Fragmenty książki "Bóg. Życie i twórczość"
Szymon Hołownia Bóg. Życie i twórczość |
|
Jeżeli są na tym świecie ludzie, którym szczerze, nie po chrześcijańsku zazdroszczę, są nimi zachodni autorzy, którzy pobierając astronomiczne zaliczki lub uzyskując stosowne granty, spędzają lata na dokumentowaniu i pisaniu pozycji, których punktem wyjścia jest jakieś biblijne niedomówienie. Ich prace skrzętnie gromadzę. Przyjdzie jeszcze czas, żeby wspomnieć prace dowodzące, że Jezus młode lata spędził w południowej Anglii, dokładnie dwa lata czekała na mnie na półce pewnej londyńskiej księgarni licząca siedemset stron pozycja Christ and the Taurobolium dowodząca, że w istocie żadnego Chrystusa nie było, a całe to chrześcijaństwo to nieco zmutowana wersja religii o perskich korzeniach, znanej szerzej jako mitraizm (w której chrzest polega na wzięciu prysznica w krwi ofiarnego byka).
Szczególne miejsce w historii okołobiblijnej fantastyki naukowej zajmują pozycje poświęcone obfitującym w cuda opisom repatriacji Żydów z Egiptu (datowanej na okolice XIII wieku p.n.e). Uwielbiam polecać je przyjaciołom racjonalistom, by przekonali się, do jakiego poznawczego kociokwiku może doprowadzić traktowanie prawd wiary jak reguł fizyki. Natrafiłem dotąd na około piętnaście teorii tłumaczących naukowym językiem mechanizm powstawania plag egipskich. Są tacy, którzy całość zjawiska załatwiają jedną przyczyną (na przykład załamaniem klimatu, wybuchem wulkanu na Santorini i jego odległymi acz złożonymi konsekwencjami), inni wkładają w swoje koncepty więcej pracy. Jeden z moich ulubionych autorów z tej półki, fizyk Colin J. Humphreys, przedstawia rzecz tak: zaczęło się od zanieczyszczenia Nilu czerwonymi algami i błotem (stąd przekonanie, że Nil spłynął krwią), zniechęcone żaby wylazły na brzeg, gdzie zaczęły masowo umierać (plaga żab), gdy żaby odeszły do krainy wiecznych kumkań, masowo zaczęła rozmnażać się wredna muszka Culicoides carnithorix, a po niej końska mucha Stomoxys calcitrans (to plagi komarów i much). Muchówki z rodzaju kuczmanów i komarniczek przenoszą zaś wirusa BTV — choroby sinego języka oraz wirusa afrykańskiego pomoru koni (plaga pomoru bydła), końskie muchy zakażają zaś ludzi (plaga wrzodów). Później przyszła wielka burza z gradem (plaga gradu), który na tyle zwilżył piasek, że ściągnęło to szarańczę pragnącą złożyć w nim swe jajeczka (plaga szarańczy). Lokalny suchy huragan khamsin odpowiada za plagę trzydniowej ciemności (stąd mamy egipskie ciemności), a ostatnia plaga wielka pointa w katalogu nieszczęść, która miała zmusić faraona do wypuszczenia Żydów z Egiptu, wybicie mu wszystkich pierworodnych (ciekawe, że tylko ich, delikatni byli jacyś...), było skutkiem spożycia przez nich wątpliwej jakości papu: zagrzybionego na skutek gradowej burzy ziarna, zakażonego przez jajka szarańczy i ostatecznie przysypanego szczelnie piaskiem z khamsinu.
