Po tamtej stronie nocy cz. 2

Powieść - historia o ludziach szukających miłości - I rozdział

Po tamtej stronie nocy cz. 2

Marlo Schalesky

PO TAMTEJ STRONIE NOCY

ISBN: 978-83-7505-453-8

wyd.: WAM 2009



Rozdział 1

Wnętrze Maddie wypełniała ciemność. Czerń, przypominająca wielką falę, która pochłaniała i zatapiała, a ona nie mogła zaczerpnąć oddechu pod wpływem ciężaru wody. Fala zalewała jej umysł, rozlewała się po plecach i wciągała pod lodowatą masę. Maddie próbowała walczyć... i przegrywała. Zanurzała się coraz głębiej w ciemność. Aż jej świat zniknął, zamieniając się w czarną rzekę rwącego bólu.

Pomocy... Słowa rozlegały się w jej wnętrzu — niewypowiedziane, a jednak tak prawdziwe. Były jak bezgłośny płacz przypominający delikatną mgiełkę nad wodą, która migocze, a potem nagle znika. Czy ktoś ją słyszał? Czy ktoś wiedział? Czy po drugiej stronie nocy był ktoś, kto mógł dosłyszeć jej wołanie? Pomocy. Nie zostawiaj mnie samej. Proszę... Mijały sekundy. Trwała cisza. Wdech. Wydech. Nagle w mrok wdarł się głos. Pojedyncze słowo dobiegające z zewnętrznego świata. Pojawiło się niczym nieśmiały promyk światła tańczący na falach.

— Maddie...

Jestem tutaj.

Jedno słowo. A wraz z nim nadzieja.

Nie jestem sama.

Woda cofnęła się. O kilka centymetrów.

— Obudź się. Przyjechałem zabrać cię do domu. Ciemność zawirowała, pękła, a następnie przybrała znajomy, szary odcień. Maddie znów mogła oddychać, pewnie i spokojnie.

— Słyszysz mnie, Maddie? — głos tulił ją, kołysał swoim ciepłem.

Słyszę cię. Sformułowała odpowiedź w myślach, ale nie mogła jej wykrztusić. Zostań ze mną.

— Chodź do mnie. Pamiętaj.

Nie mogę.

Cisza. Przerażająca, okropna cisza.

Proszę... Nie zostawiaj mnie... Obiecałeś...

* * *

Szpitalna sala wydała się Paulowi bardziej ponura niż widok wiecznie zasnutego mgłą Monterey. Wilgotno. Szaro. Zimno i niezachęcająco. To było wspomnienie z życia, zanim nauczył się śmiać i kochać, mieć nadzieję i marzenia. Tamte emocje wróciły pod wpływem szpitalnej scenerii: migoczące fl uorescencyjne światło, duszący zapach środków odkażających i ukochana kobieta na łóżku przed nim. Jego wizja rozmazała się.

— Maddie...

Imię padło i zniknęło zagłuszone przez buczenie lamp oraz ciągły sygnał elektrokardiografu. Paul siedział tutaj już bardzo długo. Do sali raz po raz zaglądali lekarze i pielęgniarki, mierzyli jego żonie ciśnienie, zapisywali coś na karcie. Prawie nie zauważał, jak się zmieniali, ani że na zewnątrz dzień przechodził w wieczór. Nie rejestrował kolejnych dyżurów. Nie spostrzegł, że skończyły się godziny odwiedzin. Ale nikt nie poprosił go, aby wyszedł. Nie dzisiaj. Ponieważ z Maddie było znacznie gorzej, tylko nikt nie mówił tego głośno. Zapowiadała się długa noc. I nic nie mogło zmusić Paula do zostawienia żony samej.

Więc siedział przy jej łóżku, obserwując przeźroczyste rurki tłoczące cały czas kroplówkę. Przyglądał się, jak pierś Maddie unosi się i opada. Patrzył na mgłę zasnuwającą szczelnie kalifornijskie niebo. Minęło tyle czasu, ale nic się nie zmieniło.

