Druga część relacji z wizyty na Kubie
— Jak żyjemy? Brat ojca mieszka w Miami. Co miesiąc posyła nam sto dolarów — wyjaśnił mi największą tajemnicę Kuby kilkunastoletni Carlos.
Bo na Kubie nie widać prawdziwej nędzy, chociażby takiej jak w Republice Haiti, położonej na odległej o kilkadziesiąt kilometrów wyspie, gdzie nieco wcześniej, niczym atrakcję turystyczną, pokazywano nam człowieka konającego w kolejce do lekarza. Ale Haitańczycy nie posyłają swym krewnym dolarów. I Haiti nie odwiedzają turyści, tak naprawdę utrzymujący Kubę przy życiu.
Carlosa poznałem zaraz po wyjściu z hotelu. Zapytał (zaskakująco wielu Kubańczyków rozmawia po angielsku), czy nie przywiozłem ze sobą jakichś kolorowych magazynów. Początkowo nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Wyjaśniałem, że jestem z Polski i że nie mam angielsko- czy hiszpańskojęzycznych czasopism. — To bez znaczenia — stwierdził, ciesząc się jak dziecko z bezwartościowego w moich oczach prezentu — polskiego pisma. Bez wahania przyjął zaproszenie na kolację. Zaprowadził mnie do kubańskiej jadłodajni, gdzie po półgodzinnym oczekiwaniu mogliśmy uraczyć się ćwiartką pieczonego kurczaka z frytkami po 8 dolarów za porcję.
Carlos mieszka tylko z matką. Ojciec odszedł od rodziny przed kilkoma laty i nie utrzymuje z nią kontaktu. Matka pracuje w szkole. Kiedy się poznaliśmy, pojechała akurat ze swoją klasą na wieś, na kilkutygodniową pracę społeczną. Kubańscy uczniowie spędzają ferie pracując na roli, a właśnie nadszedł czas dojrzewania pomarańczy. Pensja nauczycielki, około 300 peso (1 dolar = 21 peso), wystarcza zaledwie na przetrwanie. Mimo pomocy stryja jest niełatwo. Carlos
dlatego kręci się wokół hoteli. Jest akwizytorem. Za 20—30 dolarów może załatwić wszystko. Paczkę markowych cygar, kosztującą oficjalnie trzy razy drożej, coś mocniejszego do palenia, zna również kilka pięknych dziewcząt. W ostateczności może mnie oprowadzić po mieście.
Na Kubie wszystko jest na sprzedaż. Kubański reżim spienięża jedyną rzecz, jaką jeszcze posiada. Wspomnienia o Rewolucji. Drugi dzień pobytu w Hawanie spędziliśmy na obowiązkowej pielgrzymce. Nasza trasa prowadziła przez Muzeum Rewolucji, gdzie obok czołgów, rakiet i mundurów eksponowany jest — w szklanej klatce — jacht „Granma”, na którym 82 rewolucjonistów pod wodzą Castro przypłynęło na Kubę w 1956 roku, oraz przez Plac Rewolucji, na którym odbywają się milionowe wiece z wielogodzinnymi przemówieniami Fidela. To właśnie tu przed laty Castro ogłosił oficjalnie wiadomość o śmierci Che Guevary, Argentyńczyka, który przyłączył się do kubańskich rewolucjonistów podczas prowadzonych w Meksyku przygotowań do lądowania na Kubie. Che, pełniący później m.in. funkcję ministra przemysłu Republiki Kubańskiej, został zgładzony przez boliwijską policję podczas kolejnej próby wyeksportowania rewolucji na kontynent południowoamerykański. — Na placu zgromadził się ponadmilionowy milczący tłum. Pełną grozy ciszę przerywało tylko od czasu do czasu ciche łkanie — wspominał przewodnik, wskazując na gigantyczny portret Che, wymalowany na ścianie budynku Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.
Pokazano nam także
Zwiedzaliśmy Plaza de la Catedral wraz z kilkoma przyległymi uliczkami, gdzie m.in. można natknąć się na dom, w którym ongiś mieszkał Ernest Hemingway, czy knajpkę o wdzięcznej nazwie „Bodegita del Medio”, przystrojoną setkami autografów znanych postaci. Oglądaliśmy ekskluzywne hotele i drogie restauracje. Na wieczór zaplanowano wizytę w jednym z najsłynniejszych kabaretów, „Parisienne”, gdzie piękne dziewczyny, zupełnie jak za czasów Batisty, tańczą dla turystów w bogatych, tandetnych, choć i nader kuszących strojach. Ale gdy tylko podczas tej wędrówki chcieliśmy zboczyć z wyznaczonej trasy, przewodnik starał się odwrócić naszą uwagę...
A prawdziwa Kuba, taka, o jakiej opowiadał mi Carlos, kryje się właśnie za każdym rogiem odnowionego centrum starego miasta. Rozsypujące się, a nawet całkowicie zawalone kolonialne kamienice ciągną się całymi kilometrami. Zewsząd dochodzi przeokropny smród, spowodowany niedrożną kanalizacją. Szczególnie przygnębiające wrażenie sprawiają ukryte w bocznych uliczkach punkty wydawania kartkowej żywności. Brudne, obskurne, świecące pustkami. W kilku, które zwiedziłem, nie było po prostu nic poza oczekującą na dostawę kolejką. W następnym czekało na klienta kilkadziesiąt jajek, w jeszcze innym kilkanaście butelek oleju.
Drugie, obok zabytkowych samochodów, naturalne bogactwo wyspy to dziewczęta.
w większości ciemnoskóre, obdarzone egzotyczną urodą. I — otwarte na kontakty z obcokrajowcami. Setki młodziutkich dziewcząt można spotkać, zwłaszcza wieczorami, w pobliżu drogich restauracji, hoteli, kabaretów... Są tańsze niż średniej klasy obiad. Ich polskie rówieśniczki w tym czasie odrabiają lekcje...
Na Kubie nikogo nie dziwi widok dojrzałych Europejczyków spacerujących w towarzystwie młodziutkich kubańskich dziewcząt. Niekiedy towarzyszą im matki (teściowe?...), a nawet dzieci. W hotelu poznałem Kanadyjczyka, który na Kubie ma drugą, nieoficjalną rodzinę. — Regularnie przyjeżdżam tu na wakacje. Mój syn, którego bardzo kocham, ma już prawie siedem lat. Oczywiście Paula marzy, że kiedyś zabiorę ich do siebie, ale to z różnych względów niemożliwe. Wyjeżdżając zostawiam im trochę pieniędzy, przysyłam paczki i przekazy. Moja kanadyjska żona oficjalnie nic o tym nie wie. Ja z kolei nie interesuję się tym, co Paula robi podczas mojej nieobecności. Taki układ jest wygodny dla obu stron. Chyba także dla kubańskich władz, moja tutejsza rodzina nie miała z tego powodu żadnych nieprzyjemności — opowiada bez skrępowania Walt.
Kubę nazywano ongiś Perłą Antyli. Dziś jest raczej pomnikiem. Pomnikiem rewolucyjnego obłędu i szaleństwa jednego człowieka. Coraz bardziej samotnego, opuszczanego przez emigrujących do USA krewnych oraz zasilających szeregi raczkującej opozycji dawnych towarzyszy walki. Kiedy wieczorem zwiedzaliśmy Plac Rewolucji, przewodnik zwrócił nam uwagę na świecące w oddali okienko. — Jeżeli Fidel jest w Hawanie, to właśnie tam pracuje — mówił, wyraźnie wzruszony.
Może to było wzruszenie, a może po prostu smutek...
opr. mg/mg