Humphreys pochylił się też z troską nad innymi cudami exodusu. Księga Wyjścia mówi, że zanim na ziemię spadły plagi, Mojżesz, jeden z żydowskich emigrantów w Egipcie, został zaproszony przez Boga na pustynię w kraju Madian, gdzie Stwórca objawił mu się w krzaku, który „płonął, ale się nie spalał”, i nakazał wymarsz do Ziemi Obiecanej. Zdaniem badacza Mojżesz obcował nie tyle z Bogiem, ile ze skalną rozpadliną o charakterze wulkanicznym, wyglądającą jak daleka krewna współczesnej platformy wiertniczej, z której też wydobywa się ogień — choć płonie on, to jednak się nie spala (kolejna hipoteza: na pustyni Synaj do dziś można zobaczyć drzewka, wydzielające olejki zapalające się pod wpływem temperatury powietrza). Słup obłoku, w nocy zamieniający się w słup ognia, który prowadzić miał Żydów do Kanaanu, miał być zaś odległym wulkanem, na który orientowali się wędrowcy. Huk, dym, ogień i trzęsięnie ziemi towarzyszące wejściu Mojżesza na górę Synaj po odbiór dziesięciu przykazań miało być po prostu formą erupcji tegoż. Autor na podstawie konsultacji historyczno-wulkanologicznych (i kilku wypraw — ja też chcę jeździć na takie wycieczki!) ustalił, że górą Synaj musiał być arabski wulkan Hala-l-Bedr (uwaga dla turystów: proszę z wyrozumiałością traktować przewodników po Ziemi Świętej, góra Synaj ma co najmniej kilka „pewnych” lokalizacji).
Przytaczam wszystkie te ciekawostki, by jeszcze raz delikatnie i z czułością wbić czytelnikowi do głowy: szukanie tropów Pana w Biblii metodami, jakimi przywykliśmy badać wszystkie inne książki tego świata, łacno skończyć może się na wiecznym sporze, czy da się określić w luksach śwatło gorejącego krzaka. Jestem pewien, że gdyby dziś w Ziemi Świętej objawił się sam Bóg, z pewnością otoczyłby go zaraz wianuszek turystów z kamerami i aparatami, którzy miast upaść na kolana, mówić, słuchać, dbaliby by przede wszystkim o to, by nie zadrżała im ręka i wszystko ładnie udało się sfilmować.
Coś w nas tutaj pękło. Innych (i ludzi, i Boga) oceniamy, nie poznajemy. Może i stąd ten współczesny kryzys wiary? Bóg jasno jednak daje do zrozumienia, że chce się dać poznać. W hebrajskim, języku wybranym przez Niego jako ten, w którym chce być „opowiedziany”, owo poznanie to nie tyle rozbiór przy użyciu narzędzi intelektualnych, ile zbliżenie, czynność nieledwie intymna.
Takiego Boga pokazuje Mojżesz. Prosty człowiek, który — jak nie przymierzając Lech Wałęsa — w odpowiednim momencie ujawnia swe przywódcze zdolności i jest w stanie, przezwyciężyć przyrodzone ograniczenia (Mojżesz skarży się Bogu, żeby wybrał sobie jakiegoś innego posłańca, sam bowiem nie jest „wymowny”). To postać zasługująca na obszerną biografię, tu skupimy się tylko na jednym wydarzeniu. Mojżesz wstępuje na górę Synaj, by odebrać od Boga tablice z dziesięcioma przykazaniami. To tu na dobrą sprawę zaczyna się historia Izraela — naród dostaje prawo, które „zlepia” go w całość, pokazuje, czym ma różnić się od reszty świata. To na owej górze ma też początek — jak się powszechnie dziś mniema — udręka wszystkich wędrujących do spowiedzi chrześcijan, Bóg przekazuje ludziom listę złowieszczo brzmiących zakazów, a ich nieprzestrzeganie obwarowuje karami do trzeciego pokolenia. Odsłania doskonale znane i szeroko komentowane przez wieki i tysiące tomów oblicze. Ojca niby to kochającego, ale z drugiej strony rygorystycznego i trzymającego dziatwę na bardzo krótkiej smyczy. Któremu, owszem, winniśmy być wdzięczni, bo gdyby nie On, mogłyby nas nie być, ale ceną, jaką musimy mu za to zapłacić, jest wieczna nerwica, gdy stajemy przed obliczem Tego, który wszystkie małe ludzkie słabości obwarował twardym 'nie”. Ojciec, który nie rozumie, że dziecko nie zawsze ma ochotę iść do szkoły, na basen, a czasem musi też „poznać życie”, paląc z kolegami jakąś substancję za szkołą. Jego świat jest nieżyciowy, zbyt prosty. Gdyby dziś Bóg objawił się jakiemuś brzdącowi w postaci jego taty i wyliczył wszystkie przykazania, ten z pewnością popatrzyłby na niego z politowaniem: „Tato, na jakim świecie ty żyjesz?”.
