Powieść - historia o ludziach szukających miłości - Prolog
ISBN: 978-83-7505-453-8
wyd.: WAM 2009
Mówią, że to się nie zdarzyło. Twierdzą, że nie mogło. Według niektórych to był sen. Inni uważają mnie za niepoprawną romantyczkę. Jednak wiem, co tak naprawdę myślą: że zwariowałam. Że to wszystko przez cierpienie. Zmyślam historie, aby poradzić sobie z bólem.
Ale ja nie cierpię. Już nie. A mój ból jest tylko pojedynczą nutą w symfonii spokoju, który odczuwam, gdyż znam prawdę. Byłam tam tamtego dnia. Przyglądałam się, jak wyciągała do niego rękę. Słyszałam jego głos w ciemnościach. Widziałam, jak się kochają: Paul i Maddie. Więc nazywajcie mnie szaloną, skoro już musicie. Ja i tak znam siłę miłości. Ujrzałam jej tajemnicę. Zobaczyłam jej blask.
Jeżeli wątpicie, chodźcie ze mną. Udamy się między cienie czasu, aż do jego początku. Będzie zimna noc. Ciemność. A po drugiej stronie nocy... cóż, chodźcie i przekonajcie się.
* * *
Paul ścisnął mocniej kierownicę forda pinto, który wjechał właśnie w zakręt górskiej drogi. Deszcz padał obfitymi strugami, które rozbijały się o maskę samochodu oraz asfalt. Szuranie wycieraczek wyróżniało się na tle miarowego bębnienia wody o metal.
To szaleństwo. Powinniśmy zawrócić. Paul spojrzał na żonę, która drzemała na siedzeniu obok. Maddie oddychała głęboko z zamkniętymi oczami. Z jej otwartych ust dobywało się chrapanie.
Paul uśmiechnął się. Maddie złościła się, kiedy mówił jej, że chrapie.
— Wcale nie — odpowiadała. — To tylko głośny oddech. Głośny na tyle, że nie tłumił go odgłos deszczu. Oczywiście Maddie nigdy mu nie wierzyła. Kiedyś zamierzał ją nagrać. Na myśl o tym wybuchł zduszonym chichotem. Nigdy by mu tego nie wybaczyła. Przynajmniej do momentu aż podarowałby jej bombonierkę Hershey's — z migdałami. Lubiła tylko taką czekoladę.
Deszcz wzmógł się do tego stopnia, że jego dźwięk przypominał teraz bombardowanie. Paul pochylił się lekko w przód i wpatrzył w ciemność. Przednie światła samochodu tworzyły na asfalcie żółte kółka, w których rozbłyskiwały niezliczone krople deszczu. Potarł oczy. Nie był w stanie dostrzec ani pasa dzielącego jezdnię, ani wyznaczającego pobocze. A także drogi rozciągającej się za zasłoną z milionów diamentów spadających z nieba.
Chrapanie ucichło.
— Jesteśmy już na miejscu? — Pytanie Maddie odbiło się od szumu wody w tle.
— Jeszcze nie. — Kciuki Paula zbielały na kierownicy. — Spóźnimy się.
— A nie mówiłam?
Żartobliwy ton jej głosu sprawił, że nieco się rozluźnił. Zerknął na żonę. Kilka kosmyków jej rudych włosów błyszczało w słabym świetle. Na jej ustach pojawił się uśmiech, nadając im kształt uroczej podkówki, którą tak kochał. Paul wyciągnął do Maddie rękę i odgarnął włosy z jej policzka.
— Pośpij jeszcze chwilkę, mądralo. Kiedyś nas tam w końcu dowiozę.
— Za głośno, aby spać — Maddie uniosła głos w udawanym krzyku. — Ten deszcz przypomina koncert jakiegoś okropnego zespołu rockowego.
— Po prostu potrzebujesz odpowiedniej muzyki. — Paul włożył kasetę do odtwarzacza umieszczonego na tablicy rozdzielczej auta.
— Tylko nie ta kaseta. Nie po raz kolejny — jęknęła Maddie.
— A co innego byś sobie życzyła?
Rozległ się gitarowy riff . Chwilę potem dołączył do niego wokal wyśpiewujący historię smoka Puff a the Magic Dragon, którego nie odwiedza już chłopczyk Jackie Paper*. Paul wtórował zespołowi, dodając kolejny ton do kakofonii dźwięków.
— Znasz tę piosenkę o marihuanie, prawda? — Maddie sięgnęła do pokrętła głośności.
— Miejska legenda. Nie da się jej udowodnić. — Paul wybijał na kierownicy rytm utworu. — Ponadto nasza córka się ze mną zgadza.
— Mandy ma dopiero pięć latek.
— Właśnie. Pięciolatki wszystko wiedzą najlepiej. Paul zaczął śpiewać jeszcze głośniej, a Maddie wybuchła śmiechem. Jej mąż towarzyszył zespołowi przez całą zwrotkę, aż w końcu ucichł, a ona wreszcie była w stanie usiąść prosto. Dotknęła szyby.
— Wyłącz to, Paul.
— Aj, to dlatego, że nie lubisz Puff a.
— Nie, naprawdę.
Nachyliła się i ścisnęła jego ramię.
— Posłuchaj tego deszczu. Pada tak mocno, że szyby drżą.
Może powinniśmy przystanąć.
— Za chwilę zaczyna się prosty odcinek drogi. Jeszcze dziesięć minut i będziemy na miejscu — Paul poprawił ręce na kierownicy.
— Obiecujesz?
— Nie. Może potrwa to kwadrans. — Kiedy ford pinto zbliżył się do kolejnego zakrętu, Paul zredukował bieg. Samochód gwałtownie przechylił się na bok. Opony wpadły w dziurę na drodze, zachlapując wodą maskę i szyby forda. Wycieraczki szybko sobie z nią poradziły, odsłaniając na krótki moment jelenia, który stał pośrodku drogi w kręgu światła.
Zwierzę zamarło w bezruchu. Wyglądało jak wyciosane z kamienia. Jego oczy były szeroko otwarte. Paul krzyknął. Zapiszczały hamulce. Pinto nagle skręciło w prawo. Paul odbił kierownicą w lewo. Opony pośliznęły się po żwirze. Auto wypadło z drogi prosto na drzewa. Gałęzie obijały boki samochodu i dostały się do jego wnętrza razem z wodą, liśćmi i szkłem. Paul zasłonił ramieniem Maddie. Przed oczami błysnął mu pień sosny. Samochód uderzył.
Mężczyzna dostał kierownicą w pierś. Tablica rozdzielcza wpadła na niego, niosąc ze sobą maleńki, barwny kwadracik. Paul z przerażającą jasnością umysłu poskładał kolorowe plamy w kształty i rozpoznał polaroidowe zdjęcie, które dawno temu tam przykleił. Mała dziewczynka z warkoczykami. Jeden kącik ust uniesiony w uśmiechu. I słowa nagryzmolone poniżej dziecięcym pismem. Nie musiał czytać, aby przypomnieć sobie ich treść.
Jedź ostrożnie, tatusiu.
* Piosenka zespołu Peter, Paul & Mary z 1963 roku (przyp. tłum.).
opr. aw/aw