Nastał wiek terroryzmu...
Przed trzydziestu laty Brian Jenkins na łamach „Newsweeka" słusznie zauważył, że „terroryzm przyciąga do siebie ten typ osoby, która szuka ryzyka, która mogłaby być torreadorem, gdyby znalazła się pod wpływem innej kultury, w innych warunkach".
Dziś słowa te wydają się nawet bardziej aktualne niż wtedy, kiedy były wypowiadane. Mamy XXI wiek, a „torreadorów" wciąż przybywa...
Nikt i nic nie ma dziś monopolu na stosowanie terroru jako metody walki. Żadna religia, żadna ideologia, żadna grupa. Bomby w Belfaście podkładają katolicy i protestanci. Nie inaczej czynią separatyści z włoskiej Górnej Adygi, hindusi w indyjskim Kaszmirze, partyzanci czeczeńscy czy muzułmańscy bojownicy na Bali.
Posługiwanie się terrorem, wywoływanie strachu, szerzenie niepewności - nieodzowne atrybuty i najwięksi „sojusznicy" terrorystów - jako działania nie dają się wtłoczyć w wąskie ramy. W historii ludzkości sięgali po nie rządzeni i rządzący. Lewica i prawica, ofiary i zbrodniarze.
Nigdy jednak terroryzm (terreo - łac. straszyć, płoszyć) jako metoda walki nie święcił takich triumfów, jak w obecnym stuleciu, które już teraz, niemal u swego zarania, nazywane bywa wiekiem terroryzmu.
Działająca w XI-XIII wieku muzułmańska sekta assasynów - uznawana za pierwszą w historii organizację o charakterze terrorystycznym - starannie dobierała obiekty swoich zamachów, którymi zawsze byli chrześcijańscy pielgrzymi zmierzający do Ziemi Świętej. Przez następne kilkaset lat podobnie czyniły kolejne pokolenia zamachowców. Jeszcze w 1914 roku serbski nacjonalista Gavrilo Princip, strzelając do habsburskiego następcy tronu arcyksięcia Ferdynanda i jego żony, nie myślał przy okazji o wysadzeniu w powietrze połowy Sarajewa.
To już jednak przeszłość. Specjaliści zajmujący się badaniem zjawiska terroryzmu od dawna alarmują, że stopniowo ewoluuje on od działań selektywnych, wymierzonych jedynie w konkretne osoby, w stronę uderzeń na ślepo - w przypadkowych przechodniów, podróżnych, turystów.
Taką właśnie taktykę zastosowali przed rokiem młodzi Anglicy pochodzenia arabskiego, dokonując bombowych zamachów w londyńskim metrze, którym na co dzień podróżuje niemal cała muzułmańska społeczność Londynu. Musieli oni liczyć się więc z tym, że atak ten zabije także innych wyznawców Allacha. Podobną bezwzględnością wykazał się Mohamed Atta, dowódca samobójczego komanda, które w 2001 roku zniszczyło jedną z wież nowojorskiego WTC. Tuż przed udaniem się w swój ostatni lot, zdążył on jeszcze szarmancko wyręczyć w dźwiganiu podręcznego bagażu dwie starsze panie zmierzające do tego samego co on samolotu...
Od kilkudziesięciu lat terrorystyczny półświatek najchętniej posługuje się zatem zasadą „cel uświęca środki". Liczba i tożsamość ofiar nie ma przy tym najmniejszego znaczenia. Najdobitniej ujął to w 1968 roku niemiecki adwokat i przyszły lewacki terrorysta Horst Mahler: „To zupełnie tak, jak gdy siadając za kierownicą samochodu muszę się liczyć z tym, że trzaśnie opona".
Współczesny terroryzm sprowadza się więc nadal do zrobienia jak największego „bum". Bo tylko to gwarantuje, że powstanie wystarczająco głośny i krwawy „news", który za pośrednictwem mediów zostanie przetransmitowany zastraszonemu społeczeństwu. Jego polityczna czy religijna treść to już sprawa drugorzędna. Najważniejszy przekaz brzmi bowiem nieodmiennie: bójcie się!