Na korytarzu skrzypiały kółka noszy, dzwonił intercom, rozbrzmiewał stukot przechodzących stóp, który po chwili cichł. Jednak w tym niewielkim pomieszczeniu życie balansowało na granicy ciemności.

Jak do tego doszło? Do szpitalnego łóżka, podniszczonego krzesła i oceanu ciszy, jaka wisiała między nimi? Wszystkie te lata. Cała jego miłość. Wspomnienia z przeszłości. Wszystko to skupiało się w tej jednej kobiecie — bladej, kruchej, pomarszczonej, tak różnej od energicznej, pełnej życia dziewczyny, która podbiła jego serce.

Leżała przed nim z zamkniętymi oczami, jej oddech był nierówny, a ciemne rzęsy ocieniały policzki. Na czoło zaplątał się pojedynczy kosmyk włosów, wilgotnych od potu, matowych. Policzki przykrywały rurki; ręce miała skrzyżowane na piersi. Wdech. Wydech. Z jej ust, niegdyś czerwonych, a teraz w kolorze popiołu, wydobywał się charkot. Dlaczego musiało tak być?

— Maddie...

Czy mówił na głos? Nikt nie słyszał. Czy ona słyszała? Czy mogła go słyszeć?

Paul pochylił się do przodu. Wyciągnął rękę w kierunku żony. Gdyby tylko mógł chwycić jej dłoń i wyciągnąć z ciemności, w którą odpłynęła. Ale nie był w stanie jej dotknąć. Jeszcze nie. Była zbyt krucha, jej życie wisiało na zbyt wątłym włosku.

— Obudź się. Przyjechałem zabrać cię do domu.

Ale Maddie nie reagowała.

— Słyszysz mnie, Maddie?

Czy to było westchnienie? Czy jej palec drgnął? Ciało Paula przebiegł dreszcz.

— Wróć do mnie.

Już czas. Wróć z ciemności. Pamiętaj. Czekał. Sekundę. Wieczność. Był tak blisko. Prawie udało mu się do niej dotrzeć.

Rozległ się skrobot pióra. Zaskrzypiały buty. Paul wyprostował się.

Do przeciwległego końca łóżka podeszła pielęgniarka w błękitnym uniformie.

— Kontrola ciśnienia krwi.

— Znowu? — Paul wstał i odsunął się od krzesła.

Kobieta zacisnęła usta i nic nie odpowiedziała. Sprawdziła poziom płynów w rurkach, owinęła pas ciśnieniomierza wokół ramienia Maddie i zerknęła w kierunku, gdzie stał. Paul westchnął.

Pielęgniarka zmarszczyła czoło i odchyliła rękę z piórem. Paul odskoczył.

— Och. Ups.

Stanął naprzeciwko elektrokardiografu.

— Ciśnienie w porządku — kobieta sprawnym ruchem przekręciła pióro i zapisała coś w papierach. Następnie odwróciła się i zatrzymała. Przez chwilę głaskała ramię Maddie. Jej głos złagodniał, najwyraźniej rozumiała, jak trudna dla pacjentki będzie ta noc.

— Trzymaj się. To nie potrwa długo.

Jej słowa przeleciały przez umysł Paula.

Kobieta zakręciła zatyczkę pióra, potrząsnęła głową i wyszła z sali.

Paul wpatrywał się w miejsce na ciele Maddie, którego przed chwilą dotykała pielęgniarka. Jej ręka wydawała się tak blada na tle bieli prześcieradeł. A skóra tak cienka, że sprawiała wrażenie przeźroczystej. Była delikatna, wiotka. Jednak pieprzyk u nasady kciuka nadal był widoczny, przypominając mu, że pewne rzeczy nie uległy zmianie. Niektóre były wieczne.

Paulowi zrobiło się cieplej na sercu. Być może, chociaż jeden jedyny raz, będzie mu dane jeszcze kiedyś pocałować ten pieprzyk. Pierwszy raz zrobił to wiele lat temu. Jej ręce były wówczas silne, młode i opalone. Ale pieprzyk był taki sam jak dziś. Uśmiechnął się. Pocałunek tak naprawdę był wygłupem. Zwykłą psotą. Ale ciągle ją pamiętał. Prosty gest, który wszystko zmienił. Przynajmniej w jego życiu.

