Artykuł z tygodnika Echo katolickie 38 (742)
Pierwszego września o godzinie 6.45 rano głośniki radiowe w koszarach ogłosiły, że Niemcy napadli na Polskę. Wojna! Stałem na wartowni, przy bramie do koszar, przy której zebrała się grupa rezerwistów.
Plutonowy, dowódca warty, zawołał mnie i kazał zaprowadzić ich na Sekułę. Tam miano ich umundurować i wysłać na front. Było ich 40. Gdy dochodziliśmy na miejsce, zobaczyliśmy 3 niemieckie samoloty myśliwskie. Krzyknąłem: - Kryj się! Rezerwiści rozbiegli się po krzakach. Były to samoloty zwiadowcze. Zrobiły kółko i zaczęły strzelać, ale jakoś za daleko. Zarządziłem zbiórkę. Przyszło tylko 27, kilkunastu brakowało. Zaczęliśmy ich szukać po lesie. Nie znaleźliśmy nikogo zabitego ani rannego — uciekli.
Po paru dniach dowiedzieliśmy się, że Anglia i Francja wypowiedziały wojnę Niemcom. Ucieszyliśmy się, że wygramy. Nie mogło być inaczej — 3 państwa na Niemców to wojna jest wygrana! Syreny wyły bez przerwy. Samoloty niemieckie, po 3 eskadry bombowców i myśliwców, coraz częściej bombardowały miasto. Paliły się ulice Pułaskiego i Kilińskiego. Nie mogli tylko nacelować stacji kolejowej, bili wkoło niej. Myśmy już wywieźli wszystko z koszar i magazynów do lasu na Sekułę. Najpierw dowództwo nad nami objął major Pawłowski, ale na krótko, bo następnego dnia już go nie widzieliśmy. Dowództwo nad batalionem przejął kapitan Kubicki, a dowódcą kompanii ckm został podporucznik Woronowicz. Był chyba 7 dzień września, kiedy zebrał nas przed wieczorem i powiedział:
- Słuchajcie, mamy bronić Siedlec. Niemcy jadą od Sokołowa, więc jest rozkaz ustawić karabiny maszynowe za szkołą rolniczą.
Idziemy po 4 do karabinu, a reszta niesie amunicję. Karabinów było 18 — ciężkie maksymy, zabrane Niemcom jeszcze w 1918. Noc ciepła, pocimy się bardzo. Żołnierze po cichu przeklinają. Ale doszliśmy. Ustawiliśmy karabiny co 100 metrów i czekamy. Nic się nie dzieje. Niemcy w nocy nie bombardują. Cisza. Wszyscy śpią na ziemi. Nagle przybiega goniec.
- Wycofać się! Nie damy rady obronić Siedlec! Idą czołgi!
Pomyślałem, że gdybyśmy mieli choć działka przeciwpancerne, nie balibyśmy się czołgów. Było nas przecież kilkudziesięciu ze szkoły przeciwpancernej. A tak musieliśmy chwycić karabiny i wrócić do koszar. Płakać się chciało. Przy starym kościele jeszcze nie widać zbombardowanych budynków, ale już ulica Pułaskiego pali się cała. Wchodzimy na ulicę Kilińskiego — też prawie cała w ogniu. Idziemy środkiem jezdni, za nami czwarta kompania strzelecka i koledzy z podoficerskiej szkoły piechoty. Jest bardzo gorąco. Wchodzimy na teren stacji. Tu, zaraz za drewnianą furtą, leżała zabita uczennica w berecie i granatowym mundurku. Była bardzo ładna. Cywile mówili, że to córka komisarza policji. W koszarach już nikogo nie było. Musieliśmy iść na Sekułę, ale nie mieliśmy namiotów. Plandeki i kołki zostały na placu wojskowym i nie wiadomo, kto je zabrał. Położyliśmy się spać na płaszczach i koce na wierzch. Zaraz z wieczora pobudka i zbiórka w dwuszeregu.
- Pierwszy szereg za mną! Drugi szereg spać!
Nad ranem znowu pobudka.
- Karabiny maszynowe chwyć i marsz!
Idziemy przez las na pola, gdzieś w okolice Wołyniec. Podporucznik mówi, że wojsko polskie wycofuje się tą drogą przed niemieckimi czołgami. Mieliśmy je ochraniać. Czekamy. Słychać jakiś szmer. Powoli się rozwidniało. Przyglądamy się — od szosy garwolińskiej, całą drogą i polami, idzie wojsko. Żołnierze piesi i konno, wozy ciągnące działka.
Ustawiliśmy ckm pod gruszą. Byłem celowniczym i stałem przy taśmach ładowniczych. Wojsko weszło do lasu. Cisza. Za chwilę warkot. Widzimy wjeżdżające na pola czołgi. Porucznik Woronowicz wydał rozkaz strzelania. Osiemnaście cekaemów sypnęło kulami. Czołgi zawróciły.
W lesie czekały na nas wozy wojskowe. Cekaemy na wozy i wybiegamy. Dopiero teraz się zaczęło! Niemcy tłuką w nasz las z dział i czołgów. A my już stoimy jakieś 300 metrów za lasem.
Wyszliśmy na szosę prowadzącą przez Przywory do Domanic. Tędy maszerowało już wojsko z Sekuły, około 100 wozów taboru. Za kościołem w Domanicach zatrzymaliśmy się na postój. Chciało się jeść. Ci, co byli na Sekule, rano pili przynajmniej kawę i dostali po kawałku chleba, a my nic. Dobrze, że ojciec Julka Mazurka z Kopci dowiedział się, że wojsko ucieka z Siedlec. Odnalazł nas i doniósł duży bochen chleba i garnek kwaśnego mleka.