Kiedy w 1881 roku Polak Ignacy Hryniewiecki, członek rosyjskiej Narodnej Woli, podkładał bombę pod sanie cara Aleksandra II, cała akcja poprzedzona była wielomiesięcznymi drobiazgowymi przygotowaniami. Podobnie jak zamach włoskiego anarchisty Luigiego Lucchiniego, który kilka lat później przy pomocy pilnika zamordował cesarzową Austro-Węgier, Elżbietę.
Pod tym względem zmieniło się niewiele. Ba, wydaje się wręcz, że terrorystyczna pomysłowość nie zna granic. Tak było w 1989 roku, kiedy to terroryści z lewackiej Frakcji Czerwonej Armii (RAF) dokonali zamachu na Alfreda Herrhausena, prezesa potężnego Deutsche Banku i jedną z najlepiej chronionych podówczas osobistości niemieckiego życia publicznego. Zamachowcy umieścili przy drodze naprężoną stalową płytę, sami zaś czekali kilka przecznic dalej. Kiedy nadjeżdżająca opancerzona limuzyna Herrhausena przecięła laserowy czujnik, uruchomiła tym samym mechanizm, który z potworną siłą wyrzucił płytę w bok samochodu, miażdżąc bankiera. Oprócz niego nie zginął wówczas nikt więcej...
I wydarzenia najnowsze: iście szatański pomysł użycia samolotów pasażerskich jako „latających bomb" podczas terrorystycznego ataku na Amerykę 11 września 2001 roku czy też niezwykle precyzyjna i skoordynowana co do sekundy seria zamachów bombowych, dokonanych trzy lata później w madryckich pociągach podmiejskich.
Udaremniona niedawno próba zniszczenia samolotów lecących z Wielkiej Brytanii do Stanów Zjednoczonych pokazuje, że pomimo wzrostu antyterrorystycznych zabezpieczeń, terroryści cały czas szukają nowych sposobów na obejście coraz bardziej drobiazgowych kontroli. Tym razem prawie udało im się wnieść na pokłady samolotów materiały wybuchowe pod postacią niewinnie wyglądających, powszechnie używanych napojów... Co będzie następnym razem?
Terroryzm od zawsze był także „zajęciem" dla elit. Dziś również niewiele zmienia się pod względem motywów, jakie skłaniają kolejne pokolenia młodych ludzi do wstępowania na terrorystyczną ścieżkę.
Niezmiennie są to najczęściej osoby między 17. a 40. rokiem życia, cechujące się naturalną skłonnością do buntu, egzaltacji i brawury.
Za pomocą terroryzmu właśnie jako terapeutycznego środka bogaci paniczykowie leczyli kaca z powodu własnego dobrobytu i nędzy innych. Przesada? Nie do końca, wystarczy tylko uważnie przeczytać legendę o Robin Hoodzie, by zrozumieć, że „ludzi w kapturach" rodziła niemal każda epoka historyczna.
Niewiele pod tym względem różni więc rewolucyjnych socjalistów i anarchistów przełomu XIX i XX wieku, takich jak bogaty szlachcic Michaił Bakunin czy Piotr Kropotkin, zwany arystokratycznym księciem, od działających jeszcze kilkanaście lat temu lewaków spod znaku RAF, Komórek Rewolucyjnych czy włoskich Czerwonych Brygad.
Do niedawna więc bomby w Europie Zachodniej podkładały właśnie „dzieci" studenckiej rewolty roku 1968 - należący do powojennego pokolenia dobrobytu, starannie wykształceni młodzi ludzie, o których niemiecki „Bild" pisał, że na antykapitalistyczne demonstracje podwożą ich tatusiowie w wypolerowanych limuzynach. Po czym stają dwie przecznice dalej, żeby nie robić wstydu swoim zrewoltowanym pociechom.
Podobnie wygląda dziś rekrutacja zamachowców dokonywana przez agentów Al-Kaidy. Mięsem armatnim „Bazy" nie są więc wcale obdarci, biedni Arabowie z przedmieść Gazy czy slumsów Kairu, ale urodzeni w Europie Zachodniej, doskonale wykształceni młodzieńcy, którzy prawo szariatu znają często tylko z lektury brukowego „The Sun". Do czasu, gdy gdzieś w dzielnicy Soho czy Greenwich nie zetkną się z radykalnym muzułmańskim muftim, który na zawsze odmieni ich życie...
opr. mg/mg