— Pamiętasz? — mówił na głos, choć wiedział, że Maddie nie może go słyszeć, że wciąż jest zbyt daleko, by rozumieć.

— Tamtego ranka padał deszcz, a potem wyszło słońce. Odpowiadał mu jedynie ciągły sygnał EKG.

Ściszył głos.

— Chodź, Maddie, powspominaj ze mną. Przypomnę ci dzień, w którym się w tobie zakochałem.

Palo Alto, 1973

Paul uderzył rakietą małą, niebieską piłeczkę. Piłka trafi ła w ścianę przed nim, odbiła się i pognała w przeciwległy narożnik sali.

Maddie pobiegła w lewo. Zwolniła, zrobiła kilka kroków w tył i podskoczyła.

Paul zgiął ciało, przygotowany do odbioru.

Powietrze zaświstało między strunami rakiety, kiedy Maddie o dobre dziesięć centymetrów chybiła, usiłując odbić piłkę.

Paul odprężył się.

Maddie uderzyła ramieniem w ścianę. Piłka podryblowała do narożnika.

— Wszystko gra? — Paul wytarł czoło opaską na nadgarstku.

— Nie poszło ci na ostatnim egzaminie z chemii czy coś w tym stylu?

— A co ty wiesz o egzaminach?

— Na szczęście niewiele. Minęło od nich kilka lat. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Cóż, może gdybym miała superpracę w laboratorium dużej firmy farmaceutycznej, też mogłabym stroić sobie żarty z twoich egzaminów — skrzywiła się Maddie.

— Wierz mi, dobrze płacą. — Paul podrzucał piłkę.

— Bla, bla, bla. Ja chyba jestem skazana na zostanie lekarzem... pewnego dnia — wywróciła oczami.

Paul zachichotał.

— Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

Stare porzekadło. I niezbyt pasujące do okoliczności.

— Dalej, serwuj — powiedziała.

— Jesteś tego pewna? — Paul jeszcze raz podrzucił piłkę.

— Nie.

— A więc masz. — Chłopak uderzył rakietą w piłkę. Odbiła się od ściany i pognała w jej kierunku. Dziewczyna podskoczyła. I chybiła. Kolejny raz.

— Twój serwis. — Maddie pokręciła rakietą, a potem zaczęła nią luźno machać. — Naprawdę? Już cztery gemy?

— Chyba pięć — wzruszył ramionami Paul. — Kto liczył?

— Ty. I nie udawaj, że tak nie było. — Oparła dłonie na biodrach.

Paul uśmiechnął się, zrobił kilka kroków i podniósł z ziemi piłkę. Położył ją na swojej rakiecie i precyzyjnymi ruchami zaczął podbijać.

— Chcesz spróbować jeszcze raz? — Rzucił jej piłkę.

Pozwoliła, by upadła.

— Wiszę ci już pizzę, kino, popcorn i colę. Jak tak dalej pójdzie, będę całkiem spłukana.

— W normalnych okolicznościach powiedziałbym, że to tylko pech. Ale...

— Dalej, powiedz to — Maddie wpatrzyła się w niego.

— Cóż, sama musisz przyznać, że grasz dziś fatalnie — jego głos przeszedł w szept. — Naprawdę fatalnie. Nie da się winić za to letniej sesji.

— Dzięki.

— Więc co jest nie tak?

— Nie wiem. Mam wrażenie, jakby piłka rozpływała się, zanim ją uderzę.

Paul wyciągnął rękę i zmierzwił jej włosy. Uwielbiał to robić. Jej rozpuszczone, krótkie loczki elektryzowały się i stawały na baczność, gdy zrobił to odpowiednio energicznie.

— Nie wspominałem ci? To moja nowa sztuczka. Maddie roześmiała się i uderzyła go po ramieniu.

— Daj spokój, skończmy, skoro tak przegrywam.

— I to sromotnie.

— Przestań się nabijać.

