedł razem nim, by stawić czoła temu ogromnemu harcownikowi. Mają rodziny, muszą obrabiać pola... A on był dla nich zawsze jak piąte koło u wozu. Zawsze przy owcach. Nie poważali go, nie zauważali w nim nic godnego szacunku. Był dla nich zawsze tylko synem ich ojca. Nie przyszłoby im nawet do głowy, żeby go tutaj wesprzeć. Zresztą przecież nie znali Tarczy.
Dziś zobaczą.
Trzymając kij na ramieniu, zaczął wspinać się na piaszczystą skarpę nad potokiem. Słońce stało dokładnie nad jego głową, cienia prawie nie było. Wdrapując się, mówił coś cicho, jakby rozmawiał z kimś, kto wspina się obok. Często mówił na głos w chwilach zagrożenia, choć nikogo nie było w pobliżu, a niewielu wiedziało o tym, że przemawia tak od świtu do nocy, bez względu na trudności, jakie ma akurat do pokonania. Kto go znał, wiedział, że modli się do swego Boga.
Dotarł na szczyt skarpy i przed nim znów rozpostarł się obraz pola bitwy. Błyszczące szeregi zbroi i chorągwi okalały gardziel doliny. Były ich niezliczone tysiące, odgłosy wrzasków i urągań, przedtem tłumione przez skarpę nad potokiem, teraz dotarły do niego z całą siłą.
Cisza sprawiała mu przyjemność — ale nadszedł już czas. Skupił umysł na krzykach ludzi, którymi gardził. Kawałek dalej, na niewielkim występie skalnym, na tle nagiego zbocza wiodącego do jego wojska, stał ów ogromny wojownik.
Był najpotężniejszym człowiekiem, jakiego którykolwiek z nich widział, wyższym nawet, niż gdyby dwaj jego pobratymcy stanęli jeden drugiemu na ramionach. Miał oszczep tak ogromny, że przypominał raczej oścień na woły, a z tyłu swej ciężkiej zbroi przypasał bułat. Zbroję nosił taką, jak cały jego ród: nagolenice osłaniające nogi, metalowy pancerz na piersi i gruby hełm z brązu ozdobiony końskim włosiem na czubku. Tors okrywała kolczuga przypominająca rybie łuski, lśniąca w południowym słońcu, błyszcząca tak jasno, że trzeba było odwracać wzrok.
Zasnute lekką mgłą pole dudniło od jego szyderstw miotanych pod adresem Boga Hebrajczyków. W spiekocie upalnego dnia sylwetka olbrzyma zdawała się przemieniać w jakiegoś złego ducha. U jego boku stał giermek, również imponującej postury, choć nie aż tak monstrualnych rozmiarów, jak jego pan. Młody człowiek wiedział, że trzeba będzie zmierzyć się z nimi dwoma i z całym ich pogańskim rodem. Będzie musiał stawić czoła im wszystkim.
Pogróżki olbrzyma nie przestawały dudnić mu w uszach, więc odwzajemnił się własnymi, choć wiedział, że będą jak grochem o ścianę. Tamci nigdy nie słuchali. Nie pozostało mu nic innego, jak zrobić to, co miał do zrobienia.
Olbrzym szczerzył zęby w uśmiechu, przez otwór w przyłbicy wylewała się kędzierzawa broda. Ponownie, jeszcze głośniej, wykrzyczał swe posępne pogróżki i podniósł ramię, by podsycić entuzjazm w swych szeregach.
Młodzieniec uśmiechnął się, patrząc na harcownika, który wciąż nie wiedział, co go czeka.
Niebawem się dowie.
Młody człowiek rzucił na ziemię swą laskę pasterską i wyciągnął procę. Była wykonana z dwóch linek skręconych z koziej sierści, przymocowanych do skórzanego rzemienia.
Gdy bębny wojenne armii zebranej po drugiej stronie doliny zaczęły wybijać zapowiedź pojedynku, sięgnął do kieszeni ukrytej na wysokości pasa. Walczyć mieli wojownicy obydwu armii, ale obaj królowie chcieli, żeby ich ludzie byli gotowi do ataku w chwili, gdy przegra wojownik nieprzyjaciela. Starcie dwóch żołnierzy miało rozstrzygnąć wynik bitwy, jednak w obydwu armiach kipiała zbyt wielka wzajemna nienawiść. Krew miała polać się strumieniami, niezależnie od wyniku pojedynku.
Wyciągnął jeden z kamieni, które znalazł w korycie potoku, i umieścił go w skórzanym pasku u nasady procy. Palec wskazujący jego dłoni pokrywały odciski, których nabawił się, ćwicząc do upadłego, by osiągnąć jak największą biegłość w posługiwaniu się tą bronią. Nigdy dotąd go nie zawiodła. Nie zawiedzie i teraz. Bębny grały coraz głośniej. Żołnierze przeciwnika śmiali się, skryci za żelaznym orężem. Mieli wyraźną przewagę w ludziach i uzbrojeniu. Młodzieniec słuchał i obserwował, jak wrzeszczą i uderzają w tarcze, ziejąc nienawiścią do zgrai słabo wyekwipowanych Hebrajczyków, kulących się ze strachu w dolinie. Obcy byli barbarzyńcami. Wyczuwali rzeź niczym stado hien. Patrzył na nich gniewnie, słysząc, jak urągają jego Bogu. W jego sercu wzbierała wściekłość.
I wtedy poczuł ogień.
Najpierw zapłonął w piersiach. W okamgnieniu objął ramiona. W palcach wzbierała mu energia i zdawało się, że mięśnie za chwilę wyrwą się z ciała, jeśli nie da jej ujścia. Zacisnął powieki, słuchając dudnienia bębnów. Przenikało ono skórę i czuł, że narastający w środku żar za chwilę go rozsadzi.
Odgłos ognia ryczącego w uszach przytłumił resztę zmysłów i od tej chwili młody człowiek nie czuł już nic, tylko ten żar, który ogarniał go silniej niż kiedykolwiek dotąd. Proca drżała w jego dłoniach. Bębny huczały, żołnierze zaczęli uderzać mieczami zgodnie z ich rytmem, podniósł się krzyk.
Otworzył oczy i poprzez piekący ból dostrzegł, że olbrzym sadzi ku niemu potężnymi susami, za każdym z nich pokonując jakieś trzydzieści łokci, a giermek biegnie tuż za nim. Młodzieniec krzyknął, chcąc dać ujście napięciu, lecz ogień w jego ciele rozgorzał tym mocniej. Nawet nie wiedział, kiedy sam też puścił się biegiem, skacząc z głazu na głaz i naprężając procę. Kamień idealnie wpasował się w rzemień. Zakręcił nim młynka.
Rozmach.
Zwolnił nieco.
Cel.
Biegł dalej i dalej kręcił procą. Wiedział, że nierozsądnie jest strzelać w biegu, ale nie mógł dłużej tłumić wewnętrznego ognia.
Rozmach...
Kręcił coraz szybciej.
Cel.
Olbrzym już nadbiegał, nie było czasu do stracenia.
Rozmach — szybciej — cel!
Krzyknął — pewien, że ogień za chwilę go strawi. Lecz nie — pchał go naprzód poprzez kamienie i tumany pyłu.
Za ostatnim zamachem puścił linki i kamień ze świstem przeszył powietrze. Gdy mknął ku czarnej sylwetce wojownika, młody człowiek wyszeptał w duchu: Daj mi swą
Tarczę w dniu bitwy.
opr. ab/ab