A przecież to absurd. Po pierwsze — to nie jest jakaś nowa szykana. Tego typu kodeksy moralno- obyczajowe spotykane są w ówczesnej literaturze dość często. „Od początku Bóg zakorzenił w sercach ludzi zasady prawa naturalnego. Potem ograniczył się do ich przypomnienia” — pisał święty Ireneusz. Dzięki nim to nie Bogu będzie się odtąd żyło przyjemniej, ale szczęśliwy będzie człowiek.
To jest clou całej sprawy. Dekalog spisany jest w popularnej podówczas w regionie. Silniejszy przedstawia się słabszemu, a następnie stawia mu liczne warunki, dzięki którym ten będzie mógł się cieszyć jego opieką. Dekalog to jedyny chyba znany ludzkości „układ”, w którym silny nie zabezpiecza interesów swoich, ale tego, z kim przymierze zawiera. Zamiast zniewalać i przytłaczać (a mógłby), uwalnia człowieka od komplikacji. Fundamentalnym odkryciem było dla mnie dostrzeżenie, że przykazania, choć mają formę zakazu lub nakazu, tak naprawdę sprawiają, że mam szansę dojechać do celu.
Przykłady. W tradycji żydowskiej za pierwsze przykazanie uznaje się otwierające przekaz Dekalogu zdanie „Ja jestem Pan Bóg twój, którym Cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli”. Żydowscy komentatorzy podkreślali, że już tu Bóg daje człowiekowi wytchnienie, zapowiada, iż uwolni go od Egiptu, który wówczas był synonimem męczącej człowieka harówki. Że dziś Bóg chce zrobić dokładnie to samo: uwolnić od podrygiwania w rytm comiesięcznych spłat kredytów, pokazać, że sens życia człowieka nie zawsze da się znaleźć przez heroiczne próby uświęcenia otaczającego nas szumu, że czasem, by znaleźć sens, trzeba po prostu wyemigrować, uciec z Egiptu.
Gdyby tylko ludzie zechcieli uważnie przeżuwać przekazane Mojżeszowi przykazania, zamiast łykać je, jak tuczne gęsi, w postaci katechetycznych kulek! Może odkryliby, że pierwsze dwa (w naszej redakcji Dekalogu) przykazania (o tym, że nie „będziesz miał bogów cudzych przede mną” i że „nie będziesz brał imienia Pana Boga swego nadaremno”), to nie fochy zazdrośnika, ale wezwanie do tego, by chronić tożsamość każdej żyjącej istoty. Bóg jest Bogiem i nie wolno programować go tak, by pasował do naszych teorii. A ponieważ jestem stworzony na Jego obraz, więc i ja mam obowiązek chronić własną tożsamość — być sobą, a nie reakcją na tysiące ludzkich oczekiwań. Funkcjonujący w judaizmie i w prawosławiu jako osobne przykazanie zakaz tworzenia podobizn Boga też nie jest jakimś swoistym copyrightem, ale wezwaniem, by nie spłaszczać jego wizerunku, nie spłaszczać też wizerunku Jego stworzeń przez odmawianie im tych czy innych cech, tak by pasowali do naszych wizji.