Paul objął ją ramieniem i odwrócił w kierunku szklanej ściany za nimi. Po drugiej stronie widać było blondynkę w jaskrawoczerwonych spodenkach. Dziewczyna była zupełnie inna niż Maddie. Tamta była wysoka i smukła, a Maddie, cóż, średniego wzrostu. Mierzyła około 176 centymetrów i nie była ani szczególnie szczupła, ani krępa. Coś pomiędzy. Dobrze zbudowana i jakby stworzona do gry w raquetballa. Dziś jednak wyjątkowo sobie nie radziła.

— Jest nowa — Paul zamilkł na chwilę.

— Masz na myśli, że jeszcze nie zdążyłeś się z nią umówić?

Wygląda na to, że nie jestem jedyną osobą, której gra dzisiaj nie poszła.

— Jeszcze długi dzień przed nami, koleżanko. — Paul zebrał rakietą piłkę z podłogi.

— A co się stało z dziewczyną, którą poderwałeś pod aparatem z napojami? — Maddie potrząsnęła głową.

— Chyba uznała mnie za zbyt uprzejmego i dobrze wychowanego

— Paul otworzył drzwi sali przed Maddie i przepuścił ją przodem.

— O tak, jasne. Jesteś niezmiernie dobrze wychowany — w jej głosie pojawiła się kpiarska nuta.

— Cały czas chichotała i gadała o Bee Gees. Zachowywała się jak czternastolatka. — Paul wyciągnął ręcznik z torby i wytarł kark.

— Miała dziewiętnaście lat. I wszyscy wiedzą, że jest wielką fanką Bee Geesów.

— Cóż, gdybyś powiedziała mi wcześniej, zaoszczędziłbym trochę grosza na kolacji. Odbiję sobie za to na tobie.

— Biedny chłopczyk. Przypominam sobie, jak mówiłeś, że wszystkie dziewczyny jedzą tylko sałatki. Ile to cię mogło kosztować? — Maddie wsunęła swoją rakietę w pokrowiec.

— Skoro już mówimy o jedzeniu. Najpierw poproszę o moją pizzę, a potem o kino. Właśnie wchodzi nowy 007.

— Tylko nie nowy film z Bondem — skrzywiła się Maddie.

— Jak wygrasz, będziesz miała szansę dokonać wyboru.

Dzisiaj idziemy obejrzeć, jak radzi sobie... Bond. James Bond — Paul udał angielski akcent.

— Bond jest ponoć Szkotem.

— To już przeszłość.

— Chyba nie płaczesz ciągle, że Seana Connery'ego zastąpił Roger Moore? — Maddie uśmiechnęła się krzywo.

— Trudno tu mówić o zastąpieniu. To raczej degradacja.

— Zobaczymy. Twoja randka chyba ucieka.

— Co?

— Blondyna.

Paul zerknął na jasnowłosą dziewczynę. Była ładna. Ale trochę za chuda. A jej oczy nie błyszczały. Wyglądała na znudzoną. I nudną. Mógł się teraz odwrócić i zapomnieć o całej sprawie. Ale Maddie go obserwowała. Wyprostował się więc i ruszył w kierunku nieznajomej. Po trzech minutach wrócił do koleżanki i zdał jej relację.

— Piątek o siódmej. To była łatwizna.

— Mam nadzieję, że jada sałatki.

— Jada. Zapytałem.

Maddie wybuchła śmiechem.

— Nie wiem, jak ty to robisz. Następnym razem załatw randkę dla mnie, dobrze? Nie wychodziłam nigdzie prawie od pół roku.

— Wybierz jakiegoś chłopaka. — Paul przejechał dłonią po włosach.

— Okay, co powiesz o tym? — Maddie spojrzeniem wskazała mu mężczyznę zmierzającego do siłowni.

— Nie, za niski.

— A ten? — pokazała mu chłopaka przy recepcji.

— Za stary.

— A co powiesz o tamtym?

— Za muskularny.

— Co?

— Na pierwszy rzut oka widać, że ma obsesję na punkcie swojego ciała. Chyba tego nie chcesz?

— Dobra, a ten?