- Chłopaki — zapytał — dokąd wy idziecie? Niemcy w Siedlcach, Polska przegrała wojnę. Chodźcie do nas, ukryjecie się i będzie dobrze.
Julek popatrzył na mnie.
- Ja się nie zgadzam, Julek, ja nie chcę zginąć jako dezerter. Słyszałeś rozkaz. Za dezercję kula w łeb.
- To zginiecie — powiedział ojciec Julka.
- Trudno. Zresztą nie wiadomo. Francja i Anglia wypowiedziały wojnę Niemcom, to może wygramy.
Z lasów Domanic wyszliśmy gdzieś koło drugiej. Pamiętam — szliśmy przez wieś Jagodne. Było bardzo gorąco, słońce piekło. Wojsko zakurzone, nie znać twarzy żołnierzy. Woda z manierek już dawno wypita. Dobrze, że ludzie wystawili nam wiadra z wodą, a nawet bańki z mlekiem, kobiety wynosiły z domu chleb. Ale nie było przystanku, co się dało, łapaliśmy maszerując. W nocy przechodziliśmy przez Trzebieszów. Całe osiedle było spalone, ostał się tylko kościółek. Doszliśmy do Łukowa.
Za miastem musieliśmy przejść tor kolejowy. Poszliśmy w sześciu, żeby sprawdzić, czy nie ma tam Niemców. Było bardzo ciemno. Podeszliśmy do nasypu i chcieliśmy przejść na drugą stronę, kiedy nagle dobiegł nas stamtąd głos: „Wer da?” Padliśmy. Zaczęły się strzały. Wycofaliśmy się za jakiś budynek.
Z Międzyrzeca Podlaskiego wyruszyliśmy w kierunku Brześcia. Po drodze wykręciliśmy z Radzynia na Włodawę, bo Brześć już był zajęty przez Niemców. Na polach pod Włodawą zostaliśmy otoczeni. Poszły rakiety. Czwarta kompania ruszyła do walki na bagnety. Naszych 9 cekaemów zaczęło strzelać, a reszta mogła przejść na drugą stronę wsi i ubezpieczała nas. Poza wsią musieliśmy przeprawić się przez rzekę. Kiedy przez wodę przeszły tabory, zamaskowaliśmy się w olszynie, gdzie zarządzono odpoczynek. Słyszeliśmy cichnący warkot czołgów. Zawróciły.
W nocy pobudka i wymarsz z Chełma. Po przeprawie przez rzekę i noclegu na wilgotnej, leśnej ziemi zaziębiłem się. Wszystko mnie bolało, a szczególnie żebra. Niestety, nie było w naszym wojsku żadnego lekarza ani sanitariusza. Chorych zostawiano na wsiach, u dobrych ludzi. Ja się tego bałem, bo mówiono, że Ukraińcy dobijają polskich żołnierzy.
Przeważnie szliśmy nocami. Po dobrej pogodzie w dzień, nocami często następowały burze. Wojsko mokło i nigdzie się nie mogło osuszyć. Ubrania schły na ludzkim ciele. Z Chełma szliśmy na Zamość. Przechodziliśmy przez Krasnystaw, tereny Hrubieszowa, Zamość i Rawę Ruską. Kiedy dochodziliśmy do Lwowa, zwiad rowerowy poinformował kapitana Kubickiego, że armia radziecka przekroczyła granice Polski.
Oficerowie zebrali się na naradę. Nie wiedzieli, czy walczyć, czy się poddawać. Póki co, zarządzono, żeby kasę wojska podzielić między żołnierzy.
Wojsko już nie mogło dalej iść. Wszyscy głodni, poza tym padały deszcze, coraz więcej chorych. Zatrzymaliśmy się we wsi Łuszczac. Część cekaemów wystawiono poza wsią. Resztę dowódca kazał nasmarować, okręcić słomą i zakopać w lesie.
Z lasu, jakieś 300 metrów od wsi, wysuwają się duże radzieckie czołgi. Liczę — 10, 20, 40... Okrążają wieś. Kapitan Kubicki krzyczy: „Żołnierze! Poddajcie się! My musimy was opuścić!” Wskoczył na konia i wyjechał na drugą stronę wsi, do lasu. Zdaje się, że wszyscy oficerowie uciekli. Cała wieś okrążona. Widzę, jak nasi żołnierze wystawiają długie kije z białymi płachtami. Dwa duże czołgi wjeżdżają na środek wsi tyłem do siebie, kierując lufy na skupiska naszych żołnierzy. Z czołgów wychodzi 2 oficerów z pistoletami, zbliżają się też żołnierze z innych stron. Z karabinami okrążają nasze wojsko. Jeden ruski oficer wszedł na kamień i krzyczy:
- Żołnierze Polacy! Koniec wojny! Ustawiajcie się w szeregu i zrzucajcie karabiny!
Musieliśmy oddać broń, bagnety, pasy z ładownicami, manierki, menażki, maski przeciwgazowe, płaszcze i koce. Zostawiono nam tylko mundury. Ja miałem nowy, dobry karabin oksydowany. Zawsze dbałem o niego, starannie go czyściłem. Szkoda mi się zrobiło... Zdjąłem karabin z pleców, pocałowałem i delikatnie położyłem na inne. Z oczu szły mi łzy. Rosjanin zerwał za mnie maskę, pas z ładownicami i rzucił na kupę. Z powrotem podniosłem pas, tylko ładownice rzuciłem i opasałem sobie spodnie. Nic się nie odezwał.
opr. aw/aw