Przemyślenia w podobnym duchu domaga się przykazanie czwarte. Nie tyle nakazujące dzieciom, by słuchały rodziców w sklepie, ile zabezpieczające człowieka przed byciem ofiarą chorej zmienności świata, wyrzuceniem na śmietnik, gdy straci znaczenie, stanie się popychadłem pędzącej po ulicy młodzieży, patrzącej z politowaniem na każdego kto mówi „czadowo”, bo powinno się mówić „kozacko”. Piąte przykazanie to nie okazja do odklepania na spowiedzi frazy: „Nie zabiłem, nie ukradłem, więcej grzechów nie pamiętam”, a wezwanie, by zatrzymać się na progu świątyni, bo każdy człowiek jest świątynią czegoś, o czym nie mamy pojęcia. Jeśli zaś człowiek jest świątynią Boga, zwierzę jest Jego kapliczką. Przykazanie szóste to wezwanie, by nie sięgać po cudze, a więc po coś, do czego nie ma się prawa (a nie ma się prawa do nikogo, komu wcześniej się nie ślubowało). Zabezpiecza przed — nawet nieuświadomioną — przemocą w tej delikatnej dziedzinie. Czy ktokolwiek zna kogoś, kto spowiada się z przykazania ósmego? Wszak ono jasno stwierdza, że rzeczą Bożą nie jest oglądanie Pudelków, Kozaczków i innych instytucji, których założyciele zawijają brzydką substancję w złotko tez głoszących, iż ludzie mają prawo do moralnej weryfikacji zachowania swoich idoli. Do niczego nie masz prawa, mówi Bóg Jahwe. Pilnuj swojego nosa, bo to z niego będą cię rozliczać.
Nie pożądaj czyjegoś porsche, nie próbuj zamieniać się z innymi na życiowe krzyże. Wszystkie znane ludzkości postaci uznawane za wzór zdrowia psychicznego to osoby zintegrowane, spójne, wiedzące, że to życie jest jedynym, jakie mają i z którego — nawet jeśli nie będą w stanie zrobić takiego drapacza chmur, za którym będą się oglądać tłumy — zrobią perełkę, którą zachwyci się znawca, a będzie to prawdziwa perła, prawdziwe piękno i znawca też będzie prawdziwy.
Nawet jeśli naukowcy ustalą kiedyś, że przykazania nie okazały się w ognistym krzaku — tym lepiej. Dowody, które muszą przejść wcześniej na drodze ewolucji przez tysiące filtrów, są jeszcze bardziej godne wiary i przekonujące. Istotny jest sens. Bóg, u Abrahama — intrygujący materiał na przyjaciela, tu po raz pierwszy pokazuje się również jako Ojciec. Który, mimo że dziecko non stop rozrabia, postanawia leczyć złe zachowanie zaufaniem. Nie łasi się do Izraela, nie kwili, nie przymila. A jednak robi rzecz, której będąc na Jego miejscu, nikt przytomny chyba by nie zrobił. Sam z siebie, nieproszony, Bóg ślubuje miłość, ale rozumianą tak jak On ją rozumie nie jako uczucie, ale postawę, działanie. Bóg mówi: chcę od was zachowywania moralnych zasad nie dlatego, że tak mi się podoba, tylko dlatego, że macie być świętymi, bo ja jestem Święty. Wymianę dwóch cielaczków na deszcz zastępuje podarowana człowiekowi miłość, która pyta, czy mogłaby być odwzajemniona.
