Fragmenty książki p.t. "Hultaje, złoczyńcy, wszetecznice w dawnym Krakowie. O marginesie społecznym XVI-XVII w."
Michał Rożek, ks. Jan Kracik Hultaje, złoczyńcy, wszetecznice w dawnym Krakowie O marginesie społecznym XVI-XVII w. |
Trudno o bardziej tolerowane społecznie i wspierane materialnie, a jednocześnie tak usilnie zwalczane środowisko marginesu jak żebracy. Obecni fizycznie jako rój natrętów zaczepiający przechodniów i nachodzący domy, zajmowali odpowiednie miejsce także w duchowej sferze życia miejskich czy wiejskich społeczności. Miejsce to zapewniało im ludzkie współczucie ukształtowane przez tradycje ewangelicznej nauki o ubogich i kościelną ocenę religijnej wartości jałmużny. Wspieranie biednych posiadało wszak wysoką rangę wśród dobrych uczynków zadośćczyniących za grzechy, a zasługujących na zapłatę w niebie. Motywacja taka, skłaniając do ofiarności, służyła ubogim, a wśród majętnych panów duchownych i świeckich w Krakowie można wskazać wyróżniających się sporą hojnością na cele charytatywne. Miłosierdzie jednak interesuje nas tutaj od strony obdarowywanych, a więc jego charakteru i skuteczności. A zatem: szerszy program likwidacji nędzy czy doraźne leczenie co jaskrawszych jej przejawów, próby rozwiązywania kwestii społecznej na miarę wyobrażeń epoki czy raczej tania filantropia, rozsądna pomoc potrzebującym czy szczodre sypanie wkoło groszem przechwytywanym nierzadko przez sprytnych?
Szerzyło się propagowane z ambon miłosierdzie i ubywało nieco w szkatułach, kufrach i spiżarniach bogatych, a przecież łagodziło to nędzę w niewielkim tylko stopniu. Od wieków łożono duże niekiedy sumy na szpitale, przytułki lub jednorazowe wsparcie biedaków. Zależało to jednak od dobrej a łaskawej woli czy fantazji ofiarodawcy, nie zaś od zasad jakiejś sprawiedliwości w rodzaju znanego w gminach wczesnochrześcijańskich obowiązku przeznaczania sporej części dochodu na rzecz ubogich. W średniowieczu i w nowszych czasach powoływano się nadal na ową pierwotną zasadę o używaniu dóbr, zgodnie z którą właściciel, zachowując sobie to, co konieczne do utrzymania, resztą miał się dzielić z potrzebującymi. Pozostawienie jednak oceny tego, co niezbędne, samemu zainteresowanemu sprowadzało kościelną tezę o dobrach zbywających do poziomu wygodnego hasła o zupełnie względnej wartości. Mógł nią manipulować nawet wielki pan, orzekając, iż zważywszy wymagania swojej pozycji, niewiele ma do rozdania ubogim. Zewnętrzne zaś atrybuty prestiżu bywały kosztowne w świecie bodaj bardziej niż dziś czułym na spektakularne a prymitywne formy manifestowania rangi społecznej, w rodzaju licznej służby, pojazdów i strojów.
Przy całym programowo życzliwym nastawieniu do ubogich i ciągłym budzeniu w społeczeństwie uczuć humanitarnych w imię ewangelicznych zasad, Kościół uważał biedę za rzecz naturalną, zgodną z wolą Boga, który ustanowił przecież istniejący, hierarchiczny ład społeczny. Włączone w ten porządek duchowieństwo chętniej mówiło bogatym o potrzebie miłosierdzia niż sprawiedliwości, a biednym o cierpliwym znoszeniu niedostatku niż o prawie do elementarnych środków egzystencji. Szlachcic, kupiec, rzemieślnik, pleban, rzucając grosz dziadowi, poprawiali własne mniemanie o sobie i czuli się w sumieniu usprawiedliwieni. Filantropia taka potrzebna była obu stronom: biorącym, by przeżyć, i dającym, by spokojnie posiadać i pomnażać.
Odziedziczona po średniowieczu i ciągle uzupełniana sieć miejskich i kościelnych szpitali-przytułków była niewspółmiernie mała w stosunku do lokalnych potrzeb. Indywidualne jałmużnictwo uzupełniało braki owej instytucjonalnej opieki. Spontaniczny i doraźny charakter takiej pomocy z czasem musiał bardziej zaostrzać niż łagodzić zjawisko żebractwa: jałmużna osłabiała dążenia do samodzielności u obdzielanych, gasiła ich godność, ambicję, przyciągała także wielu niebieskich ptaków, słowem — demoralizowała. Z drugiej strony klęski żywiołowe i wojny powiększały rzesze nędzarzy, których nikt nie był w stanie wyżywić na miejscu. Ciekawość świata, pobożność pielgrzyma, wojna czy głód gnały najbiedniejszych w odległe nawet strony. Podtrzymywała ich nadzieja, że gdzie indziej łatwiej coś wyproszą.
I oto dziad stawał się anonimowy. Nikt nie mógł potwierdzić ani zaprzeczyć opowieściom przybysza. Miłosierdzie zaczęło działać na modłę karmienia w ptasim gnieździe: nie ten, kto bardziej potrzebował, lecz kto głośniej wołał, umiał być pierwszy lub natrętniej wystawiał na widok własne niedostatki — otrzymywał datek. Mimo upokorzenia był to chleb łatwiejszy niż zdobywany w pocie czoła. Obraz biedaka w świadomości współczesnych był też dwuznaczny. Niechęć do tego, który stanowił ciężar dla społeczności i zagrożenie dla porządku publicznego, mieszała się z poczuciem chrześcijańskiego obowiązku. Ponieważ kwalifikacją zawodową żebraka była niezdolność do pracy poświadczona ułomnością, kalectwem lub chorobą, zatem owe instrumenty wzbudzania litości należało doskonalić. Sprzyjało to rozwojowi dziadowskiej przemyślności, sztuce charakteryzacji i potrzebnych jej talentów oratorsko—aktorskich. Któż był w stanie rozróżnić w tłumie wyciągającym ręce po wsparcie rzeczywistych biedaków od wydrwigroszów?
W Europie średniowiecznej i nowożytnej żadna siła nie była w stanie zlokalizować, poddać ewidencji i kontroli owych rzesz włóczęgów i żebraków. Podjęte w niektórych krajach w okresie oświecenia poważniejsze państwowe i kościelne usiłowania w tym względzie dały niewielkie rezultaty. Problem dostrzegano wcześniej. Już w połowie XIV wieku szukano w Europie zasad dla polityki społecznej władz miejskich nie umiejących opanować napływającej ze wsi rzeki pauprów. Humaniści, występując przeciw mechanicznie pojętemu gromadzeniu dobrych uczynków, głosili również potrzebę reformy tradycyjnych form miłosierdzia. Erazm z Rotterdamu i Vives, nawiązując do zwyczajów gmin starochrześcijańskich, nawoływali, by miasta żywiły tylko własnych, i to niezdolnych do zarobkowania ubogich, by umożliwiały zdrowym żebrakom pracę, nawet do niej przymuszając, ucząc zawodu, a zakazując włóczęgi. Podobnie w Polsce, Andrzej Frycz Modrzewski chciał widzieć próżniaków przy pracy, a niezdolnych do niej — w przytułkach. Łatwiej jednak było głosić i powtarzać owe proste pomysły niż skontrolować żebraków, pozbawić prawa do jałmużny i zatrudnić zdrowych, jak domagano się już w statutach Jana Olbrachta z 1496 roku.
opr. aw/aw