— Nie. Nie. Nie — Paul wskazał palcem na pozostałych facetów w pomieszczeniu. — Żaden z nich nie jest dla ciebie wystarczająco dobry.

Odchrząknął, próbując zwalczyć suchość w gardle.

— Ponadto ze swoim niebezpiecznym backhandem wystraszysz wszystkich tych słabeuszy.

— Tak, mój backhand był niebezpieczny zwłaszcza dziś, nieprawdaż? — Maddie uniosła brwi.

— Przyznaj się, grałaś tak, gdyż po prostu chciałaś popatrzeć na Moore'a w roli Bonda.

— Lepiej uważaj, następnym razem wygram i pójdziemy na najbardziej ckliwe romansidło, jakie uda mi się znaleźć w kinach.

— Nienawidzisz takich filmów.

— Tak, ale ty bardziej — Maddie uśmiechnęła się i zatrzepotała rzęsami.

Paul rzucił w nią swoim ręcznikiem. Wyciągnęła rękę, aby go złapać, ale jej się nie udało.

— Poddaję się. Spotkamy się u mnie za godzinę. Ty prowadzisz

— wzięła torbę i ruszyła w kierunku drzwi.

— Z góry składam zamówienie. Pepperoni.

— Dobrze — zatrzymała się na chwilę i spojrzała na niego.

— Umieram z głodu.

— A myślałem, że dziewczyny żywią się tylko sałatkami.

— Paul przewiesił swoją torbę przez ramię.

— Jak możesz nazywać mnie dziewczyną? — Maddie popchnęła drzwi, rzucając mu ostatni komentarz.

Wyszła na zewnątrz.

Paul zaśmiał się do siebie, kiedy Maddie zniknęła mu z oczu. Podniósł z ziemi ręcznik. Zmarszczył czoło i wepchnął go do torby. Na podłodze zauważył jakiś błyszczący przedmiot. Klucze Maddie. Pochwycił je i pobiegł w kierunku drzwi.

Maddie stała przy swoim samochodzie i jedną ręką grzebała w torebce. Jej kasztanowe włosy błyszczały w letnim słońcu, które sprawiało, że wydawały się płonąć. A może za to wrażenie odpowiadał jej nastrój. Nawet z odległości kilku metrów Paul mógł dostrzec, że coś do siebie mamrocze. Stanął za jej plecami i podsunął klucze pod nos.

— Zgubiłaś coś?

Wyrwała klucze z jego ręki.

— Chyba dziś nic mi nie wychodzi. Najpierw mecz, a teraz to. Wszystko po prostu rozpływa mi się przed oczami.

— Wszystko, tylko nie ja — Paul rozpostarł przed nią ramiona.

— Wow, co za szczęście.

Uśmiechnął się, słysząc rozdrażnienie w jej głosie.

Pokręciła głową i spróbowała włożyć kluczyk do zamka.

Nie udawało się.

Chłopak wyciągnął klucze z jej dłoni, wybrał właściwy i wsunął go w dziurkę.

— Całe szczęście, że ja dziś prowadzę. — Otworzył jej drzwi, wziął za rękę i pomógł wsiąść do środka.

— Bardzo proszę, szanowna pani.

— Dziękuję panu.

— Dobrze, że trafiłaś w siedzenie — wyszczerzył do Maddie zęby w uśmiechu, podniósł jej dłoń, a następnie ucałował ją. Dokładnie w mały pieprzyk.

Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło. Przez ciało Paula przeleciał dreszcz: poczuł coś dziwnego i nowego. Ich oczy spotkały się. W jej źrenicach dostrzegł złote plamki. Plamki, których dotąd wcześniej nie zauważył. Opuścił jej dłoń.

I tak się zaczęło. Zwykła chwila, za którą nastąpiły kolejne zwykłe chwile. Moment, który przypominał wieczność.

— Fakt. Jesteś uprzejmy. I pomyśleć, że nawet nie jestem blondynką. — Maddie uśmiechnęła się samymi ustami i spojrzała przed siebie.

opr. aw/aw

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

reklama

reklama

reklama

reklama