To zaufanie do partnera, ta adopcja Izraela ma jeszcze jeden wymiar. Co to za rodzina, w której dzieci nie wiedzą, jak tatuś się nazywa? Mojżesz, zanim jeszcze wyruszył z Egiptu, spotkał się z Bogiem na górze Horeb. Tam zapytał Go o imię. Bóg zamiast walnąć ciekawskich po łapach piorunem, pokornie się przedstawia. Pozwala się przenieść ze sfery dywagacji do sfery konkretów, ale też ryzykuje — gdy damy komuś poznać nasze imię, w pakiecie oddajemy przyzwolenie na to, by ten ktoś mógł nas odtąd wołać (jak trafnie zauważył kardynał Ratzinger). Ten Bóg widocznie godzi się z tym, że od tej pory łatwiej będzie Go kochać, ale też i bluźnić Mu. Jakie imię nosi Bóg? Nie męskie, ni żeńskie, nie brzmi swojsko jak Ryszard czy Mariola. Bóg powtarza je trzy razy. I tu zaczynają się schody. Za pierwszym razem używa czasownika, który w zależności od języka i tłumacza przekładany bywał jako „Jestem, który jestem”, „Jestem, który jest” oraz „Będę, który będę”. Za drugim jest podobnie, za trzecim — jedni tłumaczą „Jest”, inni „Pan”. Wszystkich zainteresowanych tym, jak to się stało, że Bóg może nawet po prostu się przedstawić, by zaraz nie dać zarobić tysiącom naukowców, badaczy i publicystów, odsyłam do propozycji lektury, na moje zaś prywatne potrzeby i po dokonaniu stosownej kwerendy wśród spotykanych w Biblii czterystu dwudziestu jeden różnych określeń Boga przyjmuję, że (choć czasy w hebrajskim i w polskim nie za bardzo chcą się zgadzać), najbliższe oryginałowi będzie stwierdzenie, że nasz Bóg nazywa się „Jestem”.
Imiona bóstw w różnych kulturach zawsze były hardcore'owe (na przykład: Ten, Który Sam Siebie Wyobraził — u Azteków). W „Jestem” jest (nomen omen) siła, trafienie w punkt, wszystko, co było i będzie. Polskie „Bóg”, mające swój korzeń w sanskrycie, znaczy mniej więcej tyle co Dawca. Czy w ramach rachunku sumienia nie warto wykonać małego rozmyślania nad tym, jak widzimy Boga i jak sami chcielibyśmy, gdybyśmy Nim byli, być widziani. Bardziej jako Dawca, czy raczej jako Jestem?
Poradnik:
* Spotykając się z Mojżeszem na obu górach, Bóg za każdym razem wyznacza wokół nich strefę bezpieczeństwa, mówiąc, że jest ziemią świętą, a ktokolwiek tam wlezie bez autoryzacji — zginie (polecenie twórczo interpretowane później przez gorliwe zakrystianki wyganiające z kościołów ludzi w krótkich spodniach). To kolejny znak, że mimo całej chęci bycia razem, coś nas jednak Boga i nas poważnie różni, i nie chodzi o to by tę różnicę zacierać, ale żeby żyć z tą prawdą. Niezwykle podoba mi się ludzki do bólu Mojżesz, który idąc na Synaj, zabiera ze sobą całą delegację, by nikt nie śmiał mówić, że ma coś z głową albo jada niewłaściwe korzonki. Delegacja dochodzi tylko do pewnego momentu, widzi, że Pan siedzi, mając pod stopami „coś jakby dzieło z szafirów”. Następuje biwak i ofiara biesiadna, po czym okazuje się, że te wszystkie szafiry, granaty i symboliczne wspaniałości to tylko wstęp do badań. Mojżesz wchodzi na górę i skrywa się w obłoku na całe sześć dni, aż opadną z niego wszelkie ziemskie wyobrażenia. Gdy opadną — otacza go obecność Pana. Wypisz, wymaluj — schemat każdej ludzkiej modlitwy. Na której — zanim staniesz w obecności Pana — najpierw musisz wyczekać wiele minut, aż odkleją się od Ciebie wszystkie ziemskie drgawki (i dlatego — będę to powtarzał do śmierci — minimum dla kogoś, kto chce iść tą drogą, to jednak codzienne pół godziny — w jednym kawałku).
* Kaznodzieje lubią robić sobie temat z jeszcze jednej opowieści spod góry Synaj Już po przejściu przez Morze Czerwone, gdy Mojżesz poszedł gadać z Bogiem (a zajęło mu to całe czterdzieści dni, Bóg bowiem przedstawiał Mojżeszowi uszczegółowienie Dekalogu i przepisy dotyczące kultu, wyrobu trąb, świeczników —choć czujemy, że to wszystko chyba Bogu później dopisano), lud przerażony długim czekaniem (a może i myśląc, że już po Mojżeszu) postanowił zrobić złotego cielca. Och, i tu się zaczyna homiletyka! Złoty cielec, bałwochwalstwo, jaka niewdzięczność, Pan Bóg taki dobry, dał im Dekalog, a oni...Straszne bzdury. Jestem pewien, że owi pełni potępień kaznodzieje pierwsi popędziliby w tłum zbierać potrzebne do wytopu posążka złoto. Bo Izraelici nie mieli złych intencji. Bali się, chcieli dodać sobie otuchy. Być może ten cielec (w tamtych stronach byk lub cielec był generalnie wyobrażeniem nadawanym różnym bogom) mógł symbolizować boga tamtej góry, ale równie dobrze mógł też oznaczać prowadzącego Żydów z Egiptu Pana. Bałwochwalstwo nie musi więc w oczach Boga oznaczać oddawania kultu innym bożkom, ale po prostu brak zaufania, lęk, jaki czuło się, będąc w związku z innymi, kapryśnymi bogami. Strach, rodzący się mimo tego, że jesteśmy prowadzeni za rękę.
* W historii Mojżesza i spółki wyraźnie zaznacza się już klasyczne już napięcie, spotkanie dobra ze złem w jednym człowieku. Na tym styku co sekundę gdzieś na ziemi rodzi się pytanie: „Jeśli Bóg to dobro, czemu wokół tyle zła?”. Filozof Jacek Wojtysiak (w miesięczniku „Znak”, nr 632) pisze: „Wyobraźmy sobie — jakby to zrobił Leibniz — że całości pośredniej wiedzy Boga odpowiadają różne możliwe światy. W jednych zawsze świeci słońce, ale ludzie są przez to leniwi i przestają się rozwijać. W innych zawsze jest zimno i tylko nieliczne jednostki potrafią zachować pogodę ducha. W jeszcze innych są sami »święci«, co trąci nudą — gdzie indziej zaś przeważają bandyci, co grozi unicestwieniem samego świata. Przykłady można by mnożyć. Dla teisty [człowieka, który wierzy w to, że Bóg wciąż zajmuje się światem — S.H.] jedno jest pewne — Bóg na podstawie swej pośredniej wiedzy wybiera do realizacji ten świat, w którym (pomimo wszystko) zrealizuje się wiele dobra. Dlaczego więc doświadczamy tyle zła? Być może świat o mniejszej ilości zła nie był (nie jest) dla wolnych istot możliwy. Może w świecie takim nie mogłoby w szerszej perspektywie zrealizować się jakieś istotne i wielkie dobro?”.
(Do)czytania:
* Zenon Ziółkowski w Najtrudniejszych stronicach Starego Testamentu (Warszawa 2004) jak zwykle wyczerpująco pokazuje cały kontekst zdarzeń na świętej górze, mnóstwo interesujących szczegółów w sprawie wyrobu sakralnych cielców.
* Fascynujący filologiczny wykład — czym różni się YHWH od Jehowy, od Adonai, od El Szaddaj i na przykład od Pana Zastępów (od wczesnego dzieciństwa kojarzyło mi się to z harcerstwem) i jeszcze na dokładkę od Kyriosa, i czy to możliwe, by to imię zostało „zawleczone” od jakiegoś boga z Egiptu — wyjaśnia w sposób zwięzły nieoceniona encyklopedia www.newadvent.org/cathen — niby wszystko tu można znaleźć za darmo, ale naprawdę warto zafundować sobie wersję na płycie: jedenaście tysięcy haseł, teksty Ojców Kościoła, Summa świętego Tomasza i mnóstwo innych niezbędnych świadomemu katolikowi gadżetów.
* Colin J. Humphreys, The Miracles of Exodus A Scientist's Discovery of the Extraordinary Natural Causes of the Biblical Stories (London 2004) —fachowcy od Biblii będą się pewnie zżymać, ale autor, uznany fizyk i popularyzator nauki z Cambridge (odznaczony nawet przez królową orderem Imperium Brytyjskiego), wie wszystko, wszystko osobiście zbadał, sprawdził. Że wyjście z Egiptu miało miejsce między 1300 a 1250 rokiem przed Chrystusem. Że przejście przez Morze Czerwone było naprawdę przez Morze Czerwone, a nie przez jezioro zwane Morzem Trzcin, co sugerują współcześni nie wierzący już w cuda i poddający się pod naciskiem racjonalistów bibliści. Humphreys dowodzi, że musiało to mieć miejsce w Zatoce Akaba, kiedy na skutek bardzo silnego wiatru Żydzi byli w stanie przejść po odsłoniętym wybrzuszeniu dna morskiego, a zajęło im to wszystkiego trzy —cztery godziny).Autor ten rozprawia się też z moim ulubionym opiewanym przez psalmy fragmentem o Bogu co „Egipcjanom pobił pierworodnych, bo jego miłosierdzie na wieki”. Okazuje się, że wykończyło ich nie miłosierdzie Pana, a własna głupota, bo nawet dziś nikt nie pakuje się z rydwanem w grząskie grunta. A jak się Humphreys cieszy, że udało mu się ustalić coś, czego nie udało się ustalić fachowcom!
* Opisy spotkań Boga z Mojżeszem bardzo chciałyby zmieścić w sobie całą cudowność i niezwykłość zjawisk, ale widocznie nie mogą. Widać w nich jednak wyraźnie, że bojaźń, do której tak często nawołują kaznodzieje, jest czymś zupełnie innym niż strach albo lęk. Bojaźń to nie afekt, a stan ducha (stąd pewnie w tym słowie „jaźń”) w zetknięciu z misterium tremendum et fascinans — tajemnicą przerażającą i fascynującą zarazem. To — jak precyzyjnie zdefiniował Tadeusz Żychiewicz w Starym Testamencie (Kraków 2000) — „ściśnięcie gardła w zetknięciu z czymś, co jest takie ogromne, piękne, święte, że aż straszne”. Wzięte z psalmu 111 zdanie głoszące, że „bojaźń Boża jest początkiem mądrości”, nie oznacza więc, że natychmiast trzeba wiać, ale że nie da się zrozumieć tego świata, jeśli najpierw nie uświadomi się sobie swojej relacji do Boga.
* D.K. Malloch Christ and the Taurobolium. Lord Mithras in the Genesis of Christianity (Lochan 2006) —wspomniałem już w tekście, a trzeba wymienić w bibliografii. Kosmiczna książka, pełna fantastycznych teorii o związkach mitraizmu z chrześcijaństwem (tytułowe taurobolium było chrztem we krwi ofiarnego byka, który adept przeżywał, stojąc pod kratą, na której owego byka zarzynano). Mnie najbardziej ujęło cudownie absurdalne w swej autorytatywności stwierdzenie, że Jezus wcale nie umarł na krzyżu, ale że został zabrany stamtąd w stanie śmierci klinicznej, a następnie reanimowany, zmarł zaś kilka dni lub tygodni później z powodu masywnej infekcji (skanów wypisów i recept niestety nie załączono). Ponadto należał do wszystkich możliwych stronnictw swoich czasów — zelotów, faryzeuszy, esseńczyków, nie był chyba tylko saduceuszem. Czyta się to piękne, ilustrowane, opasłe tomisko i nie może się wyjść ze zdumienia: What a wonderful world, w którym można bezkarnie publikować, co tylko elektrony na zwoje mózgowe przyniosą.
opr. aw/aw